Wilkołaki nie płaczą – Rozdział 3

Nie byłam pewna, po jakim dokładnie czasie odzyskałam przytomność, ale nie mogło upłynąć więcej niż kilka minut. Ciepło delikatnie kołyszących mnie ramion, ich siła i to, jak było mi w nich cudownie bezpiecznie i wygodnie sprawiały, że dłuższy czas nie mogłam się zmusić do otwarcia oczu, choć kręcący się niespokojnie gdzieś w moim wnętrzu zdrowy rozsądek podpowiadał, że jest to coś, co powinnam zrobić jak najszybciej. Śpieszyłam się, musiałam jak najszybciej stanąć na nogi – musiałam, bo pewnie już mnie szukali! Mogłam się założyć, że cała policja w mieście została postawiona w stan najwyższej gotowości. Wściekły wilkołak nie jest tym, co ludzie chcieliby zobaczyć na ulicach swojego miasta. Na ulicach, na których jak gdyby nigdy nic toczy się życie – słyszałam krzyki bawiących się dzieci, delikatne trzeszczenie przejeżdżających nieopodal rowerów, podniesione głosy, jakimi kilka starszych pań wymieniało się uwagami odnośnie niezbyt lubianej sąsiadki, skrobanie w ziemię niewielkiego psa jednej z nich. Gdyby wpuścić w sam środek tej sielanki groźną, ogarniętą szałem krwi bestię… Nawet ja, choć przecież byłam tą bestią, wiedziałam, że skutki mogłyby być opłakane.

Nie, nie chciałam ich krzywdzić. Ukarałam winnego, więc morderczy szał przeszedł mi jak ręką odjął. Teraz jedynym, o czym myślałam, była ucieczka. Schowanie się gdzieś, zaszycie w najczarniejszej, najgłębszej dziurze, jaką tylko zdołałabym znaleźć, i przesiedzenie tam, dopóki sprawa nie ucichnie. Być może do końca świata, jeśli tylko byłoby to potrzebne.

Tylko że…

Najbardziej ze wszystkiego chciałabym schować się w tych cudownych ramionach. Chciałabym móc tak po prostu już zawsze tulić się do tej szerokiej piersi, wdychać tak przyjemny, choć niemożliwy do nazwania zapach, zaciskać kurczowo palce na materiale koszulki…

Chciałabym. Ale nie mogłam.

– Puść mnie! – rozkazałam nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Dam radę iść sama.

– Jesteś pewna? – Mężczyzna roześmiał się. Miał dość wysoki jak na faceta głos, choć raczej nie był nieprzyjemny, tylko… specyficzny. Nigdy się z takim nie spotkałam, ale pewna byłam, że chętnie bym go posłuchała jeszcze. Najlepiej całymi godzinami.

– Obudziła się?! – Kobieta doskoczyła do nas gwałtownie i nachyliła się nade mną. Nie widziałam jej zbyt dobrze, jedynie gdzieś w polu widzenia mignęło mi parę loków koloru spalonej słońcem słomy, odruchowo więc wyszczerzyłam na nią zęby. W tej pozycji czułam się zupełnie bezbronna…

Ale czy On by mnie nie ochronił?

– Tak, jestem pewna! – prychnęłam i zaczęłam się niespokojnie wiercić. – Mógłbyś…?

Czy ja aby na pewno tego chciałam? Oczywiście, że nie!

Bez dłuższego gadania ostrożnie postawił mnie na ziemi. Faktycznie pociemniało mi przed oczami, zachwiałam się, zaklęłam wyjątkowo mało elegancko jak na kobietę i chcąc nie chcąc znowu wpadłam mu w ramiona. Nie zamierzałam wprawdzie narzekać, ale i tak wprawiło mnie to w coś na kształt znerwicowanej frustracji, o ile w ogóle istnieje coś takiego. Wydałam z siebie jakiś dziwny dźwięk pomiędzy wilczym warknięciem a skamleniem i zacisnęłam dłonie w pięści, wściekła na własną bezsilność. Choć w normalnych sytuacjach chętnie wyręczałam się innymi, ceniąc sobie leżenie brzuchem do góry przez całą dobę, tak nienawidziłam, gdy mnie do tego zmuszano. Podobna niemoc doprowadzała mnie na skraj ataku paniki.

– No już, już, bo się zawstydzę – roześmiał się mężczyzna i podtrzymał mnie posłusznie, przygarniając do szerokiej piersi.

Choć zwykle miałam gotową ciętą ripostę dosłownie na każdą okazję, a moja zdolność wymyślania piętrowych określeń bez konieczności używania wulgaryzmów była w mojej dawnej sforze tak słynna, że nieraz wyprzedzała mnie samą, tak teraz okazało się, że w głowie mam kompletną pustkę. Odburknęłam tylko coś bliżej nieokreślonego nawet dla siebie samej i wyprostowałam się, tym razem o wiele ostrożniej. Okazało się, że gdy nie ruszam się gwałtownie, jestem w stanie utrzymać się w pionie, ale i tak nie rezygnowałam z oparcia w postaci apetycznie owłosionego męskiego ramienia, obejmującego mnie wpół.

Oj, Lilly, chyba naprawdę mocno w tą głowę oberwałaś…

Szybko się rozejrzałam, by ukryć, jak bardzo mnie cieszyło bijące od faceta ciepło. Obcego faceta, należy podkreślić. I wziąć w kółko, pogrubić i zamazać najbardziej odblaskowym zakreślaczem, jaki tylko się znajdzie.

