Gods and Punks – Rozdział 6

Gdy było się wyvernem, życie stawało się bajecznie proste.

Ale też śmiertelnie nudne.

Chociaż… może inaczej.

Gdy zwyczajne wejście do obstawionego przez wojsko i policję budynku z racji na twoje nadprzyrodzone moce staje się wysiłkiem na miarę pstryknięcia palcami, przychodzi taki moment, gdy zaczynasz się zastanawiać, co by się stało, gdyby jednak spróbować czegoś więcej. Własna potęga ci nie wystarcza… zwłaszcza gdy ponad setka świetnie wyszkolonych komandosów dzięki kilku wymalowanym na twoim ciele runom nie wie, że tutaj jesteś.

Mark von Lahman szybko doszedł do wniosku, że jego nieco już przydługie życie z pewnością potrzebowało chociaż delikatnego dreszczyku emocji. Jaka w końcu jest zabawa w hipnotyzowaniu wszystkich wokół? Niech widzą, co się dzieje. Niech docenią jego kunszt, nie?

Dla Marka von Lahmana zabijanie, walka i niszczenie były sztuką, a tak się złożyło, że na świecie to właśnie on był największym artystą.

Budynek był nad wyraz okazały, zwłaszcza na częściowo zrujnowanej panoramie Berlina wyróżniając się jak znak ostrzegawczy w kolorze kości słoniowej i szklanego błękitu. Wysoki niemal pod samo niebo biurowiec zdawał się kpić z poczerniałych kikutów pozostałych drapaczy chmur, pnąc się dumnie tuż obok nich i wywołując w setkach głów pytanie: „jakim cudem to przetrwało?”.

Mark sam tego nie wiedział. „Bo miało farta” było jednak odpowiedzią, która w pełni go zadowalała i nie zamierzał dłużej się nad tym pochylać. Od pochylania jedynie bolał go kręgosłup.

Jednak jak wejść do najlepiej strzeżonego budynku niemieckiej stolicy?

To proste. Głównymi drzwiami. Z częściowym niedowładem prawej nogi nie zamierzał bawić się w żadne subtelności rodzaju schodów pożarowych.

Bo przecież wystarczyło być wyvernem, żeby mieć przewagę nad wszelkimi cudami ludzkiej techniki, o samych ludziach już nawet nie wspominając.

Policjantów było ośmiu, najprawdopodobniej brygada antyterrorystyczna, co łatwo można było wywnioskować po lekkich tarczach, kamizelkach kuloodpornych i lśniących w przedpołudniowym słońcu kaskach. Stali nieruchomo w idealnym szeregu, jak zamrożeni w czasie – kilku podnosiło już lekkie karabinki, jeden zamarł z szeroko otwartymi ustami, co wyglądało cokolwiek absurdalnie. Wszyscy wpatrywali się w wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę u dołu schodów…

Mężczyzna był ubrany w czarną podkoszulkę, bojówki moro i ciężkie wojskowe buty, a na twarzy zawiązaną miał czarną chustkę z frędzlami, wyszywaną w trupie czaszki. W porównaniu z nieco potarganymi prawie czarnymi włosami sięgającymi ramion i sporą blizną przecinającą widoczną część prawej połowy twarzy, wyglądał cokolwiek absurdalnie i z pewnością uznaliby go jedynie za dowcipnisia, którego należałoby profilaktycznie przeszukać i grzecznie zasugerować, by wybrał inną drogę, gdziekolwiek się wybierał, lecz…

No cóż. Gdyby czas faktycznie na moment nie stanął w miejscu, być może zrobiliby coś takiego, zwłaszcza zauważywszy, że tajemniczy nieznajomy, jakby nie wyglądał już wystarczająco ciekawie, ma przewieszony przez plecy długi miecz o pozbawionej ozdób rękojeści, owiniętej popękaną ze starości skórą. I być może zaczęliby się zastanawiać nad tym, co ten wariat tutaj, u licha, robił?

Może i się zastanawiali, martwiąc przy okazji, dlaczego nie mogą poruszyć członkami? Mark, zdecydowanie zbyt często lubiący przezywać siebie samego Wariatem, nie miał pojęcia, jak czuł się człowiek pod wpływem sztuczki z czasem. Być może dlatego, że jak na razie tylko on miał na tyle dużo czasu i mocy, by się jej nauczyć.

Tak, bycie wyvernem nieraz przybierało postać potwornej nudy.

Więc jak to dzisiaj robimy? Na trzy?

Nie za krótko?

Ech, walić to. Niech będzie na trzy.

Zasyczało wyciągane z pochwy ostrze, zmatowiała ze starości stal zakreśliła łuk w powietrzu. Lewa dłoń idealnie dopasowała się do rękojeści.

Czar raptownie ruszył z miejsca.

Jeden.

Policjanci zgodnym ruchem unoszą karabinki i tarcze. Dowódca krzyczy, by się zatrzymał, odważnie wysuwając się naprzód. Dziesięć szerokich stopni, prowadzących do kiczowatych złotych drzwi z portykiem podtrzymywanym wzorowanymi na antyczne kolumienkami, można pokonać jednym susem, prawda? Subtelna strużka mieniącej się na perłowo energii osnuwa prawe kolano i wzmacnia podtrzymujące je mięśnie, łącząc na nowo uszkodzone nerwy. Lekki błysk bólu w okolicach kręgosłupa powoduje mimowolny skurcz mięśni twarzy, lecz można to zignorować.

Dwa.

Policjanci wysuwają się mocniej naprzód. Jeden z nich pada, odrzucony kopniakiem z wyskoku w sam środek tarczy, który przy okazji rozbija mu nos; w ludzkim murze powstaje wyrwa, odsłaniająca kusząco boki dwóch kolejnych. Błyska miecz, zakreślając łuk w powietrzu, krew znaczy szerokim rozbryzgiem marmurowe płytki chodnikowe i przeszkloną część drzwi. Dowódca krztusi się, gdy miecz, wracając, zahacza o jego gardło.

Trzy!

Celnie rzucona kula ognia trafia w twarz kolejnego człowieka, który cofając się panicznie z okrzykiem bólu, zrzuca ze schodów swojego kompana. Mark obraca się błyskawicznie, szykując się do zdekapitowania dwóch naraz szerokim zamachem mieczem…

Szlag, za wolno! A nie mówiłem, że trzy to za krótko?!

Prawa noga na chwilę ugina się pod niemałym ciężarem dobrze zbudowanego, mającego dobre dwa metry wzrostu wyverna. Miecz przelatuje ze świstem tuż nad głową człowieka, który pociąga za spust…

Odchylona celnym uderzeniem magii kula ze świstem przelatuje tuż obok ucha Wariata. A Wariat, otrząsnąwszy się z chwilowego kryzysu, rzuca się na człowieka, skręca mu kark prawym ramieniem i pcha go w kolejnego.

Na cztery?

Kurna, też nie wyjdzie.

Był wystarczająco szybki, by zrobić tak następnemu. I być może by się udało, gdyby nie ognisty skurcz, przeszywający uszkodzone mięśnie i kości. Ze zdławionym okrzykiem bólu w ostatniej chwili zdołał zablokować lecącą w jego stronę policyjną pałkę i praktycznie rozciąć mieczem na pół jej właściciela. Szczęściarz, któremu upiekło się podzielenie losu poprzednika z malowniczo wygiętą pod nienaturalnym kątem szyją, posłużył jako klucz do przeszklonych drzwi. Nie podniósł się już, gdy został dosłownie wrzucony do środka, znieruchomiawszy na rozsypanym szkle.

Dwóch, którzy wcześniej spadli ze schodów i nie zamierzali wcale przez to umierać, padło pod kolejnym ciosem ciężkiego miecza.

Wariat schylił się, ignorując ból w pogruchotanych kręgach. Miecz zabrzęczał na marmurowym chodniku, palce lewej dłoni umoczyły się w krwi jednego z zabitych i szybkim, sprawnym ruchem wyrysowały kilka symboli na całej szerokości wejścia.

