Może to i lepiej || Słowackiewicz

    Juliusz z trudem podniósł głowę i rozejrzał się dookoła. Mimo niemal wszechobecnej ciemności, był w stanie dostrzec niewyraźne kontury potężnych pni drzew. Dopiero po chwili zauważył, że gdzieniegdzie słaba poświata księżyca przebija się przez konary, oświetlając wysoką, nietkniętą przez brutalność jesieni trawą.

    Był więc w lesie. Nocą. Całkiem sam.

    Wszystkie te stwierdzenia ożywiły go, uwolniły od dotychczasowego marazmu. Wraz z ową świadomością zaczął drżeć od zimna, w głowie zaś pojawiło się pytanie: co on tu właściwie robił? Jakaś dziwna siła, niemożliwa do rozpoznania skutecznie wyparła z niego logiczne myślenie – zupełnie jakby ta tajemnicza, emanująca zagrożeniem sceneria pozbawiała go trzeźwości umysłu.

    Wreszcie powoli, bynajmniej nie z łatwością zaczął sobie przypominać: kiedy opuszczał dom, słońce i linia horyzontu były jeszcze daleko od siebie. Musiał najwyraźniej niefortunnie upaść i stracić przytomność. Po co jednak w ogóle wychodził z domu? Nie pamiętał.

    Zziębniętą dłonią starał się odnaleźć coś, na czym mógłby się podeprzeć i wstać. Znalazł wilgotną, solidną gałąź, akuratnie rosnącą bardzo nisko. Dzięki ci, panie, pomyślał, po czym wsparł się na niej i podniósł z trudem. Czuł potworny ból w skroniach.

    Cała ta sytuacja zdawała się być całkiem nieprawdopodobna, wręcz irracjonalna – cóż on niby miał robić w lesie? Czego miałby tutaj szukać? Postanowił sobie, że gdy znajdzie się już w domu, dokładnie przepyta w tej kwestii matkę. A nuż coś jej powiedział…

    Zanim jednak miało to nastąpić, musiał przecież znaleźć drogę, a przed tym jeszcze wyjście z lasu. Jak miał to zrobić? Nie wiedział, gdzie się znajduje, ledwie widział przestrzeń przed sobą, a ból i chłód przypominały mu o sobie na każdym kroku. Nie mógł jednak ulec tym przeciwnościom oraz całkowicie poddać się strachowi – trzeba było działać.

    Powoli stąpał po trawie (chwilę później poczuł, że pod stopami ma już jedynie ściółkę). Zewsząd słychać było szmery, szum lasu, poruszanego przez wrześniowy wiatr. Czasem Juliusz wzdrygał się, gdy jakaś sowa przysiadała się na pobliskich drzewach i zaczynała hukać.

– Odwagi, do diabła – szeptał z irytacją, gardząc własnym strachem.

    Ludzie zawsze postrzegali go jako chorowitego i zanadto wrażliwego. Próbował z tym na wpół fałszywym wizerunkiem walczyć i nawet teraz, będąc samemu wiedział, że musi działać. Przecież nie mógł usiąść pod pierwszym lepszym pniem, załamać rąk i załkać nad swoją niedolą. Błądził, starając się nie wywrócić, a jednocześnie w jego sercu rozgrywała się istna walka między strachem a determinacją. Raz odnajdywał nadzieję, że wkrótce ujrzy rozgwieżdżone niebo, a pod nim wiejskie domy, w których będą tlić się światła; chwilę później jednak do głowy przychodziły mu najmroczniejsze wizje – utknie tu, zmęczony upadnie lub potknie się o korzeń i nim świt nadejdzie, chłód nocy sprawi, że jego serce przestanie bić.

    Nagle dostrzegł coś wyróżniającego się od tej przepełnionej mrokiem scenerii – zamrugał kilkakrotnie, by się upewnić, że nie śni. Widział blask księżyca i miejsce, nieporośnięte drzewami. Musiał ominąć jedynie kilka krzewów. Nie zważając na uprzednią ostrożność (logicznie przecież zdeterminowaną) pobiegł co sił ku skąpanemu w poświacie miejscu. Krzewy okazały się być cierniste; poraniły jego dłonie i poszarpały nieco spodnie i koszulę. To nic, myślał, pragnąc jak najszybciej wydostać się z lasu.

    Uwolnił się wreszcie od roślin, czując na skórze pieczenie (dopiero później spostrzegł, że pojawiło się na niej kilka stróżek krwi). Niemal poślizgnął się na trawie, równoległej do pięknego, bezkresnego nieba. Spojrzał nań i odetchnął z ulgą, czując rozpierającą go radość. Kiedy jednak jego oczy zaczęły dokładniej badać miejsce, w którym się znajduje pojął, że to nie pole, a jedynie polana. Z każdej strony otaczały go drzewa.   