Przede mną stała wysoka blondynka w zwiewnej beżowej sukience i czerwonych półbutach na lekkim obcasie. Była po prostu piękna: miała naturalnie wysokie kości policzkowe, duże usta, dodatkowo podkreślone bezbarwnym błyszczykiem, i najbardziej błękitne oczy, jakie widziałam w swoim życiu. Z pewnością idealnie pasowałaby do stereotypowej złej blondi, która pojawiała się często w książkach dla młodzieży i robiła wszystko, byle tylko dopiec głównej bohaterce, lecz wrażenie psuła wyraźna troska, widoczna w tym oszałamiającym błękicie jak na dłoni.

– Jesteś pewna, że dobrze się czujesz? – spytała wysokim, melodyjnym głosem, gdy tylko zauważyła, że się jej przyglądam. – Jesteś blada jak śmierć i… – Urwała wpół słowa, wahając się z ręką wyciągniętą w okolicy swoich włosów. – No… Bez obrazy, ale czerwień z niebieskim nie komponują się najlepiej.

Całkiem łagodne określenie jak na to, co zastałam między swoimi kłakami, gdy wplotłam w nie palce. Dłonie, które wyjęłam spomiędzy sztywnych, wilgotnych kosmyków, były niemal jednolicie czerwone.

– Oż kur… – W ostatniej chwili ugryzłam się w język. – I ja tak przeszłam przez miasto…?

– Co ci się stało? – Podeszła do mnie zdecydowanie i zmusiła, bym okręciła się lekko, pokazując ranę na głowie. – Ktoś cię zaatakował? Zrobili ci krzywdę? Chcieliśmy zabrać cię do domu, a potem zadzwonić na pogotowie, ale…

– Żadnego pogotowia! – przerwałam jej trochę zbyt brutalnie. Panika chwyciła mnie za gardło gorącymi kleszczami. – Oni na pewno już wiedzą i… – Zaplątałam się we własny język, niezdolna wykrztusić cokolwiek więcej. Znowu zakręciło mi się w głowie, czemu towarzyszyła lodowata stróżka potu, ściekająca gdzieś pomiędzy łopatkami.

– Co o tym sądzisz, Victor? – Teraz w moim polu widzenia pokazał się wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Mógł mieć jakieś trzydzieści lat, choć wygolona niemal na zero głowa, skóra opalona w charakterystyczny dla ciężko pracujących fizycznie sposób i trzy słabo widoczne, lecz dostrzegalne dla wilkołaczego wzroku blizny biegnące od lewego policzka, przez szyję i niknące gdzieś pod czarnym podkoszulkiem nieco go postarzały. Mimo mało zachęcającej fizjonomii w jego wzroku dostrzegłam coś sympatycznego. Miałam wrażenie, że natrafiłam na jednego z tych mięśniaków, którzy odstraszają potencjalne zagrożenie samym swoim wyglądem, a tak naprawdę są sympatycznymi, słodkimi misiami, jeśli bliżej ich poznać. – Chyba nie możemy jej tu zostawić, co nie? Ta laska jest wilkołakiem – kontynuował, gestem wskazując na moją lewą rękę.

Odruchowo odsunęłam się od niego i objęłam nadgarstek prawą dłonią, zakrywając wilczy tatuaż. Obróciłam się lekko, chcąc wreszcie spojrzeć na tego, który tak pięknie pachniał, a z tego, jak się orientowałam, musiał nazywać się Victor.

Hm, tak swoją drogą, śliczne imię. Uwielbiam je…

Rany, daj se siana, dziewczyno!

Facet był… Ciężko właściwie przychodziło mi jego opisanie. Był dość wysoki, raczej dobrze zbudowany, jakieś trzydzieści lat. Nieco przydługie ciemnobrązowe włosy zaczesał na prawą stronę – prawdopodobnie dłonią, bo śladu żelu ani innych pierdół, które od zawsze uważałam za przeznaczone tylko i wyłącznie dla kobiet, na szczęście nie widziałam. Oczy miał szare, delikatnie wpadające w chłodny błękit, i wyglądał tak, jakby nieustannie lekko je mrużył. Zarost, znacznie już wykraczający poza ramy kilkudniowego, ale jeszcze raczej niemożliwy do nazwania brodą z prawdziwego zdarzenia, był nieco niedbały, ale nie zaniedbany. W okolicy prawego kącika ust dostrzegłam kilka siwych włosów, co wydało mi się tak niewypowiedzianie słodkie, że mało się tam z miejsca nie rozpłynęłam…

Kurde, od kiedy to ja uważam facetów za słodkich? Od kiedy to mam ochotę paść przed jakimkolwiek na kolana i błagać, by wziął mnie za żonę tu i teraz?

Oj, Lilly, kochanie, ty chyba masz wstrząs mózgu, jak nic.

Potrząsnęłam głową, by przywrócić się do rzeczywistości i zacząć myśleć praktycznie, czego od razu pożałowałam. Skrzywiłam się i nie zdołałam powstrzymać jęknięcia.

– Weźmy ją do domu, a potem pomyślimy – ocenił wreszcie Victor. Uśmiechnął się, zorientowawszy się, że wgapiam się w niego jak niespełna rozumu. Zauważyłam, że nieco wyżej unosi prawy kącik ust, co z miejsca dopisałam do tworzonej w głowie listy pod tytułem „jakież to urocze”. Chyba jestem beznadziejna.

– Dlaczego mi pomagacie? – spytałam tylko słabym głosem, gdy znowu pozwolił, bym się na nim oparła, i nieznośnie powoli poprowadził mnie szerokim chodnikiem między blokami. – Przecież jestem wilkołakiem. Wyglądam, jakbym właśnie kogoś obdarła ze skóry. Skąd wiecie, że przed chwilą tego nie zrobiłam?

Tak, Lilly Anne, ty to wiesz, jak sobie zjednać przyjaciół. Ach, ten wdzięk, ach, ta elokwencja… Pomnik mi postawią i będą obsypywać go kwiatami o każdym wschodzie i zachodzie słońca.