Vrargr. Uniwersalna blokada.

Irhe. Osłabienie przepływu energii magicznej.

Rah. Cisza.

Raczej wystarczy.

Tak jest, a gdy doda się do wszystkiego magię run, to dopiero robi się potwornie nudno…

W hallu było ich więcej. Nie musiał wcale zaglądać do środka, żeby się w tym orientować. Wystarczyło po prostu posłuchać…

Wyverny słyszą wszystko. Począwszy od trzepotu skrzydeł motyla, poprzez grzebiącego w ziemi robaka, aż do bicia serca znajdującego się w pobliżu człowieka.

Lub kilku ludzi.

No, tutaj chyba dobrze wyglądać będzie osiem. Jak myślisz?

Wariat nie cierpiał matematyki, podobnie jak magii, ale zarówno matematyka, jak i magia były wystarczająco przydatne, by nie szukać im zamienników.

Czyli osiem. Osiem to dobra liczba.

Jeden.

Grunt, to spokój. Zdecydowanym krokiem przechodzi resztkami drzwi, przestępując nad rozłożonym na marmurowej posadzce ciałem w kamizelce kuloodpornej. Sztych opuszczonego niedbale miecza zgrzyta, znacząc drogie kafle paskudną rysą. Radosne płomienie ognia liżą zaciśniętą w drżącą pięść prawą rękę, gotowe wystrzelić na każdy jego najdrobniejszy gest. Szybka ocena otoczenia – hall jest ogromny i przypomina bardziej pałac, z królującymi na samym środku wyłożonymi czerwonym dywanem schodami o rzeźbionych barierkach, złotymi ścianami rojącymi się od obrazów i składowiskiem zabytkowych mebli z ciemnego drewna, obecnie podsuniętym pod ściany i ustawionym w charakterze barykad. Wpadające przez ogromną rozetę nad wejściem promienie słońca wprawiają wirujące w powietrzu drobinki kurzu w lśnienie, a absurdalnej wielkości kryształowy żyrandol rzuca wokół tęczowe refleksy. Zabawne, jak wiele może zauważyć mózg, gdy jest w nim tak dużo miejsca.

Dwa.

Człowiek w mundurze krzyczy. Wojskowi, o wiele lepiej wyszkoleni i najwyraźniej przygotowani na to, jak wyglądać będzie walka, na komendę unoszą do oczu ciężkie karabiny, starając się nadmiernie nie wychylać zza prowizorycznych barykad. Kilku niemal natychmiast naciska na spusty.

Trzy.

Pociski zatrzymują się w powietrzu, a meble w jednej sekundzie zajmują ogniem. Spanikowani ludzie podrywają się na równe nogi i rzucają do panicznej ucieczki, za co nie można ich winić. Dowódca krzyczy coś niezrozumiale w panującym chaosie.

Cztery.

Dowódca pada pod ciosem miecza. Droga do schodów wolna.

I widzisz? Na co było zakładać od razu osiem? Zdolny jesteś, Wariacie.

A teraz to musisz w ogóle przyspieszyć. Na trzy. Ani pół sekundy dłużej.

Jeden.

Wariat puszcza się biegiem w stronę schodów. Przesadza jednym susem przewrócone biurko; lądując odbija się od razu do skoku na pierwsze stopnie.

Dwa.

Iskra bólu rozbłyskuje wśród zniekształconych kręgów. Noga ponownie ugina się pod jego ciężarem. Dodatkowy zastrzyk wzmacniającej magii nadciąga na szczęście wystarczająco szybko, by nie upadł na twarz, choć naprawdę żałośnie mało do tego brakuje.

Trzy. Szybciej!

Na półpiętrze pojawia się człowiek z karabinem. Mark podbija lufę mieczem w ostatnim momencie i powala człowieka prawym sierpowym. Klnie, gdy źle zrośnięte palce przeszywa ostry ból, lecz nie zatrzymuje się.

Dobrze!

Piętro. Typowo biurowy korytarz ciągnie się jak okiem sięgnąć, dezorientując brakiem okien i szeregiem identycznych drzwi po obu stronach.

No dalej. Widziałeś plany, co nie?

Ludzi jednak jest więcej. Kolejna grupa policjantów pojawia się dosłownie znikąd. Korytarz jest o wiele za wąski na zamach mieczem.

Co teraz?

Jest ich sześciu. Kolejnych czterech biegnie z drugiej strony, najwyraźniej myśląc, że ich nie słychać. Blokują sobie linię strzału, głupcy.

Pięć. Dlaczego by nie pięć?

Wzmocnione zaklęciem mięśnie, choć nie są niezniszczalne, okazują się odporniejsze na urazy. Poza tym nadludzki refleks i precyzja mogą zdziałać cuda, jeśli ma się millenia, żeby je trenować…

Jeden.

Miecz błyska w półmroku, Wariat łapie za sztych samymi palcami dłoni i wykorzystując impet podrzutu, uderza ciężką rękojeścią w twarz pierwszego człowieka, wbijając mu nos w głąb czaszki.

Dwa.

Ponownie okręciwszy miecz w powietrzu, łapie go odwrotnym chwytem, odwraca się tanecznym ruchem i rzuca nim jak włócznią, trafiając jednego ze skradających się za nim w środek piersi.

Ładnie! No, zapamiętaj ten numer. To nie było z pewnością nudne.

Trzy.

Człowiek napiera na niego tarczą z tworzywa. Choć wyvern jest wyższy i o wiele lepiej zbudowany od niego, pod wpływem własnego impetu rzuca nim o ścianę. Unosi się pałka teleskopowa, lecz Wariat jest już gotowy – łapie za krawędź tarczy, uwiesza się na niej całym ciężarem i uderza głową w twarz człowieka. Tryska krew, po czerwonym dywanie toczą się wybite zęby.

Auć! Nie rób tak więcej, chłopie. Mało razy w główkę oberwałeś? O popękanych kościach czaszki i urazie mózgu też zapomniałeś?

Cztery.

Z trudem pokonując zawroty głowy, rzuca się na następnego. Chwilowa utrata skupienia skutkuje kolejnym skurczem w prawej ręce, od którego aż zgrzyta zębami. Inny atakuje go od tyłu, lecz korytarz jest zbyt mały, by mógł pojawić się jeszcze ktoś, więc nie wygląda to źle. Wiotczeje w ramionach trzymającego go mężczyzny, kopniakiem podkutym butem trafia stojącego przed nim w podbródek i uśmiecha się przelotnie, słysząc chrupnięcie pękającego karku. Okręca się błyskawicznie na podłodze i łapie głowę trzymającego między uda. Szybki zastrzyk do pogruchotanych kości i uszkodzonych zakończeń nerwowych i można odrzucić kolejnego trupa. Szkoda tylko, że tak cholernie zabolało w kręgosłupie.

Pięć.

Pozostała piątka jest już o wiele ostrożniejsza. W błyskających w półmroku oczach widać iskry panicznego strachu, lecz tylko dwóch decyduje się na ucieczkę, pozostała trójka czeka na jego reakcję.

Mam zaatakować pierwszy? W porządku.

No dobra. Niech będzie i sześć.

Dwóch mężczyzn odskakuje, gdy tuż przed nimi bucha ogień. Wariat okręca się jednocześnie i łapie trzeciego – wyrywa mu karabin, kolbą rozbija głowę i odwraca się z powrotem do pozostałej dwójki. Uśmiecha się, szczerząc lekko zaostrzone kły.

No i siedem. Trzeba przez chwilę rozkoszować się tą chwilą.

Ludzie przez moment przyglądają mu się, jakby nie dowierzali własnym oczom, lecz wreszcie rzucają się w drugą stronę, do bocznej klatki schodowej. Nic z tego – w takiej chwili są jak tarcze strzelnicze. Mark podrzuca wprawnym ruchem karabinek, przymyka częściowo ślepe prawe oko, pamiętając, jakie miewał przez nie problemy ze skupieniem wzroku, i naciska płynnie na spust dwa razy.

