Dziedzic kłamstwa

PROLOG

Kiedy zasypiała, w uszach dźwięczały jej pieśni dobiegające z jadalni.

A kiedy ją obudzono, usłyszała krzyki.

Nie mogła się przebić myślami przez tę kakofonię dźwięków. Wszyscy krzyczeli – gwardziści, służba, a nawet wsuwająca buty na jej stopy pokojówka. Wszyscy, bez wyjątku.

– Musi panienka biec do schronu, przed drzwiami stoi eskorta! – zakomenderowała kobieta drżącym głosem, wsuwając na jej ramiona płaszcz. Velvicia rozejrzała się rozkojarzona, nadal nie rozumiejąc, co się dzieje.

– Barbarzyńcy? – zapytała nieprzytomnie, podczas gdy jej pokojówka ciągnęła ją w stronę wyjścia. Dziewczyna była pewna, że nadal śni. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa, najchętniej usiadłaby w kącie i przeczekała burzę.

– Nie, panienko. Reedial.

Na ostatnie słowo Velvicia jakoś ożyła. Popatrzyła na nią z przerażeniem w oczach i dopiero wtedy poczuła przypływ adrenaliny. Wyszarpnęła się pokojówce.

– Gdzie jest Warren?

Wiedziała, że poszedł z żoną do ogrodu. Pokojówka również była tego świadoma i jej spojrzenie sugerowało, iż z niego nie wrócił.

– Straże już tam są.

Ale ogród był najsłabszym punktem w całym zamku. Pociemniało jej przed oczami. W tej samej chwili ktoś wszedł do pokoju i wyciągnął ją z niego, a ona w ostatnich przebłyskach świadomości poczuła, jak ktoś bierze ją na ręce.

Zemdlała, mimochodem wyobrażając sobie, że to Edward ją niesie.

Znów z nim była.

Znów trzymała go za rękę.

– Nie powinieneś wczoraj wyjechać? – wyszeptała, czując jego ciepły oddech na policzku. Przyszedł do niej niespodziewanie, kiedy jeszcze siedziała na ławce przy niewielkim stawie i rozpamiętywała ich ostatnie spotkanie. Była pewna, iż nie zobaczy go przez najbliższe parę tygodni.

– Mówiłem ci, że mam jeszcze parę spraw do załatwienia – odparł, z błądzącym po twarzy uśmiechem. A tak rzadko się uśmiechał. Serce dziewczyny biło mocniej za każdym razem, kiedy widziała, iż udało jej się go w jakiś sposób rozpogodzić.

Położyła mu jedną dłoń na ramieniu, a drugą wsunęła w jego ciemne włosy. Uśmiechnął się jeszcze szerzej i schylił się, składając na jej ustach czuły pocałunek. W jego ramionach miała poczucie bezpieczeństwa. Bez względu na to, co mówili o nim inni, ona pragnęła tylko jego obecności. Bez względu na wszystko, ona chciała być tylko z nim, bo wiedziała, że by się nią zaopiekował.

– Nie sądzisz, że razem wspaniale rządzilibyśmy państwem? – zapytał, odsunąwszy się od niej. Wpatrywał się w nią srebrzystymi oczami, jednak to spojrzenie tym razem nie było w stanie odwrócić jej uwagi od ponurej rzeczywistości.

– Wiesz, że to niemożliwe, Edwardzie.

– Jak tak nie uważam. – Nachylił się, jakby chciał ją znów pocałować, lecz ona nadstawiła mu jedynie policzek. Cały się spiął.

– Edwardzie…

– Velly… – zwrócił się do niej zdrobnieniem i przykucnął przed nią. – A gdyby to jednak było możliwe? Gdybym znalazł sposób, żeby…

– Edwardzie, nie ma żadnego sposobu. Żadnego. – Wstała, czując rosnącą w gardle gulę. Tak bardzo pragnęła z nim być. Nie była w stanie znieść myśli, iż nigdy nie będzie to możliwe. – Powinieneś już iść.

– Jeszcze cię zaskoczę, Vel.

Uśmiechnęła się do niego smutno przez ramię.

– Dobrze, Edwardzie. Dobrze.

Po czym odeszła, zostawiając go przy sadzawce. Nie zastanawiała się, jak właściwie się tam znalazł.

