Creepypasta remastered – Ticci Toby

   Droga dłużyła mu się niemiłosiernie. Zwykle słuchał muzyki na słuchawkach, ale telefon mu się rozładował, a matka nie miała ładowarki samochodowej. Siedział więc, opierając czoło o szybę okna i wpatrując się w ciemny las. Razem z matką mieszkał w niewielkiej wiosce w środku lasu, więc za każdym razem, kiedy musieli na dłużej wyjechać do miasta, zwykle było już ciemno, choć dzisiaj wracali szczególnie późno, jadąc długą, nudną i ciemną drogą. 

   Miał nadzieję, że zobaczy chociaż jakiegoś lisa czy dzika, może nawet jelenia. Cokolwiek, co odwróciłoby jego uwagę od tego dnia. W tej chwili wydawał się marzyć jedynie o powrocie do domu. Matka zerknęła na niego w lusterku wstecznym, ale zaraz potem jej wzrok wrócił na ulicę.

   Toby i jego matka wracali właśnie z pogrzebu jego siostry. Siedemnastolatek cały dzień się trząsł, a jego tiki wydawały się przybrać na sile jak za każdym razem, kiedy się stresował. Nieważne, ile razy kobieta starała się go uspokoić lub chociaż z nim porozmawiać, ale Toby milczał.

   Od śmierci Lyry nie odezwał się ani słowem. Spędzał większość czasu w swoim pokoju, leżąc i wpatrując się w pustkę. Nie licząc wynikających z jego zespołu Tourette’a tików, leżał bez ruchu. Czasem słychać było, jak przez chorobę jego ręka lub noga uderzyła w ścianę. Pokój opuszczał tylko, kiedy jego ciało go do tego zmuszało, ale wtedy tylko snuł się po domu.

   Kiedy tylko matka z płaczem odłożyła telefon i oznajmiła mu, że Lyra zginęła w wypadku, z chłopaka uleciały wszelkie pozytywne myśli. Jego umysł od razu nastawił się przeciwko rodzicom, znienawidził ich.

   Znienawidził ojca, bo to on przeżył i to on kolejny raz odwoził starszą siostrę Toby’ego po pijaku. Tego człowieka nigdy nie obchodziło, że jego córka jest już dorosła i sama może odjechać. Nie obchodziło go, że młoda kobieta odwiedza go tylko z dobroci serca.

   Ojca nigdy nie było, a jeśli już się pojawiał, to kompletnie pijany i wściekły na wszystko. Nigdy nawet nie wahał się przed próbą podniesienia ręki na żonę i dzieci. Dlatego właśnie matka, idąc za radą ciotki Toby’ego i Lyry, rozwiodła się z mężem. Z jakiegoś głupiego powodu sąd uznał, że do momentu, w którym dzieci państwa Rogers będą dorosłe, powinny spędzać u ojca jeden weekend w miesiącu.

   Lyra była dorosła i nie była już do tego zmuszona. Toby musiał do niego jeździć i użerać się z tym nędznym pijaczyną, jego śmierdzącą alkoholem i zgnilizną kawalerką, w której kazał mu spać na podłodze. Nienawidził go, ale przynajmniej nie musiał się bać tego, że ojciec po pijaku uzna, że należy nabić mu kilka siniaków.

   Toby nie czuł bólu. To była kolejna choroba, z którą musiał radzić sobie od urodzenia. Analgezja wrodzona, choroba genetyczna, przez którą impulsy bólu nie docierały do jego mózgu. Lyra zawsze pilnowała go, by nie zrobił sobie krzywdy, kiedy matka była zajęta. Do dzisiaj pamiętał, jak opowiadała mu o tym, że pewnego dnia na chwilę odwróciła się, by podać mu butelkę z wodą, a Toby, chcąc samemu się napić, nie pomyślał i złapał za czajnik, w którym zagotowała się woda. Siostra się przeraziła i wykrzyknęła jego imię, a on z zaskoczenia upuścił czajnik. Wrzątek wylał się na jego prawą rękę. Do dzisiaj miał blizny po poparzeniach.

   Nic wtedy nie poczuł. Nie krzyczał, nie płakał. Po prostu poczuł się, jakby się oblał. Dla niego nie było to nic wielkiego. Miał wtedy cztery lata i nie rozumiał, że powinien czuć ból. Dopiero po latach zrozumiał powód paniki siostry i matki.