Policyjny karabinek w niczym nie wydał mu się satysfakcjonujący. Odstawił go pod ścianę i schylił się po porzucony na podłodze miecz. Przetarł zakrwawioną klingę bluzą jednego z zabitych.

Teraz zaczynają się schody.

Nie miał pojęcia, jak dostać się na ukryte piętro, lecz domyślał się, że nie powinien liczyć na znalezienie gdzieś wygodnego przejścia. Mógł podejrzewać jedynie, że tajna klatka schodowa znajduje się w jednym z pomieszczeń biurowych, lecz doskonale wiedział, że teraz czas liczył się bardziej niż kiedykolwiek. Nie mógł tracić go na przetrząsanie wszystkich pokoi kawałek po kawałku, nie wiedząc nawet na dobrą sprawę, czego powinien szukać – zapadni? Dźwigni otwierającej ukryte drzwi? Klapy w podłodze lub suficie?

Chrzanić to. Coś się wymyśli.

Wcisnął przycisk windy sztychem miecza i oparł się o ścianę, ocierając krople potu z czoła. Na ledwie ułamek sekundy pozwolił osłabnąć ciasno owijającej uszkodzone fragmenty jego ciała energii, co opłacił bólem, od którego musiał z całych sił zacisnąć zęby, by nie krzyknąć. Poluzował zasłaniającą twarz chustkę i łapczywie nabrał powietrza, w spokojnym oddechu upatrując swojej jedynej szansy na opanowanie.

Oddychaj. Po prostu oddychaj…

Tylko że to tak cholernie boli…

Po prostu oddychaj. I nie waż się przestać.

Rozległ się dzwonek, drzwi windy rozsunęły się powoli, ukazując eleganckie wnętrze. Wszedł do środka, powłócząc częściowo bezwładną nogą, i wcisnął przycisk z cyfrą siedem, modląc się, by dało się to jakoś przyspieszyć.

Winda ruszyła. Wstrzymywany właściwie jedynie siłą woli skurcz przeszył prawą rękę z porażającą mocą, nadgarstek odgiął się pod niewygodnym kątem, palce ułożyły w szpony.

– Kurwa – warknął pod nosem, z trudem formując kolejną magiczną blokadę. Z wprawą wprowadził życiodajną energię w pocięte mięśnie, złagodził trące o siebie fragmenty źle pozrastanych kości, uformował nadnaturalne połączenia nerwowe, mając nadzieję, że tym razem wytrzymają dłużej…

Czy był sens nadal na to liczyć? Nigdy to nie wytrzymywało dłużej niż pięćdziesiąt. Gdy ruszał się tak dużo jak teraz, już dwadzieścia było sukcesem, a i to tylko wtedy, gdy miał wystarczająco dużo czasu, by wszystko dopracować w najmniejszym calu. Teraz zdecydowanie mu tego brakowało. Ile może zajmować podróż windą na siódme piętro?

Dziesięć. To i tak długo.

Chociaż…

Szlag, to na pewno nie było piętro.

Winda zatrzymała się dość gwałtownie, piszcząc nowoczesnymi amortyzatorami. Światło zgasło, zapaliło się zielonkawe oświetlenie awaryjne.

Pięknie. Odcięli zasilanie? I tyle czasu zajęło im zorientowanie się, że mogą to zrobić?

I teraz pewnie szykują się, żeby wyciągnąć go stąd jak z wielkiej konserwy. Zabawne.

Kurna, jak dobrze być czasem wysokim…

Zazgrzytał chowany miecz. Wzmocniona prawa pięść trafiła w delikatną podsufitkę, odblokowując właz awaryjny. Podciągnął się szybko, stanął na dachu windy i rozejrzał po ciemnym szybie. Wyglądało na to, że wcale nie brakowało mu tak dużo – wyjście na siódme piętro było jakieś cztery metry nad nim.

Ale może…

Ukryte piętro miało być między szóstym a siódmym, tak? Więc może te niepozorne drzwiczki jednak dokądś prowadzą?

Głupi to ma zawsze szczęście.

Korytarz był o wiele niższy od poprzednich, lecz w przeciwieństwie do reszty budynku zalewało go ostre światło – najwyraźniej miał osobne źródło zasilania. Głową niemal szorując o wyłożony ozdobnymi kasetonami sufit, popatrzył po eleganckich, choć wręcz śmiesznie niskich drzwiach, jakie miał do dyspozycji. Nie wahając się dłużej wybrał te najbardziej okazałe.

Długowieczni najemnicy rzadko się mylą. W końcu gdyby było inaczej, z pewnością nie mogliby nazywać siebie długowiecznymi.

Siedzący za biurkiem w wielkim gabinecie człowiek był sam. Zerwał się na jego widok z fotela na kółkach i wyciągnął dłonie w błagalnym geście, lecz wcale nie wyglądał na zaskoczonego. Bynajmniej – w ukrytych za dużymi okularami oczach lśniła rezygnacja, jakby od samego początku zdawał sobie sprawę z tego, kto po niego idzie.

– Proszę – zaczął od razu lekko drżącymi głosem – możemy się dogadać.

– Wszyscy tak mówią. – Mark wzruszył ramionami i dyskretnie przeniósł ciężar ciała na lewą nogę. Bał się okazywać własną słabość nawet przed człowiekiem, któremu zostało raptem parę sekund życia. – Słucham.

Mężczyzna na moment się zawahał, co jasno wskazywało, że nie spodziewał się, iż najemnik z taką łatwością zgodzi się na negocjacje, lecz nie czekał długo z następnymi słowami.

– Dam ci wszystko, co chcesz – powiedział szybko. – Wszystkie dokumenty, po które tutaj przyszedłeś. Do diabła, dam ci nawet plany i schematy z ostatnich lat, które pomogą ci je rozszyfrować, tylko…

– Naprawdę myślisz, że mnie to bawi? – prychnął Mark, ponownie zmieniając się w Wariata. Udał, że rozgląda się po przeszklonym pomieszczeniu, by ukryć to, jak prawe oko zaczynało mu drżeć, gdy zbyt długo patrzył w jedno miejsce. Jak on tego nienawidził… – Ładna miejscówka.

– Chyba… chyba nie rozumiem – przyznał człowiek, cofając się ostrożnie.

Obejrzał się na niego z politowaniem.

– Nie bawi mnie to – powtórzył zniecierpliwionym tonem. – Ale taka jest moja robota. Nie zadaję pytań. Nie obchodzi mnie to. Płacą mi za zabicie ciebie, zabranie dokumentów i zostawienie poza sobą kompletnego burdelu, a nie za dociekliwość.

– Wiem, że taki nie jesteś.

Teraz nie zdołał powstrzymać parsknięcia śmiechem.

– Że co? – wykrztusił, gdy zdołał się już uspokoić.

Mężczyzna stropił się. Z czubka nosa skapnęła mu pierwsza kropla potu.

– Znaczy… Źle to zabrzmiało – przyznał. – Chodziło mi o to… Jesteś jednym z nich, tak? Jesteś wyvernem? Odkąd się ujawniliście, czytałem wiele. Wiem, że nie jesteście tacy. Że powstaliście jako strażnicy obu światów i…

– Powstałem z umysłu skorpiona i pogrzebanych marzeń, człowieku – wycedził. Jasnoszare oczy błysnęły krwistą czerwienią, odsłoniętą skórę przedramion liznęło kilka języków ognia. – Mylisz się, jeśli myślisz, że możesz mnie oceniać. Jestem tak stary i tak szalony, że nawet ci się nie śniło.

– Czyli nie będziesz…? – wydusił człowiek po dłuższej chwili, lecz urwał, gdy dotarło do niego, że czegokolwiek nie zrobi, i tak obróci się to przeciwko niemu.

– Masz wybór – warknął Mark. – Daję ci piętnaście minut na decyzję. Piętnaście razy sześćdziesiąt. Wiem, że w sejfie wraz z dokumentami masz rewolwer. Możesz zabić się sam. Lub pozwolić, bym ja to zrobił.

