Diamentowe Jaskinie, Rozdział 2 – Wyspa Szklanych Kamieni

2.Wyspa Szklanych Kamieni

Dwumasztowy statek parł przez spokojne morze pomiędzy wyspami Neloria i Sari. Plotki głoszą, że na jednej z nich uwięziono Bezimienną boginię, nazywaną przez innych Zapomnianą, a na drugiej żyje dzikie plemię piekielnych stworzeń składających ofiary półboginiom morza za schronienie na ich terytorium.

Pykający fajkę mężczyzna z ciekawością, ale i ostrożnością przyglądał się złotej plaży, gdzie wylegiwało się stado fok. Mrużył oczy od odbijających się od tafli promieni, naciągając kapelusz na spaloną twarz. Dawno temu na wyspę Wontalor bogowie rzucili klątwę nieustannych chmur, dlatego też ludność stała się wrażliwa na promienie słoneczne, a wszyscy marynarze, którzy ryzykowali wypłynięciem na nieprzeklęte wody, wracali z czerwonymi twarzy nie od rumu, a poparzeń.

– Myślisz, że dzikusy już się na nas szykują? – zapytał Hul. Szczerbaty na dwie jedynki kamrat z wystającymi spod chusty, czarnymi włosami. 

Stojący przy relingu mężczyźni nerwowo poruszyli się, rzucając niespokojne spojrzenia na idylliczną plażę Nelorii otoczoną gęstwiną drzew i wznoszącymi się nad nią skalistymi wzgórzami. Słyszeli jedynie szum fal i szczekanie fok.

– A może nie widzą nas? Głupiec ze mnie – mruknął sam do siebie, nie oczekując odpowiedzi od milczącego Craiga. 

Jego biała, czysta koszula wystawała zza skórzanego płaszcza, a srebrny, grawerowany pistolet wskazywał na zamożność właściciela. Wydmuchał dym w kształcie okręgu, po czym potarł zroszone potem czoło, krzywiąc się przy tym z bólu. Poparzenia słoneczne nieznośnie piekło, a powietrze i woda morska wcale nie poprawiały sytuacji.

– Tubylcy o wielkich głowach i malutkich rączkach – kontynuował swoje domysły Hul, kiedy to Craig nieustannie przyglądał się wyspie. Tak samo jak towarzysz nie miał pewności, czego oczekiwać. Ubranych w skóry tubylców rzucających w ich statek oszczepami, a może plujących ogniem jaszczurów z nietoperzymi skrzydłami? Która z historii opowiedzianych przez pijanych bądź obłąkanych żeglarzy była prawdą? Może wszystkie naraz? Każda po trochu? Nie ważne, która okazałaby się rzeczywistością, musieli mieć się na baczności.

Nie tylko on miał tak ponure myśli. Mimo rozmów i ogólnej wrzawy wśród grających w kości i tych, co zabrali się za zwijanie masztów, można było wyczuć napiętą atmosferę, a nieustannie rzucane na boki spojrzenia mówiły same za siebie. Nikt nie czuł się bezpiecznie.

Z zachodu popatrywały na nich niewidoczne oczy dzikości. Ludu, którego zwyczaje i obrządki zakrawały na czarną magię. Kolejno ze wschodu dochodziły nieme wrzaski uwięzionej bogini, a za plecami zostawili wiszące nad wyspą Wontalor ciemne chmury. Ich dom pochłonięty boską klątwą niemal zniszczył gospodarkę, a próby czarodziei, aby przegonić chmury, nieraz zrujnowały plony. Na wyspie panował głód, podtopienia i mentalne choroby przez niedobór słońca. Wszystko to prowokowało kolejne niebezpieczne wyprawy. 

Kto by nie ryzykował życiem, aby zdobyć bogactwa znajdujące się na wyspie Nasha? Promyk nadziei wśród ciemności, nawet jeśli z każdej strony otoczeni byli innym niebezpieczeństwem.