   Dziwoląg. Pojeb. Mutant. To tylko kilka z wyzwisk, z którymi spotkał się przez lata Toby Rogers. Dzieci były okrutne. Gdy przez pierwsze, jeszcze ciepłe dni września, Toby chodził do zerówki w koszulkach na krótki rękaw, dzieci zawsze pytały go, co mu się stało w rękę. Szczerze odpowiadał, że w wieku czterech lat przez przypadek oblał się wrzątkiem. Za każdym razem słyszał to samo pytanie. Każdy dzieciak chciał wiedzieć, czy go bolało. Zgodnie z prawdą Toby mówił im wtedy, że nie czuje bólu. Zwykle kazano mu to udowodnić, więc pozwalał się wtedy chwilę pokopać lub poszturchać, a dzieci śmiały się i stwierdzały, że faktycznie coś musi w tym być.

   Dopiero po jakimś czasie zrozumiał, że dzieci nie śmieją się z nim. Nie, one wcale nie uważały, że to jest super, tak jak on, gdy był dzieckiem. One śmiały się z niego i nazywały go dziwakiem za jego plecami. Każdego dnia ktoś kazał mu ponownie udowodnić, że nie czuł bólu. Jakiś chłopiec wbił mu nawet nożyczki w udo, trafiając kilka centymetrów od tętnicy, a Toby jedynie na niego patrzył, kompletnie niewzruszony.

   W późniejszych klasach podstawówki zespół Tourette’a dawał o sobie znać o wiele bardziej, niż wcześniej. Dawniej tylko się wzdrygał, czasem drgała mu powieka. Potem jednak potrafił w środku lekcji uderzył ręką w ławkę lub ucznia, który akurat stał obok niego na przerwie. Niestety nieważne, ile razy by nie przepraszam i nie tłumaczył, uczniowie źle to przyjmowali.

   Liceum było najgorsze. Specjalnie wybrał dalsze liceum, do którego nie chodził nikt z jego dawnej klasy. Tam stał się klasowym pośmiewiskiem. Czasem miał przez to wrażenie, że nastolatki to nie ludzie, lecz zwierzęta. Nigdy jednak nie powiedział o tym ani matce, ani siostrze, a już szczególnie nie wspomniał o tym ojcu. Lyra właśnie zaczynała wtedy studiować prawo, a matka musiała pracować w dwóch pracach, by być w stanie ich utrzymać. Ojciec jak zwykle był pijany.

   Ich też nienawidził, lecz nie w tak wielkim stopniu, jak swoich rodziców. Przez ostatnie kilka dni Toby znienawidził również matkę. Czemu pozwoliła swojej córce kolejny raz pojechać do tego człowieka?! Czemu nigdy jej nie zabroniła?! Czemu nigdy nie pozwalała jej zabrać samochodu, skoro i tak sprzątała tylko u co bogatszych sąsiadów?! Wtedy Lyra nie musiałaby wracać z ojcem w jego śmierdzącym rzygami aucie, w którym ostatecznie zginęła.

   To była ich wina. Matki, że na to pozwoliła i ojca, że do tego dopuścił. To on kierował po całodniowym chlaniu, to on powinien był umrzeć, a nie skończyć tylko z kilkoma cholernymi siniakami! Czemu to on przeżył?! Czemu nie Lyra?!

   — Toby, kochanie, już jesteśmy — oznajmiła nagle matka, wyrywając nastolatka z pogrążonych w nienawiści rozmyślań.

   Faktycznie, samochód stał na podjeździe przed ich domem. Bez słowa wysiadł i zignorował matkę pytającą go, czy chciałby się napić herbaty. Jego krokom towarzyszył tylko chrzęst żwiru, po którym szedł. Jak ona w ogóle mogła myśleć teraz o herbacie?

   Wszedł do swojego pokoju i ciężko westchnął, zamykając za sobą drzwi. Padł na łóżko, zaraz potem łapiąc za poduszkę i z całej siły przyciskając ją do twarzy. Zaczął krzyczeć. Krzyczał długo, starając się w jak największym stopniu zagłuszyć swój głos. Ona powinna żyć, pomyślał. To tamten śmieć powinien być teraz dwa metry pod ziemią. Nie Lyra. Ona na to nie zasłużyła.

   Gdy w końcu się wykrzyczał, przez chwilę nie był w stanie się podnieść. Jego tiki były gorsze, niż kiedykolwiek, rzucało nim prawie, jakby dostał padaczki. Zaczął histerycznie szlochać. Stracił ją. Jasna cholera, stracił ją. Stracił jedyną osobę, na której zawsze mógł polegać. Nawet, kiedy tonęła w nauce, zawsze miała dla niego chwilę.

   Przeszło mu dopiero późno w nocy. Poznał to po tym, że latarnia po drugiej stronie ulicy się włączyła. Przez lata zdążył się nauczyć, że ta latarnia była opóźniona. Wszystkie pozostałe włączały się o dwudziestej drugiej, a ta dopiero godzinę później. Do tego co chwilę się wyłączała i włączała ponownie, przez co czasem nie mógł zasnąć.