– Jestem człowiekiem wierzącym – parsknął, zdobywając się na ostatni akt odwagi.

Wariat to docenił. Sporadycznie natykał się na takich, którzy nie uciekali przed nim, nie rzucali się na kolana, nie płakali, wzywając matkę…

Na trzy?

Nie, dwa wystarczy. Powinno być siedem, w końcu siedem to boska liczba, a facet jest wierzący, ale jak rozciągnąć poderżnięcie gardła do siedmiu?

Jeden. Świsnął wyciągany z pochwy miecz.

Dwa. Zamach, jaki wymagało przeniesienie go zza pleców, wystarczył, by rozpłatać miękkie ludzkie gardło bez dodatkowego wysiłku.

I już. Po wszystkim. Nuda.

Dokumentów nie było wcale tak dużo. Nie czytając ich, bo i po co, złożył je starannie i schował do kieszeni bojówek. Nikt nie prosił, by były w dobrym stanie, prawda?

Zawsze miał przy sobie rysiki węglowe. Wyrysowanie skomplikowanej runy na wyłożonej jasnymi panelami podłodze zajęło mu dosłownie chwilę.

Iskhe. Wybuch. Tym razem skropił ją własną krwią, by móc aktywować przepływ energii ze znacznej odległości. Do garści blizn na prawym przedramieniu dołączyła kolejna krwista kreska.

Zgruchotane kolano bolało nie do wytrzymania, gdy dowlókł się na sam parter. Nie miał chwili na naprawianie zaklęć, mało więc brakowało, by wlókł nogę za sobą. Jak to jest, że doskonale pamiętał, w jaki sposób poruszać mięśniami, by podnosić ją wyżej i w bardziej kontrolowany sposób, ale po prostu bez magii nie był zdolny tego zrobić?

Czekali na niego na samym dole, zebrani w kordon przed budynkiem. Dziesiątki czarnych luf, dziesiątki skupionych oczu, błyskające światła radiowozów, powietrze drgające od skupienia…

Nie miał siły z nimi walczyć. Bo i po co? Wszystko tak bardzo bolało… Uszkodzone ciało domagało się przede wszystkim odpoczynku.

Zwolnij. Po prostu zwolnij…

Na raz.

Teraz!

Pod wpływem wybuchu wszyscy unieśli głowy, jakby byli jedynie kukiełkami sterowanymi przez niezbyt wprawionego lalkarza. Zabrzęczał deszcz ostrych odłamków szkła, fala błogosławionego ognia wzbiła się w niebo i musnęła wyciągnięte ramiona Wariata.

A Wariat schronił się w płomieniach, owinął nimi jak najciaśniejszym kokonem, sprężył i wyskoczył ponad głowami spanikowanych ludzi, przecinając ogromnymi skrzydłami powietrze.

***

Przemieszczenie się z punktu A do punktu B i bezproblemowe podejście do wylądowania w samym środku lasu już z definicji nie należały do rzeczy najłatwiejszych, gdy miało się blisko dwieście metrów rozpiętości skrzydeł, dwie pary poprzecznie prążkowanych rogów, czarne jak noc matowe łuski i cały arsenał kolców, pokrywających muskularne ciało od czubka długiego nosa, aż po sam koniuszek ogona.

Okazały świerk zwalił się na leśną ściółkę z przejmującym trzaskiem pękającego drewna, odsłaniając pokłady pachnącej świeżością ziemi. Kilka drzew zaraz poleciało w ślad za nim, a grunt, na który opadła ogromna bestia, zadrżał od zniecierpliwionego warknięcia. Czerwone, niemalże ludzkie ślepia o okrągłej źrenicy, czerwonej tęczówce i wyraźnej rogówce powiodły wokół zdegustowanym spojrzeniem. Mark przemienił się w człowieka, siejąc wokół płomieniami różnobarwnego ognia.

– No, nie ma szans, żeby ktoś to zauważył – skwitował, krytycznie przyglądając się czemuś na kształt pasa startowego, który za sobą pozostawił. Wszystko wyglądało na to, że będzie musiał wynieść się ze swojej dotychczasowej kryjówki o wiele szybciej, niż przypuszczał.

Nie żeby zamierzał z tego powodu narzekać. Opuszczone bunkry w środku lasu nie należą do szczególnie wygodnych, nawet gdy są suche, w miarę ciepłe i wyposażone w całkiem sympatyczne agregaty prądotwórcze. Nadal w końcu pozostają opuszczonymi bunkrami w środku lasu, co nie?

– To co tym razem? Pięciogwiazdkowy hotel? – rzucił z przekąsem w otaczającą go ciszę. – Chyba kpisz.

Kolejne drzewo zwaliło się z trzaskiem, jakby zamierzało przyznać mu rację.

Wzruszywszy ramionami nad kruchością natury, ruszył w dobrze znanym kierunku. Drobny płomyk wielkości sporej muchy wzbił się w powietrze, posłuszny jego woli, i wystrzelił kilka metrów naprzód, by sprawdzić drogę.

W końcu nie zamierzał wejść w żadną pajęczynę. Tak jest, pająki były zdecydowanie tym, czego Wariat wprost nie cierpiał, a w oprócz tego całkiem urokliwym lesie czaiło się ich wręcz nieprzyzwoicie dużo.

Bunkier nie był może miejscem szczególnie nieprzytulnym, lecz miał w sobie coś takiego, że raczej niechętnie się do niego wracało. Z trudem powłócząc prawą nogą i uparcie starając się rozmasować formujący wśród uszkodzonych mięśni ból, podszedł do włazu, odwalił go na bok i wskoczył do środka. Szybki zastrzyk odpowiednio pokierowanego strumienia leczącej energii pozwolił wylądować pewnie na obu nogach, lecz nawet to przypłacił bólem w strzaskanym kolanie. Jęknął, zaciskając zęby.

Fragment ciemności gdzieś na krawędzi pola widzenia – po prawej stronie, po stronie uszkodzonego ciosem w głowę oka – zadrżał spazmatycznie. Czarna plama oderwała się od równie czarnego mroku i rzuciła w jego stronę bez żadnego ostrzeżenia…

Nawet bez nasyconych energią fałszywych zakończeń nerwowych w kalekich fragmentach ciała, Mark von Lahman pozostawał mężczyzną wysokim, wyćwiczonym latami machania mieczem i z pewnością o wiele silniejszym nawet od przeciętnego wyverna, o zwyczajnym człowieku nawet nie wspominając. Poza tym słuch wciąż działał mu na szczęście doskonale…

Chwyt, przyjęcie ciężaru na barki, zignorowanie bólu w rozszczepionych kręgach, obrót i rzut. Wyszło ledwie na dwa. Nieźle.

Wielki, czarny cień ze skowytem bólu wylądował gdzieś po drugiej stronie ciemnego pomieszczenia. Wyvern sięgnął w stronę włącznika światła, przygotowując się do odparcia kolejnego ataku.

To był wilk. Cholernie wielki, czarny wilk…

Lub cholernie mały czarny wilkołak, jeśli dobrze się przyjrzeć. Gdy tylko ciasną przestrzeń bunkra zalało jaskrawe elektryczne światło, wilczyca o brązowych ślepiach przypadła do wylanej betonem posadzki i wyszczerzyła śnieżnobiałe zębiska, kładąc uszy płasko na łbie. Zjeżona wzdłuż całego kręgosłupa sierść sprawiała, że wyglądała na dwa razy większą, niż w rzeczywistości, lecz i tak wypadała cokolwiek marnie przy innych przedstawicielach swojego gatunku.

– Gości przyjmuję po szesnastej – wycedził Mark. Obrócił w palcach lewej dłoni wyczarowanym nie wiadomo skąd nożem bojowym.

Wilczyca – teraz już był pewien, że to kobieta, w dodatku nad wyraz drobna – w ułamku sekundy sprężyła się do skoku. Celowała w jego prawą stronę, słabszą i nieuzbrojoną, lecz był na to przygotowany.

Raz. Czarna strzała przeszywa powietrze, błyskając przekrwionymi ślepiami.