Z ociąganiem zeszli ze statku do łódek. Z nerwowością zerkali na błękitną wodę w poszukiwaniu półbogiń morza, a każdy chlupot fal wprawiał ich w niepokój.

Jedni opisywali syreny jako piękne kobiety o rybich ogonach, które swoim głosem uwodziły marynarzy, aby rozbili się na skałach, inni nadawali im mroczniejsze przydomki, określając je jako krwiożercze bestie o potężnej sile i bezduszności.

– Jeśli to ma być moja ostatnia wyprawa, nie mam nic przeciwko, aby jakaś piękna syrenka mnie pocałowała.

– Zamknij się, Hul! – syknął wiosłujący obok niego młody mężczyzna.

– A ty co byś wolał? Zginąć jako prawiczek, szczylu?!

Po łódce przeszedł śmiech, który tak szybko, jak się urodził, to i zamarł na ustach marynarzy. 

Wiosła równomiernie uderzały o taflę wody, a fale rozbijały się o burty, kiedy to marynarze sapali i stękali ze zmęczenia i strachu. Wystawieni niczym przystawki dla syren, niemal wrzasnęli, kiedy obok łódki przypłynął ogromny żółw. Każdy choćby najmniejszy nagły ruch w wodzie wzbudzał popłoch. Byli tak blisko bezpiecznego brzegu, ale wciąż wystarczająco daleko, aby zostać schwytani przez śmiercionośne szpony.

– Myślicie, że akurat trafiłbym na piękną syrenkę?

– Zamknij się, Hul! – ryknęli chórem, po czym zamilki, rozglądając się za własną zgubą.

– Oczywiście, że piękna, a nie obrzydliwa niczym monstrum.

– Zamknij się!

Stojący na drugiej łódce kapitan zaklął pod nosem i kazał być im cicho.

– Ostatni pocałunek zamiast rozszarpanego gardła – mruknął Hul, wzruszając ramionami, kilku marynarzy posłało mu spojrzenia mówiące, że jeśli się nie zamknie, wepchnął go do wody. – Słodkie usteczka… 

– Może i słodkie. – Craig schował fajkę do kieszeni, po czym potarł rudą brodę. – Słyszałem krwawe historie o tych, co zbliżyli się do syren.

– Nie ma to znaczenia, jak mam umrzeć, to przynajmniej nacieszę oczy.

Kilku kompanów zaklęło pod nosami, jeden z nich nawet wbił łokieć w bok Hula.

– Odpieprzcie się!

– Zamknąć jadaczki, albo was wszystkich poświęcimy, aby tylko ujść z życiem! – ryknął kapitan, po czym pospieszył ich z wiosłowaniem. Znajdowali się całkiem niedaleko plaży na wyspie Nasha.

– Powiedzieć ci, co robią syreny, kiedy żadna fala nie zabierze cię pod wodę, ani w obłędnym szale nie odbierzesz sobie życia?

– Hmm?

Reszta załogi mimo lęku, w napięciu słuchała Craiga, wyobrażając sobie spotkanie z pięknym i śmiercionośnym stworzeniem.

– Dają ci ostatni pocałunek.

– Właśnie o tym cały czas mówię.

Wioślarze zatrzymali pracę i kilku wyskoczyło, aby dopchnąć łódkę do lądu, reszta nadstawiła uszu, w strachu zaciskając palce na burcie.

– Ty mówisz o przyjemności pocałunku syreny, a ja opowiem ci o krwawej prawdzie. – Stanął nad Hulem, zasłaniając mu słońce i gdyby nie dobry słuch Hula, słowa uciekłyby z szumem fal i piskami mew. – Syreny całują z pasją i drapieżnością, jak żadna inna dziewka, za którą przyszło ci zapłacić, czy stęskniona żona po długiej rozłące. Tylko że one kosztują cię kilka monet, a za pocałunek od syreny przyjdzie ci zapłacić językiem.