Lub cegłami, nie kwiatami. Auć. W głowę może też dostałam cegłą…?

Tak jest, to najlepsza chwila, żeby o tym myśleć.

– A dlaczego ty ufasz, że ci pomożemy? – Victor odparował mi bez chwili wahania. – Równie dobrze możemy mieć salę tortur w piwnicy. Zaprzęgniemy cię do niewolniczej pracy i będziemy się śmiać, gdy będziesz się męczyć, przykuta do jakiejś dużej, ciężkiej maszyny…

– Nie słuchaj go, księżniczko, bo jeszcze gotowy cię na to namówić – przerwał mu ten z bliznami.

Zaśmiałam się nieco na siłę, ale zaraz umilkłam, widząc spojrzenie blondynki.

– Ja też się śmiałam na początku. Ale on naprawdę ma salę tortur w piwnicy – powiedziała konspiracyjnym szeptem.

– To się nazywa warsztat – sprostował uprzejmie Victor.

– Jeden pies. – Machnęła idealnie wypielęgnowaną dłonią, jakby odganiała muchę.

– Moglibyśmy się pośpieszyć? – wtrąciłam się niezbyt przyjemnie, ale już niemal rozsadzało mnie od środka. – Oni naprawdę mogą pojawić się tu w każdej chwili…

– Jacy oni? – Facet z bliznami spoważniał w ułamku sekundy. – Ktoś cię ściga? Co się tak właściwie stało?

– Potem – zaskamlałam. – Teraz po prostu… Chodźmy już. Dam radę iść szybciej.

Widziałam, że chcieli zaprotestować, ale wystarczyło im jedno spojrzenie w moje brązowe oczy, by zorientowali się, że z ogarniającą mnie lodowatą determinacją nie mają najmniejszych szans wygrać. Gotowa byłam w razie czego wyrwać się i uciec gdzie pieprz rośnie…

Ale czy na pewno?

Cholera, z pewnością innych sojuszników tak łatwo nie znajdę. Już to, że tak dosłownie na nich wpadłam, mogłabym chyba zakwalifikować jako prawdziwy cud. Poza tym… Nie, nie byłoby mi łatwo odkleić się od tak przyjemnie ciepłego boku Victora. Przy nim nawet pamiętając o szukającej mnie policji miałam dziwną pewność, że nie stanie się nic strasznego…

O ile oczywiście nie wyjdziemy prosto na tę szukającą mnie policję właśnie.

Oni chcą mi pomóc. Nie skrzywdzą mnie… prawda? Dziwne, ale wierzyłam w to bez zastrzeżeń.

Ludzie i wilkołaki nigdy nie lubili się nawzajem. Żyliśmy raczej obok siebie – do ludzi należały miasta, do nas zaś lasy i osady, które w nich budowaliśmy. I tak było dobrze – nie potrzebowaliśmy nowoczesnych drapaczy chmur, kolorowych placów zabaw i wylanych równiutkim asfaltem ulic. Potrzebowaliśmy natury, bo im bliżej niej się znajdowaliśmy, tym byliśmy szczęśliwsi. Tylko pośród natury mogliśmy zachowywać się w pełni swobodnie, nie wchodziliśmy więc ludziom w drogę. Tylko że… No właśnie, ludzie nie wierzyli w nasze dobro, wychowani na krwawych opowieściach swoich przodków. Nie interesowało ich to, że od wieków już zabijanie śmiertelników było u nas karalne, że w ciele wilkena zachowywaliśmy pełnię swoich ludzkich zmysłów, a do ludzi jako takich nie było nam wcale tak daleko. Kochaliśmy jak ludzie, być może nawet mocniej. Przywiązywaliśmy się do miejsc i otaczających nas osób, ceniliśmy piękno i wygodę, oddawaliśmy się sztuce, mieliśmy pasje i zainteresowania, posiadaliśmy kodeks moralny, piętnowaliśmy okrutnych i dawaliśmy im odpowiednie do ich wykroczeń kary. Ale problem był w tym, że ludzie nas nie znali i nie chcieli znać. A z niewiedzy wynikają jedynie problemy, zwłaszcza po tak burzliwej przeszłości…

Dodatkowego kłopotu dokładali banici. Wilkołaki takie, jak ja, które z jakiegoś powodu musiały lub chciały opuścić swoje sfory i zamieszkać wśród ludzi. A ludzie, gdy już zaczynali się bać, byli zdolni do wszystkiego, by tylko tego nie okazać. Choć to banici mogli przemieniać się w bestie, tak naprawdę stawali się ludzkimi ofiarami. Obojętnie, jak pokojowo byśmy byli nastawieni, ludzie i tak będą nas przecież nienawidzili.

Czasami zastanawiałam się tylko, czy to aby na pewno strach? Czy może jednak… zazdrość?

Spójrzmy na to inaczej. Wilkołaki były kilkukrotnie silniejsze i sprawniejsze od ludzi. O wiele rzadziej chorowały i lżej przechodziły możliwe infekcje. Niestraszna była im większość nowotworów i przewlekłych chorób, które u ludzi okazują się nieuleczalne, takich jak chociażby cukrzyca. Drobne skaleczenia goją się na nas w kilka chwil, a każdy poważniejszy uraz, jeśli tylko odpowiednio się o chorego zadba, potrzebuje ledwie kilka dni, by zniknąć całkowicie. Mamy lepszy słuch, lepszy węch, lepszy wzrok. Lepiej widzimy w ciemności. Jesteśmy szybsi. Darzymy się miłością niemożliwą do zerwania, kochamy się niemal do szaleństwa i gotowi jesteśmy oddać życie za każdego członka swojego stada, choćby był najsłabszą omegą, z której wszyscy inni szydzą. Żyjemy dłużej, starzejemy się wolniej. Jesteśmy nadludźmi. A oni mogą po prostu chcieć być tacy jak my… A skoro nie mogą, wolą przeobrazić swoje uczucia w złość, której nie wahają się na nas wyładowywać.