Dwa. Obrót i pół kroku w tył.

Trzy. Trafiona w sam środek pyska zaciśniętą w pięści rękojeścią noża, bestia pada na beton jak zdmuchnięta.

Szybko. Teoretycznie. Ale mogło być lepiej.

Obszedł dookoła powoli gramolącą się z ziemi wilkołaczycę, oceniając szybko. Pewnie ledwo metr sześćdziesiąt w kłębie. Jeden-sześć-zero. Pewnie około stu kilogramów wagi. Jeden-zero-zero. Nie są to złe liczby, prawda? Tylko ciut za małe, by mu zaimponować.

Zamarł po chwili, gdy zorientował się, że przecież doskonale tę wilczycę zna.

Leah z trudem poderwała się na równe łapy i odskoczyła w najdalszy kąt bunkra, praktycznie na oślep błyskając wyszczerzonymi w potwornym grymasie kłami. Zwinęła się pod ścianą jak zaszczute zwierzę, całą sobą pokazując strach i chęć obrony życia za wszelką cenę…

Ale czy tak naprawdę chciała walczyć?

Nade wszystko żałowała, że wzięła to zlecenie. Pchanie się Markowi przed oczy – a raczej narażanie się na zobaczenie go kolejny raz – było czynem odważnym, ale mimo wszystko wręcz idiotycznym. Bo przecież wiedziała doskonale, że pomimo całej swojej odwagi nie jest wystarczająco silna, by stawić czoła własnemu demonowi…

Demonowi, o którego istnieniu najchętniej by zapomniała, bo za każdym razem, gdy myśl choćby lekko uciekała w jego stronę, czuła się tak, jakby ktoś rozrywał jej serce na kawałeczki.

Chodzą pogłoski, że wilki kochają tylko raz, a nie ma silniejszej miłości, niż taka, jaką są w stanie obdarzyć. Czy jej winą było, że swoje uczucia ulokowała w niewłaściwej osobie?

Pewnie że nie. Tylko za nic nie potrafiła sobie z tym poradzić. Bo jak, skoro była pieprzonym wilkiem?

Nienawidziła go. A jednocześnie kochała tak bardzo, że brakowało jej słów, by to choćby opisać. Szalony najemnik o czarnym sercu był centrum jej wszechświata…

Chciała go zabić. Pragnęła zatopić kły w jego ciele i rozprawić się z problemem raz na zawsze. Chciała się od niego uwolnić… ale nade wszystko pragnęła, by czuł to samo, co ona. Pewnie w skutkach tego, jak to uczucie na nią działało, powinna upatrywać przyczyny swojego wiecznego zgorzknienia, złośliwości i całej reszty uczuć, o których wiedziała, że nie powinna ich okazywać. Tylko czy ktokolwiek wiedział lepiej od niej, jak to jest żyć wiecznie z poczuciem, że nigdy nie zazna się szczęścia?

Mark von Lahman był jej prywatnym koszmarem. I najgorsze było to, że nie miał o tym pojęcia.

Chwilę trwali tak, mierząc się wzrokiem – ona na trzęsących się w niewygodnej pozycji łapach, on z lekko zmrużonym prawym okiem, co robił zawsze, ilekroć musiał dłużej skupić na czymś wzrok.

– Leah? Ty jesteś Leah, prawda? – spytał wreszcie, przerywając stupor.

Kłapnęła groźnie zębami, siejąc wokół drobinkami spienionej śliny.

– Uznam to za potwierdzenie. – Wyprostował się, odetchnąwszy głęboko. Głowa zaczynała boleć go w miejscu, w którym przed prawie dwustu laty miał pogruchotane kości czaszki. W miejscu, które pomimo tego czasu nie zamierzało dobrze się zagoić… nie po takim urazie.

Nawet jako wyvern powinien wtedy zdechnąć. To, że tego nie zrobił, uważał za wręcz wyborny dowcip dla swoich oprawców.

Chcieliście mnie zajebać? Ha, nic z tego! Niespodzianka! Wprawdzie ledwo dycham, w połowie oślepłem i sparaliżowało mi to częściowo pół ciała, ale oprócz tego mam się wprost świetnie!

Zajebista sprawa. Wiele razy zastanawiał się, czy jednak nie lepiej byłoby wtedy zwyczajnie jak człowiek kopnąć w kalendarz.

– Rozmowna z ciebie kobieta – wycedził, widząc, że wilczyca bynajmniej nie garnęła się do odpowiedzi. Odwrócił się i jak gdyby nigdy nic zajął się rozpinaniem opinającego pierś pasa z mieczem. Rzucił go na kiczowatą kanapę i wziął się za przetrząsanie plastikowych pudeł w poszukiwaniu osełki. – Naprawdę nie masz mi nic do powiedzenia?

– Głodna jestem.

Odwrócił się gwałtownie. Stała przed nim dokładnie taka, jak ją zapamiętał – niska, bardzo szczupła, choć niepozbawiona kobiecych kształtów, o jasnych włosach i ciemnych oczach podkreślonych ostrym makijażem.

Piękna, nieco eteryczna, cholernie kobieca i potwornie smutna, choć szeroko uśmiechnięta. Jak zwykle.

– Że co? – wydukał po dłuższej chwili, gdy uprzytomnił sobie nareszcie, że się na nią gapi.

– Głodna jestem. Ogłuchłeś na stare lata? – prychnęła, zakładając ramiona na piersi. – Trochę mi się dłużyło, gdy tak na ciebie czekałam.

Rzucił jej batonika. Złapała go, jakimś sposobem uderzając się własną dłonią w twarz, upuściła i podniosła, warcząc coś wściekle pod nosem. To było tak uderzająco w jej stylu, że aż przez chwilę poczuł się zagubiony. Jakby przeniósł się w pieprzonym czasie…

Nie znali się długo. I nawet niewiele rozmawiali, choć spędził z nią sporo czasu, gdy zajmował się ratowaniem jej miasta z magicznych tarapatów. Spotkał na swojej drodze wiele pięknych kobiet, lecz jeszcze żadna nie zdołała utkwić mu w pamięci tak mocno, jak ona…

Szlag. To zabrzmiało, jakbyś był jakimś cholernym podrywaczem. Zapomniałeś już, jak w Szarańczy nazywali cię…

– Ej, a tak w ogóle, to nadal wołają na ciebie „żelazny prawiczek”?

Czy ona czytała mu w myślach?!

– Kurwa – jęknął. – Kobieto, a ty skąd to niby wiesz? I dlaczego uznałaś, że to najlepszy sposób na zagajenie rozmowy?!

– Tak mnie to po prostu nurtowało. – Wzruszyła beztrosko ramionami, całą uwagę poświęcając darciu papierka po batoniku na długie, cienkie paski. – Skąd to się wzięło? To przezwisko?

– No zgadnij. – Kopniakiem odrzucił pudło pod ścianę i odwrócił się do niej. – Naprawdę jesteś tutaj po to, by rozmawiać o moim nieistniejącym życiu seksualnym, czy możemy przejść do rzeczy?

Tak, sama go prowokowała, ale i tak poczuła się dotknięta złością i zniecierpliwieniem w jego głosie. Szybko spoważniała, chcąc jak najszybciej to zamaskować.

– Jestem tutaj z bardzo prostego powodu – zaczęła. – Pewnie zauważyłeś, że mamy wojnę z obcą cywilizacją. Tak się złożyło, że idzie nam w niej dość… powiedzmy, że kiepsko. Niniejszym dostałeś zaproszenie do naszej załogi.

Zapanowała idealna cisza. Wyvern uniósł sarkastycznie jedną brew.

– Czy ten dowcip ma jakąś puentę? – warknął niezbyt uprzejmie.

– Nie jestem dobra w wymyślaniu żartów. Masz tu kawę?

Zaklął pod nosem, nalał wody do czajnika elektrycznego i włączył go trzymającym się na taśmę klejącą pstryczkiem.