W odpowiedzi wzruszył ramionami i już miał odpowiedzieć, że i tak ma zginąć, więc przynajmniej nacieszy się pięknem syreny, ale Craig jeszcze nie skończył.

– W trakcie pocałunku ich ostre niczym brzytwa zęby odgryzą ci język, a dłonie zakończone szponami zatopią się w twojej klatce, aby wyrwać ci serce. Wyobraź sobie to, jak półbogini trzyma je, jeszcze ciepłe i bijące, po czym zjada je na twoich oczach i to z tym widokiem umierasz. Nie z przyjemnością pocałunku, a zgrozą i lękiem takim, że się posrasz.

– Ruszać się!

Marynarze podskoczyli w strachu od nagłego wrzasku, jeden nawet popuścił w portki. Zaczęli z niego żartować, aby tylko rozluźnić atmosferę, jednak to zdało się na nic. Wydawało się,  że nic nie przegoni wyobrażenia o pożerających serca bestiach ani skradającego się za nimi cienia. Niespokojni złapali za szpady i wyskoczyli z łódki, aby dalej od morza, dalej od niebezpieczeństw.

W oszołomieniu przeszli plażą usłaną szklanymi kamieniami, które błyszczały wszystkimi kolorami tęczy w południowym słońcu. Promieniowały niesamowitym ciepłem, przyjemnie sączącym się przez podeszwy skórzanych butów. 

– Myślicie, że one coś kosztują? – zaczął rozmowę gaduła marzący o pocałunku syreny. Podniósł jeden z nich, ale zaraz z sykiem go upuścił, machając poparzoną dłonią

– Wezmę jeden do badań, ale wątpię. 

– Nikt z twoich magicznych przyjaciół jeszcze nie próbował zamienić ich w broń? – zażartował jeden z marynarzy, co spotkało się z ostrym spojrzeniem Craiga. 

Ogólna niechęć niemagicznej ludności do czarodziei zaostrzyła się podczas usiłowania złamania klątwy wiecznych chmur w Wontalor. Nieudane próby, które nieraz odbiły się nich rykoszetem, kosztowały ich miliony nie tylko w walucie, ale także setki w stratach wśród ludzi i ich dobytku. Dlatego ogólna nieufność i niechęć do Craiga była zrozumiała, ale niestety potrzebowali maga, aby przeżyć wyprawę.

Niewygoda kroczenia po kamieniach oraz bijąca po oczach jasność, po chwili została zastąpiona przez półcień lasu z tańczącymi smugami tęcz, stworzonych przez promienie słońca odbijające się od szklanych kamieni rozrzuconych wśród gęstwin. Marynarze nie przystanęli, aby w zachwycie podziwiać piękno tego zjawiska, choć zerkali na niebywałe kolory malujące się w przestrzeni. 

Kapitan poprowadził ich zarośniętą ścieżką tuż przy spiczastych skałach górujących nad drzewami. Tak szli na południe, aż doszli do jeziorka. Wszyscy z nieufnością spoglądali na ciemną toń jakby sam Rhadash, bóg ciemności, miał z niej wyskoczyć i zakończyć ich żywota.

– Kiedy tylko odnajdziemy jaskinie ze skarbami, to rzucę się na górę złotych monet i będę w niej pływać – rozproszył napiętą ciszę niski, barczysty mężczyzna. – Wypełnię nimi swoje kieszenie, a nawet kapelusz. – Na znak swoich słów zdjął go z głowy, pokazując łysy czerep. – Tyle się tu zmieści. – Zamyślił się nad jego wielkością, wyobrażając sobie błyszczące w słońcu monety.

– Ja zabiorę diamenty, kamienie są lżejsze i droższe – odparł Craig, drobniejszy marynarz z zadziwiająco czystą koszulą, ale ubłoconymi butami. Zęby miał czyste i równe, a za pasem błyszczał mu srebrny pistolet. Nie pasował do reszty ze swoją wygładzoną, rudą brodą oraz majestatem bijącym od jego wyprostowanej postawy. 