   Zaczerwienione, podkrążone oczy Toby’ego ponownie wpatrywały się w pustkę. Wziął oddech, nadal nieco roztrzęsiony po płaczu i tak brutalnym ataku tików. Potrzebował kilku minut, by wyrównać oddech i podnieść się. Wstał i powoli zdjął z siebie garnitur, rozbierając się do bielizny. Nie miał nawet siły zakładać koszulki i dresów, które zazwyczaj zakładał do spania.

   Gdy rozpinał koszulę, kątem oka zauważył, że ktoś stoi pod latarnią. Albo przynajmniej tak mu się wydawało, bo latarnia na chwilę zgasła, a gdy znowu się zapaliła, nikogo tam nie było. Musiało mu się przewidzieć. To pewnie od przemęczenia, pomyślał i zdecydował się to zignorować. Ponownie padł na łóżko, próbując zasnąć.

   Nie mógł. Gdy tylko na dłużej zamknął oczy, znowu zbierało mu się na płacz. Przypominał sobie wszystkie szczęśliwe chwile z siostrą. To nie fair, nawet się z nią nie pożegnał.

   — To ja powinienem być martwy, nie ty — odezwał się cicho, patrząc na obramowane zdjęcie stojące na stoliku nocnym. Pamiętał tamten dzień, siostra uczyła go jeździć na rolkach. Zdarł wtedy oba kolana, ale uparcie starał się jechać dalej. Chciał, żeby była z niego dumna. — Nie zasłużyłaś na śmierć. Czemu… Czemu mnie zostawiłaś z nimi samego, Lyra?

   Nieważne, jak bardzo pragnął odpowiedzi, trup mu jej nie udzieli. Toby już sam nie wiedział, co czuł. Był jednocześnie wściekły i zrozpaczony. Pogrążony w nienawiści i w żałobie. Wiedział tylko jedno. Jego ojciec nie zasłużył, żeby żyć.

   Przez następne dni jego stan był coraz gorszy. Całymi dniami siedział w pokoju, po nocach wymykając się by skorzystać z toalety i zabrać trochę jedzenia do pokoju. Prysznice brał długie, przez większość czasu jedynie stojąc i pozwalając, by woda po nim spływała. Odmawiał odezwania się do matki chociaż słowem. Kobieta starała się potraktować to bardzo lekko i zgodnie z prawdą opowiadała sąsiadom, że Toby był bardzo zżyty ze swoją siostrą, po czym kłamała mówiąc, że powoli jest z nim coraz lepiej.

   Niestety, choć bardzo chciał zostać w domu i poczekać, aż śmierć upomni się także o niego, musiał wrócić do szkoły. Nie chciał tego, ale nie protestował. Oprócz tamtego pytania fotografii siostry, czemu zostawiła go samego, nie odzywał się.

   W szkole miejsce smutku zajęła niecierpliwość, która napełniała go irytacją. Ci wszyscy ludzie byli okropni. Nauczyciele, którzy traktowali go, jakby był z porcelany. Uczniowie, którzy nadal nabijali się z niego za jego plecami, jakby był głuchy.

   Wszystko mu się zlewało. Ludzie rozmywali się na barwne plamy, wszelkie dźwięki były jak szum. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że kilka osób z jego klasy zgromadziło się wokół niego. Był kompletnie niewrażliwy na wszystko, co się działo, nie reagował na żadne bodźce. To wszystko wydawało się nie mieć znaczenia. Oprócz jednego zdania, które usłyszał.

   Jeden z tych idiotów ośmielił się nazwać Lyrę dziwką. Dopiero wtedy Toby się odezwał, jednocześnie dając upust swojemu gniewowi. Nie pamiętał, co krzyknął. Nie pamiętał nawet, jak wziął zamach i jak uderzył go w nos. Jego umysł wydawał się tego nie zarejestrować. To było tak, jakby w jednej chwili siedział i patrzył przez okno, a w następnej stał nad leżącym na podłodze nastolatkiem, który zakrywał połamany nos dłońmi. Obok jego głowy była niewielka plama krwi. Czerwony płyn spływał też po kostkach i palcach Toby’ego. Nie był pewien, czy należała do niego, czy do zwijającego się z bólu rówieśnika.

   Uniósł dłonie i się im przyjrzał. Nigdy nie przypuszczał, że byłby w stanie zrobić coś takiego. Nie chodziło o złamanie nosa, chodziło o sam fakt, że go uderzył. Był w szoku, ale musiał przyznać, że to mu się podobało. Nie czuł bólu, ale właśnie odkrył, jak cudownym uczuciem jest zadawanie go komuś, kogo się nienawidzi. Czuł się… Lepiej. Nie potrafił tego określić, ale widząc jednego ze swoich gnębicieli na podłodze, czuł niesamowitą satysfakcję.