I tu pojawiała się kolejna kwestia: ludzie by mi nie pomogli. Nawet przez moment nie liczyłam na to, że ktoś się nade mną ulituje. No proszę was… Mój plan sprowadzał się do poszukania jakiegoś miejsca, w którym mogłabym przeczekać kryzys, wylizać rany i zastanowić się, co robić dalej, a nie na znalezieniu pomocnej dłoni. A nawet trzech. Przecież oni musieli mieć jakiś interes w tym, że mi pomagają.

Przełykając rodzące się setki pytań, dałam poprowadzić się dalej, zmuszając dziwnie ociężałe ciało do maksymalnego wysiłku.

Gdy znaleźliśmy się na miejscu, zatrzymaliśmy się na moment, dzięki czemu mogłam solidnie zlustrować wzrokiem okolicę. Znajdowaliśmy się na wyłożonym nową kostką brukową sporym placu pomiędzy blokami. Bryły budynków z wielkiej płyty były typowo klockowate, lecz pomalowane na ciepłe odcienie pomarańczy i otoczone ze wszystkich stron wysokimi, zielonymi drzewami sprawiały, że robiło się tutaj całkiem przytulnie. Na samym środku, przy otoczonej kamiennym murkiem kępie niższych drzewek owocowych, stała elegancka drewniana ławeczka, zaś naprzeciw niej wznosił się najdziwniejszy budynek, jaki w całym swoim życiu widziałam.

Sama nie wiedziałam, jak powinnam to określić. Kamienica? Dom? Chyba dom, choć był takiej wielkości, że nie byłam pewna, czy aby na pewno to słowo dobrze go określa. Miał wąską podstawę, jakieś trzy piętra i wysoki strych, co sprawiało, że choć był o wiele niższy od okolicznych bloków, wydawał się jakiś dziwnie strzelisty. Ściany pomalowano na kolor ciepłego budyniu czekoladowego i uzupełniono wstawkami z elegancko wyczyszczonych cegieł i postarzanego drewna. Łukowato wykończone skrzynkowe okna wyglądały na nowe, podobnie jak ciemne dachówki i szerokie, dwuskrzydłowe drzwi, nad którymi wisiało na solidnych łańcuchach zbite z desek logo mieszczącej się na parterze niewielkiej restauracji. Lub kawiarni artystycznej – tuż obok zauważyłam opierającą się o ścianę ramę z plakatem zapraszającą na wystawę obrazów kogoś, o kim pierwszy raz w życiu słyszałam.

No dobra, może i budynek sam w sobie nie był taki znowu dziwny. Identyczne buduje się w wilkołaczych osadach w środku lasu, więc dla mnie był po prostu boleśnie znajomy. Ale już to, w jakim miejscu się znajdował, budziło sporo pytań.

– Całkiem słodkie gniazdko, ale gdzie my tak właściwie jesteśmy? – zniecierpliwiłam się, gdy podpierający mnie mężczyzna po dłuższej chwili, jaką zajęło mu znalezienie w kieszeni bojówek pęku kluczy, skierował się ku kilku kamiennym schodkom, prowadzącym do wielkiego wejścia.

Nad wrotami – bo chyba nie wypadało, żebym określała to cudo drzwiami – na lekkim wietrze kołysała się latarnia z kutego metalu, wzorowana na dziewiętnastowieczną. Ceglany portal wyglądał jak przejście do innego świata… pięknego, tajemniczego, ale jednak obcego. Choć aż przesadnie ciekawska z natury, czułam coś na kształt lęku przed nieznanym.

Poza tym… czy oni zamierzali przeprowadzić mnie w tym stanie przez restaurację?! Już wcześniej widziałam przez ogromne, panoramiczne okna, że przy okrągłych stolikach siedzi parę osób, a chyba niemożliwe jest przejście przed ich nosami z zakrwawioną, ledwo żywą dziewczyną o niebieskich włosach i liczenie na to, że nikt nie zwróci uwagi…

– To dom naszych rodziców – wyjaśnił Victor. – Moich i Wayne’a – doprecyzował, widząc moją niezbyt inteligentną minę.

– Ale ta knajpka? – Zaparłam się nogami w progu, gdy uchylił drzwi. Przepraszam, wrota. – Przecież tam są ludzie…

– Nie będziemy pchać im się na oczy.

Odetchnęłam z ulgą, gdy zauważyłam, że za drzwiami znajduje się niewielki przedsionek, z którego można było przejść do restauracji, lub po dość wąskich, stromych schodach na piętro. Moja nieproszona, aczkolwiek przydatna pomoc skierowała się właśnie tam, lecz widząc, jak niemal przewróciłam się podczas próby uniesienia jednej nogi do góry, ponownie potraktowali mnie jak worek z kartoflami. Nie powiem, całkiem mi było przyjemnie w ramionach Victora, ale pozycja, w jakiej się znalazłam, znacznie utrudniła mi rozglądanie się na boki.

Wnętrze budynku utrzymano w zabytkowym, eleganckim stylu, pasującym do elewacji. Schody wykonano z malowanego na ciemno drewna i wyłożono czerwonym chodnikiem, odrobinę tylko tłumiącym ich przejmujące trzeszczenie, a ściany do wysokości moich ramion obito rzeźbioną boazerią, wypolerowaną na wysoki połysk. Powyżej niej znajdowała się tapeta w równe paski, beżowe i w kolorze spranej czerwieni na przemian. Na tym tle zaskakująco dobrze wyglądały oprawione w drewniane ramki stare fotografie i zawieszone co jakiś czas lampki o wyszywanych w kwiaty kloszach. Było w tym wszystkim coś rozkosznie przytulnego, co z miejsca sprawiło, że przed oczami zamigała mi myśl: cholera, chciałabym tutaj mieszkać. Zawsze, gdy wyobrażałam sobie, jak obrzydliwie bogata kiedyś będę, myślałam, że swój wymarzony dom urządzę właśnie w takim stylu.