– Mnie to obojętne. Ja myślę tylko o powrocie. Od razu idę do karczmy, biorę dwa dzbany wina, michę zupy na jagnięciu oraz pieczonego kurczaka. Oh! – Jęknął Hul i wystawił palec do góry. – Wybieram najbardziej cycatą dziewkę i zabieram ją na górę – dodał z rozmarzonym wyrazem twarzy oraz ustami wykrzywionymi w lubieżnym uśmiechu. – Co ja z nią zrobię…

– Sądziłem, że wolisz syreny od dziewek.

– W ostateczności pocieszę się i półrybą – z tymi słowy wzruszył ramionami, a nieśmiały śmiech rozniósł się wśród kompanów.

Zaczęli opowiadać swoje fantazje, na przemian ze sposobem zbierania klejnotów i innych drogocennych łupów. Jedni mieli ogromne plecaki, inni torby na ramię oraz wielkie kieszenie w spodniach i kurtkach, oczywiście ten niski i barczysty chciał upchać monety do kapelusza. Część stawiała na złoto, bardziej sprytni na klejnoty, a reszta na stare artefakty, które mogli opchnąć czarodziejom na rynku.

– Zobaczcie! – Wrzask Hula spłoszył ptaki z pobliskiej gałęzi, a jednorożec wyprostował swoją dostojną szyję i nim część z marynarzy zdołała go ujrzeć, znikł w gęstwinach. – To był jednorożec, no mówię wam! Z takim rogiem, że wasze by się pochowały.

– Zamknij się – idący obok niego kamrat, warknął na niego, nim kapitan zdołał to uczynić. Pozostało mu tylko zmierzyć Hula wściekłym spojrzeniem i powrócić do czytania mapy.

– Niby czemu? Idziemy już od dawna, a nic nie zobaczyliśmy. Nie rozumiem, dlaczego ta wyprawa jest taka niebezpieczna.

– Lepiej się zamknij… 

Nagły wrzask przerwał wypowiedź kompana, kiedy na gadułę wskoczyła ogromna pantera. Ostrymi kłami wgryzła się w jego szyję. Krew trysnęła, barwiąc koszulę Hula i ściółkę. W grupie zawrzało, wszyscy sięgnęli po broń, ale nim strzelono, zwierzę z dzikim warknięciem skoczyło, zamigotało i zmieniło swoją formę w ogromnego jastrzębia ze skrzydłami wyciągniętymi na niemal trzy metry.

– Zabić to monstrum! – wrzasnął kapitan, kiedy to Craig chustą zerwaną z głowy kompana uciskał ranę na szyi Hula.

Ptak wzleciał nad ich głowami, skrzecząc niemiłosiernie. Pociski przelatywały obok niego, ale żaden go nie trafił. Marynarze sapiąc i wyklinając bogów, ze zgrozą i drżącymi dłońmi przeładowywali bronie i mierzyli do potwora. Ptak pikował nad nimi, drapał, dziobał, miotał skrzydłami tak silnie, że powalił kilku z poszukiwaczy skarbów.

– Skryć się w gęstwinach!

Wszyscy biegiem ruszyli ku najbliższym drzewom, popychając siebie nawzajem w walce o przetrwanie. Dwóch ciągnęło za sobą Hula. Krew odznaczała się na jego bladej skórze, a ciche charczenie wydobywało się z poharatanego gardła.

– Szybciej!

Jeden z nich niemal się przewrócił pod ciężarem kamrata, ale Craig warknął na niego, aby wziął się w garść. Zraniony pociągał nogami za sobą, mrugając nieprzytomnie oczami i niemo poruszając zakrwawionymi ustami.

– On i tak umrze – szepnął płaczliwym tonem trzymający go z lewej kamrat.