   Oderwał wzrok od dłoni i spojrzał na tamtego. Oczy Toby’ego spotkały się z oczyma drugiego ucznia. Bał się go. Widział to w jego oczach, był przerażony. Rogers zadrżał, podchodząc bliżej leżącego na podłodze ucznia i zaczął kopać go w brzuch.

   Nie wiedział, czemu to robił. Miał wrażenie, że jego ciało robiło to samo z siebie, a on tylko patrzył. Obserwował, jak tamten krzyczał, pogrążony w panice i bólu. Nie widział nic złego w tym, co się działo. Wszystko było w porządku, kiedy nad nim się znęcano, czemu teraz miałoby być inaczej?

   — Toby, natychmiast przestań!

   Dopiero ten okrzyk nauczycielki wyrwał go z dziwnego transu. Odzyskał kontrolę nad sobą i prędko zrobił kilka kroków w tył, prawie się przewracając. W ostatniej chwili złapał za ławkę, uderzając w nią łokciem tak mocno, że było to słychać w całej klasie.

   Wychowawczyni jego klasy prędko posłała tamtego do pielęgniarki, a Rogersa niemalże zaciągnęła do gabinetu dyrektora, który nakazał zadzwonić po jego matkę. Próbował wyciągnąć z niego jakiekolwiek informacje. Czemu pobił innego ucznia? Czemu nagle był taki agresywny?

   Jedyną odpowiedzią, jakiej udzielał chłopak, było wzruszanie ramionami. Nieważne, jak brzmiało pytanie, ramiona Toby’ego unosiły się i opadały, by po chwili powtórzyć proces gdy tylko z ust mężczyzny wyjdzie kolejne zdanie. Po kilku próbach dyrektor poddał się. Nastolatek założył ręce na piersi i wpatrywał się w pełen encyklopedii regał za plecami mężczyzny.

   Matka przyjechała jakieś pół godziny po całym zajściu. Nie przestawała przepraszać i obiecała, że zabierze syna do psychologa, by zapobiec takim sytuacjom w przyszłości. Niepotrzebnie, pomyślał Toby. Jeśli nikt nie będzie go denerwował, to nie było powodu do zmartwień.

   Miał dosyć. Po prostu miał dosyć. Znosił gnębienie przez lata, mówiąc o nim tylko siostrze, która zawsze pocieszała go i mówiła, że jeśli nie będzie reagował, to w końcu go zostawią. Gówno prawda, nic nie robił przez tyle czasu, a wszystko było tak samo. Ale dzisiaj…

   Dzisiaj wszystko się zmieniło. Toby czuł się inaczej. Dzisiaj to on decydował, co będzie się działo. Widział to w oczach tamtego chłopaka, gdy przyciskał dłonie do krwawiącego nosa i stękał z bólu. Strach. Bał się go. Dostał od Rogersa lekcję. Wiadomość. Skończyły się czasy, kiedy to każdy mógł podejść do niego i zacząć go szczypać i dźgać ołówkiem, by zobaczyć, czy “ta cała analgezja” to prawda, czy wciskane w poszukiwaniu atencji kłamstwo.

   Teraz Toby będzie inny. Nie będzie nikogo gnębić, jeśli na to nie zasłuży. Ale nie będzie się wahać. Jeśli ktoś zacznie, to on skończy. Siostra nie będzie go już powstrzymywać i przekonywać, że jeśli zacznie z kimś walczyć, to będzie gorzej. Toby miał zamiar walczyć.

   Gdy dojechali do domu, bez słowa poszedł do swojego pokoju. Nie miał wyrzutów sumienia. Właściwie, to chętnie zrobiłby to jeszcze raz, by zobaczyć strach w oczach innych ludzi. Było w tym coś dziwnie satysfakcjonującego.

   Przyłożył dłoń, na której nadal była zaschnięta krew tamtego, do twarzy i zaczął się cicho śmiać. Jego śmiech powoli stawał się coraz głośniejszy i coraz bardziej histeryczny. Trząsł się z podniecenia, patrząc na las za oknem. Mógłby przysiąc, że znowu zobaczył za oknem postać, którą widział w nocy po pogrzebie Lyry. Tym razem jednak ten ktoś pozostał tam dłużej. Toby uważnie obserwował go kątem oka, nadal zanosząc się śmiechem.