    W jednej chwili poczuł pod powiekami łzy. Nie wiedział, co powinien teraz zrobić, w którą stronę się udać. Co jeśli znów zabłądzi? Lub ponownie się tu znajdzie?

– To bez sensu – powiedział na głos.

    Wtem usłyszał szmer, dochodzący z jego prawej strony. Serce zabiło mu szybciej. Chciał zacząć uciekać, jednak jego ciałem zawładnęła bezsilność. Jeśli zaatakuje go jakieś zwierzę, nie będzie w stanie się obronić.

    Jeszcze bardziej zaczęło się mu kręcić w głowie, wszystko wokół zrobiło się rozmazane. Jedynie serce, na przekór objawom letargu biło coraz szybciej, jakby wyczekiwało z niecierpliwością następnych zdarzeń.

    Szok i dezorientacja wkradły się do umysłu Juliusza, kiedy zamiast dzikiego zwierzęcia, dostrzegł ludzką postać, dzierżącą w dłoni niewielką pochodnię.

– Boże najłaskawszy! Juliuszu, czy to ty? – Postać zaczęła się zbliżać; przez ciało Juliusza przeszedł dreszcz. Nie wycofał się jednak, ni z braku sił, ni z ciekawości.

    Mimo bliskości nie był w stanie rozpoznać osoby, która się przed nim znajdowała. Dopiero, gdy jej twarz była niebezpiecznie blisko jego twarzy, cały strach został wyparty przez wiedzę. Doskonale znał te jasne oczy i zbyt dojrzały jak na wiek wyraz twarzy, w tej chwili wyrażający przede wszystkim zmartwienie.

– Pan Mickiewicz – wyszeptał z ulgą. – Jak pan…

    Nie dane mu było dokończyć. Adam podał mu pochodnię, a następnie zaczął zdejmować z siebie brzydką kiereję, w którą był odziany. Następnie ponownie przejął pochodnię i jedną ręką zaczął pomagać młodemu szlachcicowi w ubraniu płaszcza. Niewielkie ciepło było dla Juliusza istnym wybawieniem.

– Wszędzie cię szukałem – rzekł łagodnie, z trudem kryjąc przejęcie. – Bałem się, że przepadłeś na dobre. Co cię podkusiło, by się tu zapuszczać?

    Juliusz przygryzł wargę.

– Nie pamiętam. Chyba uderzyłem o coś i zemdlałem. Kiedy się obudziłem, było już całkiem ciemno.

    Młodzieniec zmarszczył lekko brwi. Zbliżył pochodnię ku Juliuszowi, dokładnie oglądając jego twarz. W pewnej chwili wzdrygnął się.

– Całyś poturbowany. – Po tych słowach podał mu rękę, by mógł wstać. – Jesteś w stanie iść?

    Juliusz kiwnął lekko głową. Mimo to Mickiewicz wziął go pod ramię i powoli ruszyli w stronę końca polany. Gdy znaleźli się już w lesie, światło pochodni ukazało Juliuszowi niewielką ścieżkę. Zaczął się zastanawiać czy w miejscu, gdzie poruszał się po omacku, takowa ścieżka również istniała. Myślał o tym jednak tylko chwilę, gdyż fakt, że został wybawiony, niczym owa pochodnia rozjaśnił jego umysł. Wkrótce będzie w domu. Zapewne spędzi w łóżku kilka dni, bo ledwie po powrocie zjawią się oznaki choroby. Pan Mickiewicz wyjedzie, a jedynym, co po nim zostanie, to jego poezja, którą Juliusz kochał najbardziej na tym świecie.

    Człowiek ten zawitał kilkanaście dni temu do ich majątku i skradł wszelkie pokłady atencji, jakie Juliusz tylko posiadał. Chciał być z nim w każdej chwili, a jednocześnie nie narzucać się mu, co doprowadzało nieraz do duchowych dylematów i rozterek. Jeszcze bardziej więc zastanawiające było, dlaczego wyszedł z domu, mogąc równie dobrze spędzić wieczór na słuchaniu improwizacji pana Mickiewicza. Przypomniał sobie spostrzeżenie z chwili, gdy odzyskał przytomność.

– Nie mówiłem więc, że wychodzę? – zapytał dla pewności.

    Mickiewicz w pierwszej chwili posłał mu gniewne spojrzenie, jednak trwało to jedynie moment – zupełnie jakby przypomniał sobie, że nie powinien okazywać mu złości.

– Nic nie pamiętasz?

– Nie.