– I jak wrażenia? – Victor uśmiechnął się do mnie krzywo, widząc, jak wykręcam głowę, chłonąc widok.

– No, może być – uznałam, krzywiąc się na pokaz.

– Ta, jasne… – Puścił mi oczko, czy to tylko moja wyobraźnia?

Kurna, Lilly, weź się w garść! Zakochałaś się, czy co? Żałosne. Masz już swojego jednego, jedynego Przeznaczonego, a skoro nic do niego nie czujesz i uciekłaś od niego z przysłowiowym krzykiem, to chyba jasno oznacza, że coś jest z tobą w tych kwestiach nie tak, co nie?

Okej, facet mi się podobał, przyznaję się bez bicia. Miał w sobie coś takiego, że mogłabym patrzeć na niego jak w obrazek całymi godzinami. Tak jest, podobał mi się jego zapach i dotyk. Owszem, chętnie poznałabym go bliżej, może nawet spróbowała przerodzić naszą znajomość w coś więcej, co skończyłoby się związkiem, ale wiedziałam, że to nierealne. Bo jestem wilkołakiem. A nawet jeśli on też by nim był…

Nie, nie mogłam nie zauważyć spojrzenia, jakim blondynka go obrzucała za każdym razem, gdy miała po temu okazję. Była dla mnie miła, ale moje wyostrzone wilcze zmysły jasno sygnalizowały, że nie podoba jej się to, że Victor mnie trzyma, że żartuje ze mną, że ja tak chętnie uciekam wzrokiem w jego stronę i wyobrażam sobie bogowie wiedzą co. Tak patrzą tylko zazdrosne o swoich partnerów narzeczone. Czyli tak, Lilly, wlazłaś na czyjś teren. Uważaj. Możesz się poślinić, byle dyskretnie…

Nie wiem, czy blondi wyczuła, że próbuję ją wybadać – myślało mi się bardzo ciężko i nie zdołałabym skupić się na kilku rzeczach naraz, więc umykały mi nawet przewijające się przez jej twarz emocje, choć normalnie pewnie czytałabym w niej jak w otartej księdze – w każdym razie nagle wzięła na siebie inicjatywę rozmowy:

– Na tym piętrze są trzy mieszkania. – Znaleźliśmy się właśnie na pierwszym piętrze, gdzie wokół malutkiego, lecz gustownie urządzonego przedpokoiku znajdowały się trzy pary ciężkich, drewnianych drzwi. Na każdych znajdował się ozdobny numer mieszkania, oświetlany przez zawieszoną na nadprożu kutą lampkę na wzór tej przed wejściem. Chwilowo żadna z nich nie była potrzebna – wystarczająco dużo światła wpadało przez wielkie skrzynkowe okno o szerokim, niskim parapecie, do którego dosunięto pufę z bordowej, postarzanej skóry. Aż się prosiło, żeby usiąść tam z książką lub laptopem i zająć się tym, co lubiłam najbardziej…

– My mieszkamy wyżej. – Głos dziewczyny wbił się w moje rozbiegające się myśli. – Mamy całe drugie piętro domu i strych. Strych też podzieliliśmy na dwa poziomy. Więc nie martw się, miejsca ci u nas dostatek.

– A po co mi u was miejsce? – spytałam dość głupio, nie nadążając za wywodem.

– Na pewno zostaniesz u nas na jakiś czas – zaordynował Victor, robiąc nic innego, jak stawiając mnie przed faktem dokonanym, bez jakiejkolwiek możliwości odmowy czy chociażby cichutkiego, nieśmiałego protestu. – Pojęcia nie mam, co się stało, ale mam nadzieję, że zaraz nam to wytłumaczysz.

Z miejsca zaczęło mnie kusić, żeby zacząć udawać o wiele bardziej otumanioną i zmęczoną, niż w rzeczywistości byłam, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że to bez sensu. Raz, że z pewnością byłam im winna wyjaśnienia, jako że i tak bez gadania mnie tutaj zabrali, a dwa… Ech, cholera, koleś przecież jasno mi zasugerował samym swoim tonem, że nie zamierza przyjmować do wiadomości mojej niedyspozycji. Ciężko byłoby mi ją skutecznie udawać, bo wciąż rozpierała mnie niezdrowa adrenalina, więc chyba równie dobrze mogłam im się wyspowiadać. I mieć przy tym nadzieję, że nie wykopią mnie za próg od razu po tym.

Następne piętro składało się z bliźniaczo podobnego niewielkiego, prostokątnego przedsionka, lecz drzwi były tam tylko jedne, a ściany pomalowano ciemnooliwkową farbą, rezygnując z kontrastowej staroświeckiej tapety. Victor podał klucze dziewczynie, ta szybko otworzyła i zaprosiła nas teatralnym gestem do środka.

Mieszkanie po tym pięknym wstępie w postaci wzorowanego na zabytkowy korytarza i klatki schodowej nieco mnie niestety rozczarowało, bo wydawało się powalająco zwyczajne. Nie brzydkie, po prostu… takie zwykłe, takie bez wyrazu, jeśli porównać je do ciemnego drewna, ciężkich rzeźbień i unoszącego się w powietrzu lekkiego zapachu pasty do podłóg, które dopiero co pożegnałam. Długi korytarz o pomalowanych na biało ścianach ciągnął się daleko w prawo, a po obu jego stronach znajdowały się drzwi do pomieszczeń – trzy, jak zauważyłam. Kolejny pokój znajdował się na samym jego końcu, a kuchnia po przeciwnej stronie. Tam też się skierowaliśmy.