– Powiem ci to jasno i klarownie, choć mam wrażenie, że powinnaś wpaść na to sama już dawno temu – odezwał się powoli. – Jestem najemnikiem. Przyjmuję zlecenia, których nie chce się podjąć nikt. Zabijam, niszczę… Można nazwać mnie terrorystą do wynajęcia, choć terroryzm powinien być czysto ideowy. Robię to, bo to lubię. Bo przynosi mi zysk. Pomaga ćwiczyć własne umiejętności… nazywaj to jak chcesz. Prawda jest taka, że życie ludzkie trwa dla mnie ledwie mgnienie, przez co zupełnie traci na znaczeniu. Nie zależy mi na ludziach, obcych cywilizacjach i całej reszcie.

– Pozwolisz nam wszystkim zginąć?

– Byłem świadkiem, gdy ta cywilizacja się narodziła, więc równie dobrze mogę obejrzeć jej upadek.

– Też nie lubię ludzi. – Uśmiechnęła się półgębkiem, a jej smutne oczy na moment błysnęły figlarnie. – Ale mimo wszystko uważam, że świat bez nich byłby potwornie nudny.

– Skąd wiesz? Może byłby wspaniały. To nie ty przypadkiem podczas naszego poprzedniego spotkania zarzekałaś się, że dla ciebie większości cywilizacji najbardziej do twarzy jest z lufą przytkniętą do potylicy?

– Być może. Tylko że w tym momencie ta lufa mnie też smyra po głowie. Woda już się zagotowała.

– Moja odpowiedź brzmi: nie. Masz pojęcie, co twoi przyjaciele chcą mi zrobić? – Roześmiał się bez śladu wesołości. – Specjalnie dla mnie przecież obiecano przywrócić karę śmierci. Możesz sobie wyobrazić, co się stanie, gdy wyjdę im naprzeciw z pustymi rękoma. Jaką mam gwarancję, że to nie jest podstęp? Kim ty jesteś, że możesz mnie zapewnić o ich zamiarach, co?

– Jestem… – Skrzywiła się nagle, jakby rozgryzła kawałek cytryny. – Widzisz, jestem kapitanem jedynego w tej chwili okrętu Luftmarine. Wydaje mi się, że z tej pozycji mogę już wydawać rozkazy. Zadbam o to, by włos z głowy ci nie spadł, kolego. Sama to wszystko wymyśliłam. Sama wpadłam na pomysł wojska najemnego, a inni przyznali mi rację, że tylko to ma w tej chwili rację bytu w tak zniszczonym kraju. To nasza jedyna szansa na ratunek.

– Idź sobie w takim razie werbować gdzie indziej, frau Kapitan. Mam serdecznie w dupie zarówno obcą cywilizację, jak i całe Luftmarine, nawet jeśli całkiem zabawnie brzmi.

– To przydaj się na coś i zalej mi wreszcie tą kawę – wycedziła, wyraźnie już wyprowadzona z równowagi.

Wręczył jej kubek pełen aromatycznego napoju. Wypiła w zupełnej ciszy, nie spoglądając nawet w jego stronę, sprawiając wrażenie zafascynowanej tym, jak drżenie jej drobnych dłoni odbija się falami na czarnej zawartości kubka.

Pragnął coś powiedzieć. Sam nie wiedział, dlaczego tak mocno chciał jakoś zakończyć tę ciszę, ukoić jej złość, by nie wychodziła przepełniona nią do otaczającego bunkier lasu… by nie musiał jej taką zapamiętać? Nie rozumiał samego siebie, gdy znajdowała się tak blisko niego.

Doprowadzała go do szału, ale jednocześnie tak bardzo fascynowała…

I w gruncie rzeczy dobrze wiedział dlaczego. Bo była pieprzonym czarnym półdemonem. Istotą, która nie miała prawa istnieć… Istotą zrodzoną z najczystszej kosmicznej energii – z vurda, na którym opierał się cały istniejący świat i wszystkie jego wymiary. Tak jak on, jak każdy wyvern – była córką najbardziej tajemniczej, najpotężniejszej i najsłabiej poznanej substancji na świecie. Substancji, której magia była jedynie niewielkim, w gruncie rzeczy niewiele znaczącym okruchem.

Ale czy ona sama o tym wiedziała? Z pewnością nie o wszystkim. W końcu jedyną osobą, która mogła poszczycić się wiedzą na temat czystego vurda, był on.

– Czas już na mnie. – Podniosła się nagle i bezceremonialnie wcisnęła mu w dłonie pusty kubek. Ruszyła w stronę włazu, nie oglądając się za siebie, lecz nie musiała tego robić.

Nie musiał widzieć jej oczu, by poznać smutek. Nawet sposób, w jaki przygarbiła wątłe ramiona, wskazywał na przygniatającą ją bezsilność.

Nie zatrzymywał jej. Nie powiedział niczego, co powinien był powiedzieć, nie zawołał za nią, choć wiedział, że tego właśnie pragnęła. Po prostu pozwolił jej odejść, udając, że wcale nie usłyszał ze znacznej odległości tęsknego wilczego wycia, zdającego się wykrzykiwać niebu całe swoje nieszczęście…

Siedem. Tyle to zajęło. Siedem to nie jest przypadkiem szczęśliwa liczba?

Powinien jej powiedzieć, do diabła. Zasługiwała na to, by wiedzieć, kim jest. Ale jak…?

Odpowiedź przyszła w formie karteczki, którą znalazł naklejoną niedbale na drzwiczkach małej lodówki.

***

Mała pizzeria nie była może najelegantszym lokalem świata, lecz sądząc po zapachach, jakie czuł już cztery przecznice wcześniej, zdecydowanie zasługiwała sobie na uwagę, jaką się cieszyła. Pomalowane na czerwono ściany kojarzyły się nieco z burdelem, a drewniane stoliki za często kleiły się od rozlanego piwa, ale Leah musiała wiedzieć, co wybiera. Doskonale pamiętał jej – o ironio! – wilczy apetyt…

Zabawne, na jak wiele szczegółów zwrócił uwagę, gdy razem walczyli z magicznymi anomaliami.

Wyrysowana na skrzypiących drzwiach runa zabłysła, gdy przyłożył do niej dłoń. Prosta sztuczka wraz z kolejnym symbolem, tym razem naszkicowanym szybko na gołej skórze, przyniosła oczekiwany efekt – choć wszedł do lokalu z mieczem na plecach i charakterystyczną chustką zawiązaną na szyi, nikt nie zwrócił na niego szczególnej uwagi. Całkiem to było zabawne zważywszy na to, jak dobrze świat znał jego wizerunek.

Tak, magia jest nudna, ale może przysporzyć trochę uśmiechu.

Była tam. Siedziała przy czteroosobowym stoliku, znęcając się nad skórkami po naprawdę dużej pizzy. Myślami zdawała się być gdzieś daleko, lecz oprzytomniała zaraz gdy podszedł do stolika.

– Witaj, przystojniaku. Często tu przychodzisz? – Puściła mu oczko ze złośliwym uśmieszkiem. – Siadaj, zapraszam. Tylko niczego ci nie postawię, bo sam wiesz – w portfelu pustki. Za dużo się w tym Luftmarine nie zarabia. Odstroiłeś się jak szczur na otwarcie kanału, mówił ci to już ktoś?

– Widzisz to wszystko? – spytał szybko, bagatelizując resztę wypowiedzi.

– A mam nie widzieć? To nie ty mi kiedyś rzuciłeś takim tekstem: „ignorujcie ślepotę”? Czy jakoś tak? – Choć zgrywała pewną siebie, nie zdołała wytrzymać jego lodowatego spojrzenia. Ilekroć na dłużej zatrzymywała się na tych oczach w kolorze pochmurnego nieba, czuła nieprzyjemny uścisk w piersi.

– W tych słowach chodziło o coś zupełnie innego – jęknął. – Mam opowiedzieć ci jakiś dowcip o blondynkach? Błagam, oszczędź mi tego, nigdy mnie nie śmieszyły.