Wtem ocknęła się przez gwałtowne zderzenie z ziemią. Nie mogła nabrać powietrza, bo ogromny ciężar przygniatał jej wątłą pierś. Była jeszcze bardziej zdezorientowana, niż wtedy, gdy obudziła ją pokojówka. Nie byli przyzwyczajeni do tego typu ataków.

Spróbowała poruszać rękoma, jednak coś skutecznie jej to uniemożliwiało. Pomyślała, że być może ją związali, chciała zacząć krzyczeć, lecz jedno spojrzenie wystarczyło, by zobaczyła, iż spoczywa na niej ciało. Ręce mężczyzny wciąż spoczywały pod jej plecami i nogami. To on ją niósł.

Na jej szyję zaczęła spływać ciepła, lepka ciecz. Krew.

Ostatkiem sił powstrzymała odruch wymiotny. Nie straciła rozumu do reszty. Teraz, kiedy w pobliżu nie było eskorty, musiała walczyć o życie sama.

Wiedziała, iż nie zdoła zepchnąć z siebie zdrętwiałego ciała, więc pozostawało jej leżeć w bezruchu.

Wiedziała też, że ten, kto zabił tego biedaka musiał być w pobliżu.

Uspokoiła oddech i skupiła się na dźwiękach otoczenia. Tłuczone szkło, zgrzyt metalu, krzyki i… kroki. Cicha rozmowa.

Ktoś się zbliżał.

Velvicia zamrugała jeszcze parę razy, a potem utkwiła pusty wzrok w ścianie obok. Rozchyliła usta.

Zabójcy byli bardzo blisko.

– Niesamowite – szepnął ktoś z wyraźnym reedialskim akcentem. Poczuła, jak jej serce znowu zaczyna mocniej walić. Miała wielką nadzieję, iż coś źle zrozumiała. Tak bardzo nie chciała, by zamachowcy okazali się zorganizowaną reedialską grupą. A jednak. Edward ją zdradził.

– Miałeś rację, Tormun. Oto i nasza królewna. – Zaśmiał się gardłowo, szturchając ją butem. Kiedy napięła ramię, była pewna, że już ją to zdradziło, jednak oni nic nie zauważyli. – Jesteś pewien, że nie żyje?

– Jest tak samo martwa jak jej mamuśka. Zobacz na jej szyję, druga strzała ją kompletnie rozpłatała.

Mamuśka? Królowa? Jej mama?

– Idziemy, nie ma co tracić czasu. No już, chodź, to jeszcze nie koniec naszej roboty.

Mama?

Poczuła, jak ogarnia ją przeraźliwe zimno, a jej dłonie i nogi zaczynają mrowić.

– Mama nie żyje – szepnęła, niemal bezdźwięcznie. Było tak głośno, iż jej słowa mogły wydawać się tylko lekkim powiewem wiatru.

On ją zabił. On zabił jej mamę.

Wszystko przestało się dla niej liczyć. Mimo braku sił, zaparła się i zepchnęła z siebie ciało gwardzisty. Zawyła żałośnie. Nadal nie potrafiła poukładać w głowie tych wszystkich wydarzeń. Wiedziała tylko, że jej rodzina nie żyje. Bo jeżeli złapali Charmaine w schronie, a ją tutaj, to jej brat w ogrodzie zginął jako pierwszy.

Wstała, brudząc się krwią strażnika. Wszystkie dźwięki zlały się w jeden jęk, jakby cały pałac płakał. Chciała to zakończyć. Ułatwić im zadanie. Chciała znaleźć Edwarda i pozwolić, by zabito ją na jego oczach.

Oczach, które wpatrywały się w nią z takim uwielbieniem. Oczach, które nieraz widziały zabójcę jej matki.

On ich nasłał.

Jeszcze cię zaskoczę, Vel.

Ruszyła przed siebie, potykając się o ciała.

Dekolt jej sukni był zalany szkarłatem.

Minęła jeden zakręt, a zaraz potem drugi. Brnęła przez to rumowisko, jakby na końcu znajdował się jej cel. Coś za oknem płonęło. Wtedy też zobaczyła przed sobą jakiś cień. Uśmiechnęła się.

Najpierw jej brat z żoną, potem matka, a teraz również ona. W duchu pogratulowała Edwardowi. Tak łatwo pozbył się całej rodziny królewskiej.

– Zaraz z wami będę – szepnęła, patrząc w oczy śmierci. 

Opublikowano
Kategorie Fantasy
Odsłon 1859
5

Komentarze (4)

Dodaj komentarz