Kuchnia była kwadratowa i raczej nieduża. Meble z jasnego drewna wyglądały na jedne z najpopularniejszych, jakie można kupić w każdej Ikei, ale ładnie komponowały się z cegłami na podłodze i częściowo również ścianach. Pod skrzynkowym oknem stał spory stół z czterema krzesłami, przy którym zaraz zostałam usadzona. Wayne szybko zaciągnął zasłonkę, dopiero po tym zaczął wraz z resztą przetrząsać szafki w poszukiwaniu apteczki.

– Po co to? – zdenerwowałam się. Zaraz chciałam odsłonić okno z powrotem, ale Victor rzucił mi krótkie spojrzenie, które zaraz zatrzymało mnie w miejscu.

– Jesteś zbiegłym wilkołakiem, którego szuka policja. W tej chwili mogą zrobić wszystko, oprócz wejścia do tego mieszkania bez konkretnego powodu. Jeśli zobaczą cię przez okno, powód zaraz się znajdzie – wytłumaczył lekko zniecierpliwionym tonem.

Wzruszyłam ramionami i poprawiłam się na krześle. Niech mu będzie… Argument brzmiał logicznie, chociaż tak bardzo potrzebowałam światła, że aż mnie skręcało. Sama nie wiedziałam, czym to było spowodowane, ale czułam, że jeśli zaraz nie wystawię się na ciepło promieni słonecznych, zwyczajnie oszaleję.

Skrzywiłam się i nerwowo potarłam rozsypującą się na ramionach gęsią skórkę, gdy z pełnym okrucieństwem uświadomiłam sobie, że jak na razie wyglądało na to, że słonka nie zobaczę jeszcze długo…

Co ja miałam ze sobą zrobić? Nie miałam przy sobie niczego. Jedynie kota, który kręcił się niecierpliwie po pomieszczeniu, z ciekawością zaglądając do otwartych szafek, książkę do czytania w plecaku, telefon, którego pewnie i tak nie powinnam przez dłuższy czas używać, parę chusteczek higienicznych i zestaw do ratowania makijażu, niezbędny zawsze gdy zdarzyło mi się przysnąć na lekcjach, jako że miałam wredną tendencję do ślinienia się i płakania podczas snu. Nic więcej. Żadnych ubrań na zmianę, ukochanego laptopa ze wszystkimi rozgrzebanymi plikami tekstowymi, bezprzewodowego głośnika, na który wydałam niebotyczną wprost fortunę jakiś czas temu… nic, co było dla mnie ważne, bez czego nie umiałam żyć. Wątpię, bym mogła udać się do swojego mieszkania po cokolwiek z tych rzeczy, bo tam przecież będą szukać mnie w pierwszej kolejności. I co teraz? Tutaj chyba też nie mogłam siedzieć do końca życia. Gdy tylko wyleczę się na tyle, by być w stanie ustać na własnych nogach i walczyć w razie potrzeby, będę musiała się stąd zabrać, nie ma innej opcji. Tylko gdzie pójdę? Do najbliższego lasu? Do mojej dawnej sfory, prosić ich na kolanach o wybaczenie i schronienie?

Postanowiłam zachować się jak tchórz i na razie o tym nie myśleć.

Wayne wreszcie znalazł zestaw opatrunkowy. Wspólnymi wysiłkami doprowadzili mnie do porządku. Dziewczyna – Kate, jak się przedstawiła – pomogła mi wziąć szybki prysznic i zmyć z włosów i ciała zaschniętą krew, następnie wcisnęła komplet ubrań na zmianę. Były dla mnie sporo za duże, przez co wchodząc ponownie do kuchni czułam się jak przebrana w worek po ziemniakach.

Ach, te moje kartoflane porównania…

Zawsze miałam ogromne kompleksy odnośnie swojej wagi. Widziałam w lustrze, że choć miałam kobiece kształty, tak naprawdę jestem chuda jak patyk, i nie dawało mi to spokoju. Dobierałam ubrania tak, by jak najmocniej podkreślały miejsca, w których trochę ciała mam, a z pewnością nie zaliczają się do takich za wielkie spodnie od dresu i podkoszulka już w założeniu mająca być luźną, która sięgała mi niemal do kolan. Szlag, naprawdę chciałam się Victorowi podobać, a tak nie miałam na to szans. Zwłaszcza że musiałam pożegnać się ze swoim kilogramem tapety, przez co nie dość, że się sobie samej nie podobałam, to jeszcze wyglądałam na jakieś trzynaście lat.

Mężczyźni zręcznie opatrzyli mi głowę i od razu podsunęli pod nos lusterko, ale podziękowałam za nie szybko, próbując nie patrzeć w taflę. Po tym, jak próbowali powstrzymać śmiech, poznałam, że musiałam wyglądać zabójczo. Nigdy nie miałam problemów z poczuciem humoru na swój temat, ale w chwilach takich jak ta naprawdę wolałabym, żeby mi dodatkowo nie dowalali…

– No dobra, to może teraz sobie nieco porozmawiamy – zaproponował Victor, postawiwszy przede mną kubek z kawą z sześciu łyżeczek, jaką sobie zażyczyłam. Usiadł na krześle naprzeciwko i oparł się łokciami o blat.

– Jestem zmęczona… – spróbowałam, ale zabrzmiałam na tyle mało przekonująco, że Wayne, który zamarł za plecami brata w pozie ochroniarza z ramionami skrzyżowanymi na piersi, parsknął śmiechem.

– Bez obrazy, księżniczko, ale na zmęczoną mi tu z pewnością nie wyglądasz – uświadomił mnie i poklepał Victora po ramieniu, czym zasłużył sobie na spojrzenie obiecujące śmierć w męczarniach. Nie przejął się nim zbytnio, choć Kate syknęła na niego ostrzegawczo.