– Rany, przecież wiem… – Zmęczonym gestem pomasowała głowę. – Wiesz, że sama się tymi słowami kieruję? Ignorujcie głupców. Ignorujcie ludzi, którzy udają ślepych. Ignorujcie ludzką ślepotę na zło, na cierpienie… na wszystko to, co niewygodne. Łatwo to wykombinować. Ciężej wprowadzić w życie. Ale coś tak mi się zdaje, że nie przyszliśmy tutaj rozmawiać o twoich dawnych złotych myślach. – Ukryła twarz za filiżanką z owocową herbatą, pragnąc w ten sposób ukryć targające nią emocje.

Tylko że Wariat, choć nie uważał siebie za normalnego, wystarczająco dobrze znał się na emocjach, by nic go nie ominęło. Miał millenia, by ćwiczyć się w ich odczytywaniu.

– Wilczyco, powiem ci teraz coś, co może wydać ci się… dziwne. – Lekko nachylił się nad stołem. – Nie przyszedłem rozmawiać z tobą o tym, o czym pragnęłaś ze mną rozmawiać. Przyszedłem rozmawiać o tobie… bo to ty przed laty wypowiedziałaś te słowa, choć przypisujesz je mnie. I jakimś cudem przejrzałaś magię run, którą na sobie wykorzystałem, by nikt mnie nie rozpoznał.

Zamarła na dłuższą chwilę z filiżanką uniesioną wpół drogi do ust. Przymknęła oczy i odetchnęła głęboko, próbując się uspokoić.

Siedem. Dokładnie tyle to zajęło. A nie mówiłem, że to szczęśliwa liczba?

– Myślisz, że nie pamiętam? – wyszeptała wreszcie. – Nie chcę o tym rozmawiać.

– Dziewczyno, jesteś czarnym półdemonem. Naprawdę sądzisz, że będziesz zbawiać świat, skoro twój poprzednik pragnął go pożreć?

Uniosła gwałtownie głowę i zapewne zupełnie odruchowo uniosła wargi.

– To, co zrobił Fenrir przed ponad dwoma tysiącami lat, to nie moja sprawa. Nie zamierzam kontynuować jego dzieła. Nie zależy mi na władzy nad światem.

– Nie mówię o władzy nad światem, tylko o vurdzie.

Przekrzywiła czujnie głowę dziwnie zwierzęcym ruchem.

– Ja sama wiem o nim niewiele. A już z pewnością nie potrafię się nim posługiwać.

– A pamiętasz to, co powiedział twój brat o magicznych anomaliach?

– Że chłonę z nich energię? Trudno zapomnieć. Mój brat do przesady znał się na Drugim Świecie.

– Więc tutaj właśnie masz odpowiedź. – Rozłożył szeroko ramiona, jakby chciał zakrzyknąć „ta-dam!”. – Bo magiczne anomalie, skupiska upośledzonej magii, są w rzeczywistości skupiskami vurda w najczystszej postaci. Tego już ci pewnie nie mówił.

Była zagubiona i dobrze to widział. Przestawała nadążać.

– Okej. Czyli czerpię energię z vurda? – wydukała. – Nie rozumiem cię. To vurd nie jest przypadkiem innym rodzajem magii? Co jest złego w czerpaniu z niego?

– Nie, wilczyco. Problem w tym, że… – Złożył dłonie w piramidkę, szukając odpowiednich słów. Głowa znowu zaczynała go boleć, a energetyczna orteza na prawym nadgarstku powoli traciła swoją moc, co nie pomagało w zebraniu myśli. – Wszystko na świecie, a wręcz cały świat opiera się na vurdzie. To z vurda powstało wszystko, co widzisz… Szlag, nigdy nie byłem dobrym mówcą. – Pomasował pulsującą bólem skroń. – Rzecz w tym, że to jest coś, czego nie potrafię wytłumaczyć w żadnym znanym ci języku. Jedynie prawdziwe wyverny rozumiały istotę vurda i naprawdę potrafiły się nim posługiwać. Te wyverny, które nie miały ludzkich form. Jaka szkoda, że wszystkie wyginęły.

– Czyli świat powstał z vurda? Dobrze rozumiem? – W brązowych oczach okolonych mocnym makijażem pojawiła się głodna ciekawość, a drobne dłonie zacisnęły się w pięści tak mocno, że aż wystąpiły na nich żyły.

– Tak, świat powstał z vurda. Podobnie jak magia powstała z vurda. A dopiero z magii ukształtowały się smoki, pierwsze istoty na świecie… Choć może inaczej. Magia to tak naprawdę upośledzony vurd, coś, co w prawach doskonałego, świeżo powstałego świata nie miało racji bytu. Anomalia. Wyverny nauczyły się tę anomalię formować, choć nigdy nie nabyły zdolności, by móc się nią w pełni posługiwać. Nie używały magii w takim rozumieniu, jak my wszyscy robimy to teraz, bo były istotami czystego vurda. Choć magia pochodzi od vurda, obecnie jest jego zupełnym przeciwieństwem. Siły w świecie zamieniły się miejscami. Zabawne, prawda? – Parsknął śmiechem. – Obecnie vurd jest odpowiedzialny za niszczenie. W wierszyku, który opowiada się wszystkim półdemonom, tym o białym i czarnym wilku, z których jeden świat stworzy, a drugi sprawi, że legnie w gruzach, pojawia się pojęcie magii tworzącej i magii niszczącej, co jest w znacznym uproszczeniu nawiązaniem do magii i vurda. Obecnie na świecie nie ma istot, które potrafią posługiwać się vurdem. Nawet wśród wyvernów, choć teoretycznie są do tego zdolne, ta wiedza zanikła, choć powstaliśmy jako jej strażnicy, powołani do życia przez naszych prawdziwych poprzedników. Tylko że… no właśnie. Czarne półdemony. Bo nie zabija się was wcale przez rewolucję Fenrira.

– Że co? – Leah parsknęła, herbata pociekła jej po brodzie. – Całe życie mi mówili…

– Nieważne, co ci mówili. Zapomnij o tym. Zastanawiałaś się może, dlaczego nie potrafisz wykorzystywać magii, skoro twojemu bratu, białemu wilkowi z magią tworzącą, zawsze przychodziło to z łatwością?

Po samej jej minie wywnioskował, że owszem.

– Ty nigdy nie opanujesz magii. Bo potrafisz kształtować vurda.

– Mogę czarować vurdem?

– Nie, do diabła… – Potrząsnął głową ze złością, przez co ból jedynie się wzmógł. Przymknął oczy, mając nadzieję, że w ten sposób choć trochę sobie ulży. – Vurd polega na czymś zupełnie innym. Nie przyswoisz go sobie ot tak. Możesz karmić się jego energią, ale co ci po tym, skoro i tak jej nie wykorzystasz? By opanować vurda, potrzebne są runy.

– Magia run była zakazana przed sześciuset laty, jeśli dobrze kojarzę.

– Owszem. Bo to nie magia, choć tak się ją nazywa. Runy to kotwice dla vurda, metoda, by podporządkować sobie jego niewielki odłamek i wykorzystać podług własnej woli. A to – uniósł prawą, drżącą rękę i wskazał na proste czarne słońce wytatuowane po wewnętrznej stronie przedramienia – może ci to umożliwić.

Leah wiedziała, co to jest. A przynajmniej tak jej się zdawało, gdyż widziała ten symbol niejednokrotnie. Tak naznaczano Łowców – najpotężniejszych, najdzikszych spośród wyvernów. Kojarzyła, że zapoczątkowano to podczas jednej z wojen między wyvernami a wampirami, a wraz z pojawieniem się na skórze tego drobnego symbolu, wyverni wojownik otrzymywał również parę dodatkowych mocy, czyniących z niego maszynę do zabijania. To była elita… i banda niewolników zwierzęcych instynktów. Zależy od której strony spojrzeć. Mało kto dziękował za ten wspaniały zaszczyt.

– Co mają do tego Łowcy? – spytała powoli.