– Nie zostawimy go – rozkazał Craig, skupiając się na plecach uciekających w gęstwiny marynarzy. – Przytrzymaj go, ja rzucę zaklęcie.

Skrzek jastrzębia nad ich głowami oraz powiew wiatru przeraził podróżnika na tyle, że wypuścił ramię rannego i niczym na złamanie karku pobiegł przed siebie, zostawiając Hula i Craiga samych na pastwę monstrualnego ptaka.

Rudobrody uniósł wzrok do góry, upuścił kompana na ziemię, wypowiedział kilka słów, a jego dłonie objęła niebieska poświata, wtedy wystawił je w kierunku ptaka, który już zmierzał w ich kierunku. Jego żarłoczne i przeraźliwe skrzeczenie przeraziło Craiga, który cofnął się, ale nie uciekł. Pstryknął palcami, z których wyleciały płomienie. Ptak zręcznie manewrując, ominął je, jednak wtedy Craig pstryknął raz jeszcze, monstrum skrzeczącym niby śmiechem, ominął także i te pociski z ognia, okrążając czarodzieja. Jego monstrualnie wielkie skrzydło zaczesało wysokie trawy. Craig podążył spojrzeniem za nim, obawiając się nagłego manewru. Dysząc i pocąc się ze strachu, wypowiedział zaklęcie raz jeszcze. Ptak nie czekał na płomienie, zanurkował w dół, wtedy zamiast pocisków ognia, poleciała na niego cała fala. Monstrum zatrzymało się i machnęło silnymi skrzydłami, dusząc żywioł w zarodku i powalając marynarza. Drzewa zatrzeszczały, uginając się pod siłą wiatru, a skrywający się w gęstwinach marynarze skulili się w strachu.

Wiatr po chwili ucichł. Ptak zapikował nad rannym Hulem i walecznym czarodziejem, kiedy to część kompanów wstrzymała ze zgrozy powietrze, reszta zaczęła strzelać, aby tylko odgonić jastrzębia. Krzyczeli w jego kierunku najbardziej wytworne przekleństwa, przy okazji klnąc na bogów i wszystko, co żyło. Jastrząb zmierzył w ich kierunku, nurkując nisko i omijając wszelkie świszczące w powietrzu pociski. Kiedy monstrum zbliżyło się wystarczająco blisko, przemieniło się po raz kolejny. Przez chwilę marynarzom wydawało się, że w mirażu przemiany ujrzeli jednorożca, ale ułuda zniknęła, a w jej miejsce pojawił się tygrys. Ryknął na nich, strasząc siedzące na gałęziach ptaki i małpy. Zwierzęta piszcząc i wrzeszcząc, zaczęły przeskakiwać z gałęzi na gałąź, aby uciec jak najdalej od przerośniętego kota. 

Dzikie zwierze zawarczało, ukazując rząd ostrych kłów. Uskoczyło przed gromadą kuli. W drugim susie powaliło biegnącego marynarza, kolejnemu wgryzło się w ramię i odrzuciło na bok. Reszta usłyszała trzask łamanych kości, kiedy zakończył lot na drzewie. Krew trysnęła, spływając po ciemnej korze, tworząc makabryczny obraz twarzy niby enta w agonii.

Marynarze w trwodze uciekali przed tygrysem, który ostro zakończonymi łapami rozszarpywał ich ciał, jakby byli jedynie szmacianymi lalkami, a nie ludźmi z mięśni i kości. 

W panice parli pomiędzy drzewami, całkowicie zapominając o skarbie, a walcząc jedynie o przeżycie. Popychali siebie nawzajem, aby tylko nie być kolejnymi w kolejce. Ich kroki wybijały rytm żołnierskich bębnów, a serca niemal wyskakiwał z piersi wraz z przeraźliwymi wrzaskami. Po ich policzkach spływała krew ich towarzyszy, a w uszach wciąż brzmiały ich krzyki i lamenty na przemian z zatrważającą ciszą wraz z szumem drzew i pomrukami dzikości.