– Musiałeś wyjść po kolacji – zaczął perswadować Mickiewicz. – Miałem zamiar przyjść do ciebie i porozmawiać, ale kiedy wszedłem do twojej sypialni, zastałem ją pustą. Zacząłem więc rozglądać się po domu, sprowadzając na siebie spojrzenie pani Słowackiej. Czułem, że ona na pewno nie wie o twoim zniknięciu. Upewniwszy się o swoich podejrzeniach, wymknąłem się w nocy i rozpocząłem poszukiwania.

– Sam? W obcym miejscu?

– Gdybym tego nie zrobił, mogłoby dojść do tragedii.

    Juliusz kiwnął głową, a następnie powiedział cicho:

– Uratował mi pan życie.

– Możliwe – przyznał starszy z młodzieńców. – Mogę cię za to o coś prosić?

– Oczywiście, proszę pana.

– Nie zwracaj się już do mnie per pan.

    Serce Juliusza zabiło szybciej. Poczuł się, jakby ktoś pogładził go delikatnie po twarzy i pocałował w czoło najczulej, jak się tylko da.

    Chwilę po tych słowach, znaleźli się wreszcie poza lasem. Świtało już: niebo przybrało barwę eozyny, a pierwsze, nieśmiałe promienie słońca powoli próbowały wydostać się zza horyzontu. Widok ten zapierał dech w piersiach. Juliusz nigdy nie lubił budzić się o tej porze, toteż rzadko miał okazję spoglądać na taką kreację nieba. Teraz, mimo wszelkiego bólu i zmęczenia, potrafił wyłapać ów detal poranka i delektować się nim, na ile to było możliwe. Mickiewicz chyba też uległ tej scenerii, bowiem zwolnił kroku, podnosząc nieco wzrok. Jego twarz była drugą najpiękniejszą rzeczą, którą Juliusz widział. Wzniosłe uczucia wobec umiłowanej poezji mieszały się teraz z zachwytem nad jej twórcą. W jednej chwili pożałował, że nie jest damą ratowaną z opresji, jak w tych wszystkich romansach, które zwykłe były czytać jego rówieśniczki. Mógłby wtedy przymknąć lekko powieki, udać omdlenie i czekać, aż wybawi go słodki pocałunek.

    Nie wierzył, że coś tak głupiego przyszło mu do głowy. Jakby chcąc odwrócić uwagę Juliusza od tak irracjonalnych myśli, jego brzuch wydał z siebie typowy dla oznak głodu pomruk. Mickiewicz zaś przestał spoglądać w niebo i skupił się teraz na jego twarzy. Juliusz ponownie dostrzegł w nich troskę, zupełnie taką, jak w momencie, gdy został odnaleziony.

– Jeszcze musimy trochę przejść – powiedział niechętnie. – Chociaż…

    W tej chwili zaczął się rozglądać wokół i nagle zszedł ze ścieżki, którą się dotychczas kierowali. Poza pustym polem, znajdowało się tam kilka drzew, a obok nich jakaś zrujnowana budowla, najpewniej, jak stwierdził Juliusz, mur.

– Są tam winogrona – powiedział Mickiewicz, po czym wreszcie zgasił pochodnię. – Wiem, że to marna pociecha, ale boję się, że mi zemdlejesz w trakcie dalszej wędrówki. Przy okazji odpoczniesz trochę, pewnoś zmęczony.

    Juliusz musiał przyznać mu rację.

    Gdy wreszcie znaleźli się w miejscu, które zostało uznane za postój, Mickiewicz, lub właściwie Adam, jak powinien go młodszy szlachcic nazywać, pomógł Juliuszowi usiąść pod drzewem. Winogrona były dosłownie na wyciągnięcie ręki – obrosły one jedno z drzew oraz cały mur, a raczej jego pozostałość. Słowacki chciał sięgnąć po kiść, bowiem jego żołądek natrętnie domagał się jedzenia, jednak Mickiewicz był pierwszy – uklęknął przy nim, trzymając w dłoniach mnóstwo winogron.

    Juliusz sięgnął po trochę z nich widząc, że Adam przygląda się jego poranionej przez ciernie skórze. Stwierdził, że zeschnięta krew musiała wzbudzić w nim niemałe obrzydzenie. Próbował jednak o tym nie myśleć, a skupić się na słodkim smaku owoców, który miał stłumić jego głód. Los chciał inaczej – zamiast tego, dyskretnie przyglądał się Mickiewiczowi, zbierającemu kolejne kiście.