– To, że nasz niegdysiejszy władca Rheyin postanowił wytatuować swym najlepszym wojownikom runę kotwiczącą w ciele vurda, by mogli łatwiej się nim posługiwać. Teraz nikt już o tym nie pamięta, zostało to zapomniane wraz z całą wiedzą o runach. Właściwie to odeszło jeszcze dawniej. Często mam wrażenie, że jedynie ja o tym pamiętam, musiało więc zaniknąć ponad tysiąc lat temu. O ile nie dwa. – Jeden i trzy zera. Dwa i trzy zera. Szlag, to stawało się obsesją.

– I po co mi to wszystko mówisz? – spytała Leah słabym głosem. – Jestem tutaj jedynie po to, by zwerbować cię do załogi. Nie chciałam od nowa przemeblowywać swojego życia. Nie pragnę żadnej władzy nad światem, jak Fenrir. Ułożyłam sobie życie i dobrze mi z tym. Chcę po prostu, by nikt mi tego życia przedwcześnie nie odebrał.

– Znam cię o wiele lepiej, niż możesz się spodziewać, wilczyco.

– Nic o mnie nie wiesz! – wycedziła. Jej ramiona przeszyło kilka ognistych dreszczy zwiastujących przemianę. – Jestem tutaj, by zwerbować cię do załogi Zerstörera, a nie bawić się w zagadki. Nie chcesz? Trudno. Nie będę udawać, że żadne z nas nie będzie żałować, bo wszyscy to odczujemy, ale przecież nie mogę cię do tego zmusić.

– Twierdzisz, że jesteś szczęśliwa? Że nie brakuje ci czegoś?

– A po co ci to wiedzieć? Mam swój statek. Mam jego załogę. Mam przyjaciół. Mam w miarę ułożone życie. Nie jestem tamtą słabą nastolatką, którą poznałeś ponad sto lat temu. – Warknęła po wilczemu.

– Masz to wszystko. – Wyvern nachylił się nad stołem, a w jego oczach pojawiło się coś zimnego, coś przedwiecznego, co spowodowało, że zapragnęła rzucić się do ucieczki. To już nie był Wariat. To był prastary wyvern o niewyobrażalnej mocy i jeszcze większej wiedzy, którą niechętnie się dzielił. – Masz to wszystko… Jesteś ważna, budzisz szacunek. Wreszcie wyrosły ci skrzydła, wilczyco. Ale czy twoje skrzydła potrafią latać?

– Nie wiem – szepnęła. – Czego ode mnie chcesz?

– Ja wiem, czego ty chcesz od siebie. Pragniesz być królową świata. I nie dostrzegasz tego, że ważne jest jedynie to, by zostać królową samej siebie.

– Mylisz się, wyvernie. – Podniosła się gwałtownie, lecz w całej jej sylwetce brakowało złości. Pozostała jedynie chłodna obojętność, od której każdemu krew ścierpła by w żyłach. – Tak bardzo chcesz wiedzieć, co mi jest? Więc wyobraź sobie, jak to jest umierać po kawałku każdego dnia. Wyobraź sobie, jak to jest oddać komuś część własnej duszy i wiedzieć, że jedynym, co ci z tego przyjdzie, jest okaleczenie samego siebie. Wyobraź sobie, że nawet to kalekie życie jest ci drogie, a ktoś właśnie mu zagroził…

– Uwierz, wiem coś o tym – przerwał. Z jego gardła wydobyło się nieludzkie warknięcie. – O wiele więcej, niż mogłabyś przypuszczać. A teraz ty wyobraź sobie, jak to jest, gdy ktoś łamie ci wszystkie kości. – Jeden. Wstał. – Wyobraź sobie, jak to jest oberwać w głowę tak mocno, że paraliżuje ci to połowę ciała. – Dwa. Postąpił krok naprzód. – Jak to jest, gdy leżysz na betonowej podłodze w kałuży własnej krwi i czujesz, jak fragmenty twoich pogruchotanych kości szarpią na strzępy częściowo odrętwiałe mięśnie. – Trzy. Nachylił się nad nią tak, że musiała oprzeć się plecami o ścianę. – Wyobraź sobie, że leżysz tak i modlisz się o śmierć. Błagasz, by ktoś wreszcie się zlitował i dał ci zdechnąć… Tylko że jesteś pierdolonym wyvernem i nie umrzesz ot tak. Wyobraź sobie, jak to jest, gdy pozwalają twoim zmiażdżonym kościom źle się zrosnąć. I to tylko po to, by znowu je połamać. I tak w kółko, i w kółko… – Cztery. Odsunął się gwałtownie i zacisnął dłonie w pięści aż do bólu. – Wyobraź sobie, że zamiast tam zdechnąć, ty żyjesz dalej. A to każdego jebanego dnia boli tak samo. Jak myślisz, co byś zrobiła? Pokazywałabyś się im ponownie na oczy? Z otwartymi ramionami dołączałabyś do załogi ratującej świat, skoro wiesz, że wszyscy tam tylko czekają, by zafundować ci powtórkę z rozrywki?

– Przecież… – Urwała gwałtownie.

– Przecież co? – Roześmiał się gorzko. – Przecież szykują dla mnie tylko karę śmierci? Uwierz, ja tam nie zamierzam sprawdzać. Połowę ciała mam jeszcze zdrową i lepiej, żeby tak pozostało. A świat i tak jest już martwy.

Był pewien, że na tym rozmowa się skończy. Że po prostu zapadnie między nimi kurtyna milczenia. Że kulejąc bardziej niż kiedykolwiek wyjdzie głównymi drzwiami restauracji, a następnie znajdzie najlepsze miejsce, by uchlać się do nieprzytomności, by o tym wszystkim zapomnieć. Czy to byłby zły koniec? Oczywiście, że nie.

Tylko że ta dziewczyna nadal była tak samo kurewsko uparta, jak przed laty.

– Mark – warknęła. Coś w jej głosie sprawiło, że nie musiała ruszać się na centymetr, by go zatrzymać. – Ty zamierzasz się poddać? Ty?

– Nie poddaję się – wycedził. – Wiesz, jak to jest, gdy leżysz w kałuży własnej krwi, nie jesteś w stanie podnieść się na nogi i wraz z całym swoim szaleństwem mokniesz tylko na deszczu? Dziewczyno, jestem bardzo, bardzo stary i bardzo szalony. Ale nie głupi.

Ostatnim, czego się spodziewał, był jej śmiech.

– Wiesz, przypomniała mi się piosenka… – zaczęła dziwnie wesołym głosem. – Od zawsze kojarzyła mi się z tobą. Nie wiem, czy ją słyszałeś, a ja pewnie bardzo ją pokaleczę, ale… Słyszałeś to? „Now get along, little doggie, get on, no one else is gonna sing your song, you can fuck recovery cause you’re already gone”…

Znał to. Dobrze widziała, jak drgnął, pomimo tego, że naprawdę fałszowała. Musiał doskonale to znać, choć utwór miał już niemal dwieście lat.

– „I’m a stoned jet fighter with a heart of gold” – zaśpiewał niskim, lekko zachrypniętym głosem, gdy już zdążyła zwątpić, czy w ogóle zareaguje. – „Wel I’m really mad and I’m really old… And I rule this planet from high above”… – Umilkł równie nagle, jak zaczął śpiewać.

– Będę szczera, stary wyvernie – odezwała się niemal szeptem. Doskonale wiedziała, że nawet z tej odległości będzie ją słyszał. – Jeśli ktokolwiek ma sobie poradzić z ratowaniem świata… to tylko ty.

– Nie jestem ratownikiem. Jestem świnią apokalipsy, dziewczyno – wycedził.

– Jesteś najemnikiem. A my pragniemy wynająć cię do roboty twojego życia. – Uśmiechnęła się szeroko, choć nie mógł tego widzieć. Czuła, że wygrała.

Nie pomyliła się.

– Porozmawiam z wami. Ale zrobię to na własnych warunkach – warknął. A następnie wyszedł, trzasnąwszy za sobą drzwiami.

Opublikowano
Kategorie Sci-Fi
Odsłon 445
0

Komentarze

Bez komentarzy

Dodaj komentarz