Zwierzę zapędziło ich na polanę u podnóża skarpy. Zaczęli się na nią wspinać, ślizgając się na spływających w dół strumieniach. Ziemia nieprzyjemnie wbijała się pod paznokcie, które zrywali w szalonym tempie wspinaczki. Wiatr zerwał kapelusz z głowy jednego z nich, świsnął obok wykrzywionych w przerażeniu twarzach i sturlał się po wzniesieniu, muskając materiałem martwe, broczące w czerwieni ciała.

Mężczyźni sapiąc, podpierali się dłońmi i w panice przebierali nogami. Obawiali się spojrzeć w tył, skąd dobiegały do nich dzikie warknięcia, wrzaski i mokre mlaśnięcia makabrycznie zabijanych towarzyszy. 

Jeden za drugim padali niczym kaczki podczas polowań.

Nagle zwierzę pisnęło.

Na skraju polany stał Craig. Dłonie otoczone niebieską poświatą trzymał wyciągnięte w kierunku zwierzęcia. Potwór wciąż wyglądał groźnie, choć nie tak bardzo z ogromną raną na boku i nieruchomymi łapami, które w poświacie przemieniły się w racice, a zaraz po tym reszta jego ciała pokryła się białą sierścią, a na środku jego czoła rozbłysł piękny róg.

Jednorożec. Ten sam, który wskazał im Hul zaryczał. Ironicznie zabrzmiało to niczym błaganie.

– Piekielne stworzenia. Wszystko, co magiczne powinno zginąć – syknął kapitan, schodząc w dół zbocza. Jedyny nierozszarpany. Stanął niedaleko monstrum, splunął na nie i dodał: – Dobij to coś.

Craig zawahał się, ale trwało to mrugnięcie powiek. Wypowiedział zaklęcie po raz kolejny, z prośbą do bogów, żeby to był ostatni raz, kiedy musi wykorzystać magię do zadawania bólu, i jednym ruchem dłoni dobił jednorożca. Zwierzę szarpnęło głową, zaryczało i wydało z siebie niby westchnienie, tak boleśnie przypominające ludzkie, aż nim wstrząsnęło. 

Stanął nad zwierzęciem i z dezorientacją przyjrzał się ranie na szyi zwierzęcia. Miejsce, gdzie nie zadał żadnego ciosu. Rozszarpane gardło przypominało ranę zadaną przez dzikie zwierzę, nie płomienie. Nogi ugięły się pod nim, nie tylko ze strachu, ale i zmęczenia.

– Dobiłeś je? – zapytał kapitan i stanął przed nim. Położył dłoń na jego ramieniu i zapytał, czy wszystko w porządku.

Craigowi zrobiło się niedobrze. Nie tylko od strachu i nadwyrężenia swoich magicznych zdolności, ale i smrodu palonego mięsa i sierści.

– Musimy wrócić po Hula i uciekać stąd. – Podniósł wzrok na kapitana i cofnął się, ale silny uścisk marynarza nie pozwolił mu uciec, a dzikie oczy pełne bezgranicznej furii niemal zamroziły w miejscu.

– Przecież Hul jest z nami – odparł z groźnym warknięciem przy ostatnim słowie i mocniej nacisnął na ramię Craiga, spychając go tak, aby przed nim klęknął. Craig zerknął w bok, spodziewając się powalonego jelenia, ale w jego miejscu leżał Hul. Nieruchomy w kałuży krwi.

Tym razem przemiana była powolna, a zwierzę podczas transformacji skupiło się na czerpaniu przyjemności z przerażenia Craiga zamiast na płynącej przez każdy skrawek jego ciała magii. Szklany kamień leżał w jego dłoni, która powoli obrosła w sierść tygrysa. Nie tylko dłoń, ale i całe ramię, i ciało.