   Nie wiedział, kto to. Ale jeden szczegół zapadł mu w pamięć. Brak twarzy. To coś, czymkolwiek było, przypominało wysokiego człowieka o wydłużonych kończynach, lecz nie miało twarzy. Przez chwilę miał wrażenie, że dziwna kreatura chciała się z nim komunikować. Słyszał… Nie, czuł dziwny szum w głowie, ale udało mu się wyłapać kilka szeptów mówiących “zrób to” czy “oni zasłużyli”, a także, choć tego ostatniego nie był pewien, “wiesz, co należy zrobić”. Nie był pewien, czy kreatura miała na myśli to, co sądził, ale jeśli tak, to miała rację – Toby doskonale wiedział, co musi zrobić. Potrzebuje tylko okazji.

   Matce Toby’ego udało się zarezerwować wizytę u psychologa następnego dnia. Gdyby nie to, że wiedział, że matka nie da mu z tym spokoju, musiałaby zaciągnąć go tam siłą. Poszedł, bo nie chciał, by ciągle za nim chodziła i prosiła, żeby to przemyślał. Na samo wyobrażenie takiej możliwości, wściekał się. Mimo to, nie uderzyłby jej. Był lepszy, niż ojciec i nie miał zamiaru zniżyć się do jego poziomu.

   Wychodząc z samochodu wyjął słuchawki z uszu i schował je do kieszeni bluzy, gdzie wsadził też ręce. Spokojnie szedł za matką, rozglądając się po klinice. Poczekalnia, w której siedział, kojarzyła mu się z salonem z ulotki jakiegoś sklepu z meblami – niby ładna, ale i tak sztuczna. Nie było tu nic osobistego. Nic, co sprawiłoby, że czułby się jak w miejscu, które można nazwać komfortowym.

   Razem w matką siedzieli na skórzanej kanapie tuż pod oknem. Byli sami, widocznie nie było dziś wielu pacjentów. Matka zaczęła przeglądać jakieś gazety, które leżały na ławie przed nimi, a Toby patrzył przez okno, w jakimś stopniu ciekawy, czy tamta dziwna postać znowu się pokaże, ale nigdzie jej nie widział.

   Po kilku minutach z jednego z trzech gabinetów wyszła młoda kobieta i zaprosiła Toby’ego do siebie. Niechętnie się podniósł i ruszył za kobietą. Gabinet wyglądał prawie tak sztucznie, jak poczekalnia. Można było jednak zauważyć kilka dyplomów na ścianie. Kobieta wydawała się być dopiero kilka lat po studiach, więc było ich niewiele, zaledwie trzy.

   Psycholog obdarzyła go uśmiechem. Nie odwzajemnił go, patrząc jej w oczy ze znudzeniem. Niezrażona kobieta przedstawiła mu się jako doktor Alice Oliver i zaczęła zadawać mu pytania. Zaczęła od prostych rzeczy, takich jak jego imię, wiek, data urodzin…

   — Przecież już wszystko pani wie. Moja matka pani powiedziała przez telefon, a do tego dosłownie to wszystko jest wypisane na tej kartce — odezwał się w końcu Toby, ze znudzeniem wskazując na wypełniony formularz o nim, który kobieta położyła na ławie pomiędzy nimi. Pewnie sądziła, że chłopak go nie przeczyta. Myliła się. — Więc proszę sobie darować. Wiem, co zrobiłem, ale nie żałuję. Tamten śmieć zasłużył. Nic by mu się nie stało, gdyby zajął się sobą.

   — Rozumiem, czemu tak uważasz, Toby, ale…

   — Nie, nie rozumie pani — przerwał jej z wściekłym spojrzeniem. — Płacą pani za udawanie, że pani rozumie. Ale tak naprawdę nic pani nie wie. Nie wie pani, jak się czuję, kiedy ktoś dźga mnie w rękę ołówkiem, bo uważa analgezję wrodzoną za szukanie uwagi. Nie wie pani, jak się czuję, kiedy ludzie śmieją się ze mnie za coś, nad czym nie mam kontroli! I nie wie pani, jak to jest, kiedy straci się jedyną osobę, na którą zawsze można było liczyć!

   Co kilka słów musiał przerywać, wstrząsany przez gwałtowne, o wiele częstsze i mocniejsze niż zwykle tiki spowodowane przez zespół Tourette’a. Zwykle po prostu pojawiały się co jakiś czas, ale teraz jego ciało wstrząsało się co kilka sekund. Wściekły na cały ten pomysł, by w ogóle udać się do psychologa. Ta kobieta nie miała możliwości wiedzieć, jak się czuł.