Coraz dziwniejsza mi się ta trójeczka wydawała, ale nie mówiłam nic głośno.

– To pytajcie – zaproponowałam, zrezygnowana mieszając łyżeczką w kubku, choć i tak nie miałam po co. – Tylko proszę, nie wywalajcie mnie jeszcze na ulicę. Nie dam sobie rady w takim stanie.

– Aż tak źle? – Kate uniosła jedną wypielęgnowaną brew.

– Powiem ci, jak to mi wygląda – podjął Victor, przeciągając się na krześle. Opanowałam się w ostatnim momencie, bo niewiele już brakowało, by ślina kapnęła mi na blat. – Wpada na nas zakrwawiona wilkołaczka. Jest przerażona, w dodatku ma wielką ranę na głowie i zachowuje się jak po wstrząsie mózgu.

Ach, dzięki. Prawie zgrzytnęłam zębami. Kurde, wiem, że myślę dzisiaj jak potłuczona, no ale nie musiałeś mi tego tak brutalnie wypominać, świecie…

– Dziewczyna mdleje mi na rękach – kontynuował, nie zauważając w mojej twarzy niczego, co wskazywałoby na to, że właśnie w środku toczę walkę na śmierć i życie ze swoim wewnętrznym głosem. – Ponadto towarzyszy jej Patronus, choć w równie kiepskim stanie jak ona.

– Podsumujmy – podjął opowieść Wayne. – Ta wilkołaczka i jej Patronus wyglądają, jakby właśnie ktoś próbował zrobić im poważną krzywdę, być może nawet zabić.

– To chyba jasne, że trzeba coś z tym zrobić. Miałem zostawić was tam na ulicy? – Victor rozłożył bezradnie ręce.

– A co, gdybym powiedziała, że to wszystko dlatego, że to ja właśnie zrobiłam krzywdę komuś? – odezwałam się ledwo słyszalnie. Pianka na kawie pochłonęła całą moją uwagę.

Na chwilę zapadła cisza.

– Zechcesz rozwinąć?

Czy chciałam? Pewnie, że nie.

– Człowiek chciał zabić mojego Patronusa, więc ja zabiłam człowieka. Dali mi w łeb, bym się uspokoiła, i wezwali policję. Zwiałam jej oknem, właściwie tuż pod nosem – wyrecytowałam oszczędnie. – Mam mówić więcej, czy tyle wystarczy? – Odruchowo uniosłam wzrok i popatrzyłam Victorowi prosto w oczy. – Dlaczego mielibyście mi pomagać? Przecież wszyscy ludzie są tacy sami. To wy robicie z nas potwory, zmuszacie nas, żebyśmy nimi byli! – wycedziłam i wyszczerzyłam zęby, jakbym zamierzała się na niego rzucić. Moje ciało przeszył pierwszy ognisty dreszcz, z całych sił zacisnęłam palce na krawędzi stołu, aż pobielały mi kostki. Zawarczałam z głębi gardła…

Wayne zareagował jak rasowy wilkołaczy strażnik – w mgnieniu oka zerwał się ze swojego miejsca, sięgnął do boku, jakby miał tam zawieszony nóż. Miał już rzucić się w moją stronę, gdy Victor osadził go w miejscu jednym niewysilonym uniesieniem dłoni…

Lewej dłoni, na której miał wytatuowany czarny kształt wyjącego wilka.

Oprzytomniałam w jednej chwili. Opadłam na oparcie krzesła, oniemiała. Gdy już upewniłam się, że wilkołacze znamię nie było wcale przywidzeniem, popatrzyłam po pozostałych. Jak na komendę unieśli lewe nadgarstki, a dla mnie wszystko było już jasne.

– Jesteście wilkołakami – wykrztusiłam.

– Uznaj pomoc za swego rodzaju solidarność gatunkową. – Victor znowu uśmiechnął się zawadiacko.

– Sióstr nie zostawia się na pastwę ludzi – poparła go Kate. Udałam, że nie zauważyłam, jak podeszła bliżej i położyła mu dłoń na ramieniu. Szybko spuściłam wzrok.

Zabolało mnie to, cholera. Nie jej słowa, oczywiście, bo od nich powinno z miejsca zrobić mi się przyjemnie i mięciutko, tylko ten gest… Żywy obraz tego, co zaobserwowałam podczas wycieczki.

– Nawet takich sióstr? – wskazałam na siebie, uśmiechając się gorzko. – Zabiłam człowieka. I rany, nie żałuję tego. Coś jest ze mną nie tak, prawda?

– Ludzie nie mają prawa podnosić ręki na nasze Patronusy. A my mamy prawo je chronić – warknął Wayne. – Każdy z nas na twoim miejscu zrobiłby to samo. Ten kot wygląda kiepsko. – Machnął dłonią na mojego ukochanego zwierzaka, który po wspięciu się na blat zajął się czyszczeniem futerka. Co chwilę mlaskał niepewnie, widocznie połamane zęby przeszkadzały mu bardziej, niż to było widać na pierwszy rzut oka. Ucho już nie krwawiło, ale wiedziałam, że jak tylko zbiorę się do kupy, będę musiała je opatrzyć.

– Zostaniesz u nas na jakiś czas – zaordynował Victor. – Nie możesz w takim stanie nigdzie wychodzić. O ile w ogóle powinnaś. Zaraz cię znajdą.

– Nie mogę zwalać wam się na głowę – jęknęłam, przywołując do głosu te resztki sumienia, które jeszcze gdzieś tam miałam. – I tak chyba jest was za dużo, niż pozwala na to prawo. Trójka pod jednym dachem. Nikt jeszcze nie próbował was kontrolować? Wiecie, czy nie próbujecie założyć w środku ludzkiego miasta watahy?