    Miał na sobie tylko koszulę, mimo to nie zdradzał żadnych oznak tego, że może być mu zimno. Napinał mięśnie, by móc dosięgnąć najwyżej usytuowanych owoców; takie były najsłodsze, bo najdłużej błogosławione przez słońce. Ale nie o nich myślał teraz Juliusz, a o sylwetce Mickiewicza, jego zręczności i gracji. Matka opowiadała mu nieco o życiu poety: o procesie i czasie spędzonym w Rosji. Wszystkie te doświadczenia musiały na niego jakoś wpłynąć, jednak Słowacki nie potrafił wyobrazić go sobie w innym wydaniu – weselszego i bardziej rozmownego. Może to właśnie ta powaga oraz wyniosłość czyniła z Mickiewicza kogoś, z kim Juliusz przebywać bez względu na czas i miejsce. Myślenie o nim, o jego charakterze i determinacji spędzało mu sen z powiek, a także w przedziwny sposób pomagało ze zmęczeniem.

    Kiedy Mickiewicz ponownie znalazł się przy nim, nie pozwolił, by Juliusz sięgnął po winogrona. Zdziwiło go to, ale nie potrafił zaprotestować. Może przesadnie przejął się ranami na dłoniach, pomyślał.

    Adam powoli zaczął podawać mu owoce. Juliusz zaś, z początku niepewnie, aż wreszcie z całkowitym rezonem pozwalał się karmić starszemu z młodzieńców. Często więc zdarzało się, że usta Słowackiego i słodka od soku dłoń Mickiewicza stykały się – Juliusz czuł wtedy, iż robi się mu goręcej. Miał już powiedzieć (ni to z przejęcia całą sytuacją, ni to szczerze), że zaspokoił już głód i mogą ruszać w dalszą drogę, jednak w tym momencie Adam zbliżył się do niego jeszcze bliżej. Ujął dłonią podbródek Juliusza, kciukiem zaś ostrożnie przejechał po jego wardze; od lewej do prawej, i z powrotem. Następnie, nie rzekłszy ani słowa, naparł na jego usta, tym razem darując sobie jakąkolwiek delikatność. Pocałunek był łapczywy, zupełnie jakby Mickiewicz czekał na niego bardzo długo, a teraz miał ostatnią okazję, by go doświadczyć. Juliusz miał wrażenie, że w tym wszystkim umiera i rodzi się na nowo – ledwie łapał oddech, zatracał się, zapominając, jak wielkim grzechem jest to, co teraz czynią. Wszystko wokół zdawało się być nieważne; wydarzenia, mające miejsce niemal moment wcześniej, odeszły w niepamięć. Jakiekolwiek zasady i konwenanse zniknęły pod wpływem tej przedziwnej, niepojętej dla żadnego z nich chwili.

– Wybacz, Juliuszu – szepnął Adam, po czym zaczął muskać szyję Słowackiego. – Wybacz mi to wszystko.

    Juliusz zaś nie potrafił wydobyć z siebie słowa. Zamiast tego odchylił lekko głowę, by jeszcze intensywniej poczuć pocałunki składane na szyi. Rozkosz, przechodząca przez jego ciało była czymś niemożliwym do opisania; miał wrażenie, że już nigdy nie będzie szczęśliwszy.

    Kiedy poczuł zimną, klejącą się od winogron dłoń, która powoli zaczęła pieścić skórę po jego koszulą, zagryzł wargi, czując jednocześnie słodycz owoców, która na niej pozostała. Chciał koniecznie powiedzieć coś Adamowi, zapewnić go o czymś, ale nie miał pojęcia, o czym. Milczał więc, chłonąc całym sobą każde z doznań. Kiedy dłoń Mickiewicza zsunęła się znacznie niżej, gwałtownie wciągnął powietrze do płuc.

    Atak przerwał jego sen. Podniósł się do pozycji siedzącej i zaczął kaszleć, po raz kolejny nie mogąc na tym zapanować. Kilka łez poleciało mu po policzkach, jednak po niecałej minucie wszystko minęło. Nim położył się ponownie, spojrzał na dłonie, by upewnić się, że nie ma na nich krwi.

    Nie było.

    Odetchnął z ulgą (najłagodniej jak tylko się dało; nie chciał bowiem sprowokować kolejnej fali kaszlu), po czym ułożył głowę na poduszce. Nim zasnął, zdał sobie sprawę z tego, że musiał zachłysnąć się powietrzem z powodu snu. Jednak o tym, co mogło mu się śnić, zapomniał w chwili, gdy tylko otworzył oczy.

– Może to i lepiej – szepnął do siebie, zamykając z powrotem oczy. – Może i lepiej…

Opublikowano
Kategorie One-shot
Odsłon 1192
3

Komentarze

Bez komentarzy

Dodaj komentarz