Stworzenie miało stare imię. Imię, które Craig poznał podczas jednej z bezsennych nocy i pomyślał, że nie chciałby nigdy spotkać tej kreatury, a jednocześnie podziwiał jej przebiegłość i potęgę opisaną na starych stronicach.

Sharalem. Stwór zmieniający swoją postać w każde żywe stworzenie, które spotkało.

Dygoczące ciało Craiga przechodziły fala zimna i gorąca, które napływały z myślami o kolejnym zaklęciu. Wystarczyła chwila, aby skupić energię, ale ogromna, włochata łapa na jego ramieniu, mogła go złamać niczym zapałkę w przeciągu mrugnięcia okiem.

Zwierzę przysunęło pysk do jego twarzy i w ironicznie pieszczotliwym geście, otarło mokry nos o jego. Wyszczerzyło kły w diabolicznym uśmiechu. W tym momencie Craig zaczął rzucać słowa zaklęcia, żegnając się ze światem. Ciepły jęzor dotknął jego policzka, a kieł zahaczył o rudą brew. Już miał cisnąć płomieniem w momencie zaciśnięcia się szczęk na jego głowie, kiedy kobiece łkanie przebiło się przez przestrzeń. Zwierzę zamarło w miejscu, a magia, którą czarodziei skupił w dłoniach, rozpierzchła się, pozostawiając go w osłupieniu.

Sharalem wypuściło Craig i rozejrzało się po zalanej krwią i ciałami polanie. Warknęło coś, co wydawało się słowami, po czym z tupotem wielkich łap zniknęło w gęstwinach. 

Craig stojąc w miejscu, starał się opanować bałagan w głowie, ale szloch nie pozwalał mu się skupić. W drżeniu ciało ominął ciało Hula, wyrzucając sprzed oczu wspomnienie egzekucji, którą wykonał, jednak obrazy były nachalne, niepowstrzymane. Wycisnęły łzy na jego policzkach i wstrząsnęły całym ciałem. Szloch niczym matczyna dłoń ponownie pogładziła go po głowie, uciszając demony.

Otarł mokry nos oraz policzki i wszedł do zagajnika. Nad głową przeleciało kilka ptaków. W popłochu pochylił się i niemal upadł na ziemię. Drobne papużki o biało złotych piórach lśniących w smugach promieni słonecznych zaskrzeczały i zniknęły w konarach drzew. Craig starał się opanować drżenie nóg, krocząc plażą. Klif naprzeciwko porastały emanujące zielenią i różem kwiaty przypominające kształtem wodne lilie. Zerkające ciemnością jaskinie pomiędzy nimi stanowiły miejsce gniazd dla ptaków. Craig przełknął ślinę i skupiając się na krokach, starał się zapanować nad emocjami.

– Proszę, pomóż mi.

Spojrzał w bok, gdzie siedziała kobieta. Opierała się o skałę, błagając o pomoc. Jej długie, seledynowe włosy opadały na jej piersi.

– Kto cię zaatakował? – zapytał, rozglądając się na boki, w poszukiwaniu Sharalem w jakiejkolwiek strasznej postaci.

– Dzikie ptaki – odparła, przesuwając smukłymi palcami po ranach, które szpeciły jej piękną twarz. – Pomóż mi wstać, proszę. – Przechyliła głowę na bok, krzywiąc piękną twarz w grymasie bólu. – Proszę. – Wyciągnęła dłonie w jego kierunku, a on bez wahania podszedł do niej, pochylił się nad kamieniem i zamarł. Zimne dłonie zacisnęły się na jego nadgarstkach w momencie, kiedy ujrzał pokryty białymi łuskami ogon. W połowie zanurzony w jeziorze mienił się nieludzką bielą.

– Na bogów! – jęknął błagalnie, nim półbogini złapał go za rudą brodę i wciągnęła pod wodę.

Opublikowano
Kategorie Fantasy
Odsłon 683
1

Komentarze (2)

Dodaj komentarz