   Wściekły siedemnastolatek wyszedł z gabinetu, trzaskając drzwiami. Nawet nie zareagował, kiedy matka go zawołała i prosiła, żeby wrócił. Rzucił tylko, że dzisiaj przenocuje u ojca, bo nie miał zamiaru się z nią dzisiaj użerać. Kobieta była w szoku, jej syn nigdy tak do niej nie mówił. Całkowicie zaskoczona i zmieszana, została w poczekalni podczas gdy jej syn wyszedł z kliniki, ponownie wkładając słuchawki do uszu i puszczając muzykę na maksymalnej głośności.

   Przez kilka godzin po prostu chodził po mieście, szukając czegokolwiek, czym mógłby się zająć. Ostatecznie zdecydował się pójść do parku i usiadł na murku fontanny. Ciężko westchnął, powoli się uspokajając, choć jego tiki niezwykle mu to utrudniały.

   Gdy w końcu w miarę się uspokoił, spojrzał na swoje odbicie w wodzie. Zmienił się przez ostatnie kilka dni. Miał ciemne wory pod oczami – rezultat nocy, podczas których spał przez maksymalnie trzy godziny.  Był potwornie blady, bo od pogrzebu prawie w ogóle nie wychodził ze swojego pokoju.

   Najbardziej zmieniły się jego oczy. Były zimne, obojętne. Kiedyś było w nich widać jego wszystkie emocje, ale teraz wydawały się zamglone.

   Znowu westchnął. Był dziwnie zmęczony. Nie chodziło o to, że chciało mu się spać. Po prostu miał dosyć. Miał dosyć absolutnie wszystkiego, co się wokół niego działo. Na chwilę zamknął oczy, skupiając się na oddechu. Wdech i wydech. Wdech i wydech. Wdech. Wydech.

   Otworzył oczy i znowu spojrzał na swoje odbicie w wodzie. Znowu zobaczył tę postać. Tym razem stała tuż za nim. Toby nie odwrócił się. Nawet nie zaskoczyła go obecność obcej kreatury. Po prostu wpatrywał się w odbicie białej, gładkiej skóry pokrywającej miejsce, w którym powinna znajdować się jego twarz. Ponownie słyszał ten sam szum. Teraz miał pewność, że to był jakiś sposób na komunikację tego stwora.

   — Chcesz czegoś, prawda? — spytał nastolatek, nie odwracając wzroku od wody. Miał dziwne wrażenie, że gdyby się odwrócił, nie zobaczyłby go tam.

   Dziwna istota milczała. Szum na chwilę przybrał na sile, ale zaraz potem osłabł na tyle, że ledwo było go słychać. Mimo wszystko, nie można było zaprzeczyć, że nadal tam był. Toby odebrał to jako potwierdzenie. Przez chwilę się nie odzywał, zastanawiając się, o co spytać.

   — Chodzi o… niego, prawda?

   Szum ponownie przybrał na sile, lecz tym razem nie słabł. Teraz Toby miał absolutną pewność, że wiedział, o co chodzi. W końcu się odwrócił, ale dziwnej istoty tam nie było. Przez głowę przeszła mu myśl, że może ta dziwna kreatura była tylko jego wymysłem, ale z jakiegoś powodu wiedział, że tak nie było. On istniał i dał mu jasno znać, że czeka, aż zrobi to, co miał zrobić. Obydwaj dobrze wiedzieli, co to było.

   Toby wstał i ruszył w stronę mieszkania ojca i zapukał do drzwi. Musiał uderzać w nie pięścią przez dobre parę minut, zanim mężczyzna w końcu otworzył i ze zmieszaniem widzianym tylko u pijanego człowieka spytał Toby’ego, co tu robi. Oczywiście w wulgarny, ledwie zrozumiały sposób. Nastolatek mruknął coś o tym, że musi tu dzisiaj przenocować.

   Jak zawsze, jedyną interakcją ze strony ojca było rzucenie słów w stylu “w takim razie przydaj się na coś” i zlecenie mu kilku zadań, na przykład umycie naczyń czy pozbieranie i wyniesienie śmieci. Toby był zbyt pochłonięty planowaniem, by to zrobić.

   To była jego wina. To wszystko przez niego. Gdyby nie ten żałosny pijak, Lyra by żyła. To on powinien umrzeć. To on zasłużył, by jego nogi zostały zmiażdżone. To on zasłużył, by się wykrwawić. Nie Lyra.

   Toby to naprawi. Pozbędzie się go. Nawet, jeśli nie zmieni to faktu, że jego siostra nadal będzie martwa, będzie lepiej. Ojciec musi umrzeć i tego nic nie zmieni. Nie zasługiwał na życie. Należało więc go zabić. Niech zasmakuje sprawiedliwości.