– Próbowali, ale oficjalnie mieszkam tutaj z bratem i jego dziewczyną – wyjaśnił Wayne, wzruszając ramionami.

Jego dziewczyną.

Skrzywiłam się, gdzieś w piersi zakłuło mnie boleśnie. Ledwo zdołałam powstrzymać kilka gorących łez, cisnących się do oczu.

Marzyłam o tym, by mieć faceta. Swojego Przeznaczonego, dla którego byłabym wszystkim. Z którym czułabym się tak cudownie, jak wcześniej u Victora w ramionach. Potrzebowałam tego jak powietrza. Wśród naszych mężczyzn, których jest o wiele więcej niż kobiet, nieraz zdarza się, że ta właściwa kobieta zjawia się bardzo późno, ale wilkołacze kobiety zawsze znajdują swojego Przeznaczonego przed dwudziestym pierwszym rokiem życia. Tak niewiele mi zostało, więc to nic dziwnego, że skręca mnie z tego pragnienia, z samotności, która chwilami zdaje się odbierać mi zdrowe zmysły…

Ach, no tak, nie zapominaj, że masz już swojego Przeznaczonego. Masz Marcusa – okrutnego Alfę innej sfory, który kobiety traktuje jak zabawki i każdą noc spędza z inną. Miałam Przeznaczonego w kimś, kim gardziłam tak bardzo, że najchętniej rozszarpałabym mu gardło i spaliła zwłoki, by przypadkiem nie przekazał swoich genów dalej. Co z tego, że nie czułam tej więzi? Podobno u kobiet w większości przypadków pojawia się dopiero po czasie. Po sparowaniu na przykład.

Już to widzę, jak dałabym choćby się dotknąć takiej męskiej dziwce, a co dopiero sparować!

A więc Przeznaczony odpada. A prawdziwa miłość – zakochiwanie się, jak zwykli ludzie – kompletnie mi nie szło. Co z tego, skoro za każdym razem, gdy spotykałam mężczyznę, który mi się podobał, on okazywał się zajęty? I to najlepiej jeszcze zajęty i z dziećmi?

Cholernie bolało. I to tak, że nieraz nie mogłam spać nocami, będąc w stanie jedynie kręcić się w kółko znajomymi ulicami miasta i wyć do księżyca, ilekroć wyjrzał zza chmur.

A Victor… Gdybym nie wiedziała, że mam już Przeznaczonego, byłabym pewna, że tak właśnie to wygląda. To poczucie bezpieczeństwa, to bijące od niego ciepło, to pragnienie, by go poznawać, by nie musieć nigdy odwrócić od niego wzroku, ten zachwyt nad jego drobnymi gestami i szczegółami wyglądu… Tak, gdyby nie Marcus, byłabym pewna, że właśnie spotkałam swojego Przeznaczonego.

Ale co z tego, skoro tutaj nawet zwykłe zakochanie nie weszłoby w grę? Skoro Kate pogłaskała go po ramieniu, a Wayne powiedział…?

Zacisnęłam zęby aż do bólu i postarałam się o tym nie myśleć. Łatwo powiedzieć…

– Jesteście banitami? – spytałam żałośnie drżącym głosem, choć starałam się to ze wszelkich sił zamaskować. – Dlaczego mieszkacie wśród ludzi?

– Banitami? No, nie do końca… – Wayne skrzywił się lekko. – Cóż, może ci opowiemy… ale to długa historia, innym razem.

Niezbyt mi się to spodobało, ale postanowiłam nie drążyć tematu. Cała energia uszła ze mnie w ciągu paru sekund, mało co już mnie obchodziło.

– Chodź, pokażę ci twój pokój – zaproponował osiłek. – Znaczy nie jest taki do końca twój, ale to najlepsze, co możemy ci na razie wygospodarować. Chyba wystarczy jak na parę nocy. Jak trochę wydobrzejesz, to Victor pewnie cię oprowadzi i wybierzesz sobie coś innego, jeśli będziesz chciała.

– Dzięki. – Uśmiechnęłam się na siłę. Coś było w tym wielkim wilkołaku, że nie dało się go nie lubić. Wziął ode mnie plecak i poprowadził korytarzem.

Kate zerwała się z miejsca i chciała ruszyć za nami, ale rozległ się głos Victora:

– Mogłabyś zostać na chwilę?

Przez jej twarz przemknęło coś dziwnego, ale opanowała się na tyle szybko, że nie zdołałam zinterpretować, co to mogło być. Poszłam za Wayne’m, nie ociągając się dłużej.

Pokoik był malutki i był pierwszym pomieszczeniem w korytarzu po prawej stronie od drzwi. Z pewnością oprócz pokoju gościnnego pełnił również zadanie graciarni, bo praktycznie cała wyłożona szarą wykładziną podłoga była zawalona kartonowymi pudłami z rzeczami. Okno okazało się raczej nieduże i nie wpadało przez nie wiele światła, ale i tak pozwoliłam, żeby mężczyzna zasłonił je granatowymi roletami. Naprzeciwko niego znajdowało się białe biurko, nad nim wisiała spora szafka. Łóżko stało pod oknem – wąskie, ale wyglądało na nawet wygodne.

Wayne wyniósł do korytarza zdecydowaną większość szpargałów, resztę ułożył w kącie, by nie przeszkadzała. Podziękowałam skinieniem głowy, zapewniłam przynajmniej dziesięć razy, że na pewno niczego nie potrzebuję, i nareszcie zostałam sama. Zasnęłam niemal od razu, jak przyłożyłam głowę do poduszki.

Opublikowano
Kategorie Fantasy
Odsłon 535
0

Komentarze

Bez komentarzy

Dodaj komentarz