   Planował cały dzień i wieczorem, gdy ojciec położył się spać na brudnej, prawdopodobnie wielokrotnie obrzyganej kanapie (jak zakładał po jej paskudnym smrodzie), Toby wyszedł z garażu, w którym przesiedział cały dzień. Znalazł tam niewielką torbę podróżną, która okazała się być idealnego rozmiaru, by mógł zmieścić w niej wszystko, czego potrzebował i co chciał zabrać.

   Z wypchaną rzeczami torbą przy drzwiach, Toby przejrzał kieszenie porozrzucanych po domu spodni i kurtek ojca. Wiedział, że mężczyzna ma ciężki sen, więc się nie obudzi. W końcu znalazł jego portfel i zabrał z niego pieniądze. Nie miał ich wiele, po przejażdżce autobusem do domu powinno zostać mu najwyżej dwadzieścia dolarów. Odłożył portfel z powrotem na miejsce i rozejrzał się po mieszkaniu. Nie było w nim nic wartościowego, choć porozrzucane wszędzie butelki po alkoholu zapewne kosztowały fortunę.

   By nie ubrudzić ubrań, narzucił na siebie jedną z mniej śmierdzących koszul ojca. W przeciwieństwie do syna, mężczyzna był masywny, więc koszula była na nastolatka o wiele za duża. Prędko założył też grube, myśliwskie rękawice, które znalazł w jednej z kurtek. Toby wziął wdech, wchodząc do kuchni i znajdując największy nóż w jednej z szuflad. Stając przy kanapie, na której leżał jego rodzic, Toby dla pewności chwycił jeszcze jedną jego koszulkę i po zwinięciu jej najbardziej, jak się tylko dało, przycisnął ją do ust mężczyzny, by nie zaczął krzyczeć. Co prawda jego śmierć miała być szybka, ale nigdy nic nie wiadomo.

   Z kolejnym wdechem uniósł nóż nad głowę. Przez kilka sekund oddychał, wahając się. Zaraz jednak jego wahanie zniknęło i z następnym wydechem prędko wbił nóż w jego gardło na tyle głęboko, by zmieścić tam całe ostrze. Oczy ojca prędko szeroko się otworzyły, a z rany zaczęła uciekać krew. Ciemnoczerwona powoli spływała po bokach jego szyi na brudną poduszkę, a jasnoczerwona zaczęła tryskać dookoła, brudząc koszulę ojca, którą miał na sobie Toby. Kilka kropek dostało się nawet na jego policzek.

   Zaczął się szarpać, ale w chłopaka wydawały się wstąpić nowe siły. Jego ciemnobrązowe oczy wpatrywały się w ojca. Był przerażony, tak samo jak tamten dzieciak w szkole. Jego strach dawał Toby’emu o wiele więcej satysfakcji. Z uśmiechem patrzył, jak siła i życie opuszcza ciało ojca.

   Gdy jego ciało całkowicie przestało się ruszać, Toby wyszarpał nóż z jego ciała i ruszył do łazienki, gdzie dokładnie go umył i owinął w zaskakująco czysty, niewielki ręcznik do wycierania dłoni. Pewnie ojciec nawet nie próbował kiedykolwiek umyć rąk, pomyślał Toby chowając zawiniątko w torbie. Na jej dno wcisnął też rękawice, oraz koszulę. 

   Wyszedł z domu ojca, zamykając drzwi na klucz. Ojciec zawsze zostawiał klucze w zamku, więc nie miał problemu ze znalezieniem ich. Powoli ruszył na przystanek autobusowy. Klucze wrzucił do najbliższej kratki ściekowej. Koszulę zostawił w kontenerze na śmieci w połowie drogi. Rękawice zostawił w torbie. Nie wiedział, czemu, ale miał wrażenie, że powinien je zachować, jakby podświadomie wiedział, że jeszcze mu się przydadzą.

   Dotarł na przystanek autobusowy kilka minut przed dwudziestą pierwszą. Musiał jeszcze trochę poczekać, więc napisał do matki, że wróci autobusem i będzie w domu za jakieś półtora godziny. Kobieta odpisała, że musi jutro rano wstać, więc zostawi klucz pod poduszką na ławce przed domem i pójdzie spać.

   Na szczęście Toby podładował telefon, gdy był u ojca, więc przez całą jazdę autobusem mógł słuchać muzyki w spokoju. Siedział sam, a gdy wysiadł, spokojnie szedł w kierunku domu. Dziwna kreatura ponownie czekała na niego pod migającą latanią. Po prostu stała tam. Toby zatrzymał się niecałe dwa metry od postaci, ale i tak musiał odchylić głowę do tyłu, by spojrzeć na gładką twarz istoty. W jego głowie od razu zabrzmiał szum.

   — Nie żyje. Chociaż podejrzewam, że już wiesz — stwierdził Toby. Z dziwnego powodu czuł się komfortowo przy tym czymś, choć jednocześnie jakimś cudem wiedział, że ta dziwna kreatura mogłaby go zabić, gdyby tylko tak zechciała. — Co teraz?

   Istota milczała. Szum nie przybrał na sile ani nie przycichł, jakby tajemniczy stwór przed nim milczał. Toby domyślił się, że sam ma o tym zadecydować. Lampa mignęła kilka razy, po czym wyłączyła się na kilka sekund. Gdy się ponownie zapaliła, Toby był sam. Westchnął, wchodząc do domu, lecz zanim udał się do swego pokoju, wziął łopatę z piwnicy i zakopał w ogródku zawinięty w ręcznik nóż.

   Przez kilka dni jego życie było zaskakująco spokojne. W szkole nikt go nie zaczepiał, nadal pamiętając jego wybuch. W domu matka pracowała tyle, co zawsze, więc przesiadywał w pokoju. Torba, którą przywiózł z domu ojca, bezpiecznie czekała pod łóżkiem. Matka nie wiedziała nawet o jej istnieniu, więc nigdy o nią nie spytała.

   Jedyną rzeczą, która była przez ten czas nie tak, były jego sny. Toby miał potworne koszmary, ale gdy tylko otwierał oczy, natychmiast zapominał, co było w jego śnie. Często zrywał się w środku nocy, cały zalany potem, roztrzęsiony tikami to tego stopnia, że tracił wszelką kontrolę nad swym ciałem.

   Szukając jakiegokolwiek sposobu, by się uspokoić, Toby zaczął obgryzać skórki przy paznokciach. Przez analgezję nie zdawał sobie sprawy, że krwawi, dopóki nie poczuł w ustach metalicznego posmaku krwi. Czasem jego palce były w stanie tak krytycznym, że matka zaczęła mu bandażować dłonie.

   Pewnej nocy, około dwóch tygodni po morderstwie ojca, Toby kolejny raz obudził się w środku nocy przez koszmary. Tym razem rzeczywistość przeraziła go o wiele bardziej, niż sen. Lyra siedziała na jego łóżku. W jej ciało były wbite odłamki szkła, a z ran wyciekała ciemnoczerwona krew. Jedno z jej oczu zwisało na nerwie wzrokowym w okolicach jej szczęki. Miała potargane włosy i przerażoną minę, a w oku, które było na swoim miejscu, widział jej cierpienie.

   — Znaleźli go, Toby — oznajmiła tonem, który wskazywał na dziwną, histeryczną rozpacz. — Musisz uciekać, albo cię dorwą. Obserwator czeka.

   Lyra zaczęła krzyczeć, zwijając się z bólu. Spadła z łóżka, lecz zamiast uderzył w podłogę, jej ciało obróciło się w pył. Toby był przerażony i kolejny raz dostał napadu tików, przez który stracił kontrolę nad sobą. Dopiero ponad pół godziny później jego ciało uspokoiło się na tyle, by mógł wstać i się przebrać. Gdy już się ubrał, wyjął torbę spod łóżka.

   Matka kiedyś opowiadała mu, że zanim ojciec zaczął pić, wiele czasu spędzał w lesie, polując lub pomagając z wycinką drzew. Podobno dziadek chłopaka był drwalem. Toby nie miał pewności, bo nigdy nie obchodziła go tamta część rodziny. Teraz jednak myśliwska pasja ojca wydawała się w końcu do czegoś przydać.

   W torbie było dużo rzeczy, które Toby wyjmował powoli i bardzo dokładnie się im przyglądał. Pierwszym przedmiotem był praktyczny nóż myśliwski z pochwą, którą można było przytwierdzić do uda, jak zresztą zrobił chłopak. Były tam też dwie siekiery.

   Pierwsza z nich wyglądała na starą, prawdopodobnie należała do dziadka drwala. Druga była nowa, ojciec pewnie kupił ją niedawno. Toby założył torbę, w której nadal było sporo sprzętu myśliwskiego, po czym wziął do rąk obie siekiery i wyszedł z domu, idąc w kierunku lasu.

   Nie wiedział, dokąd szedł. Nie wiedział nawet, czemu się na to zdecydował. Ale wiedział, że ta istota go znajdzie. Wiedział, że teraz jego życie się zmieni. I tak oto, gdy szedł w głąb lasu, dawny Toby Rogers zginął, a jego miejsce zajął Ticci Toby, bezlitosny morderca na rozkazach Obserwatora.

   Gdyby tylko wiedział, że to wszystko było Jego planem…

Opublikowano
Odsłon 649
1

Komentarze

Bez komentarzy

Dodaj komentarz