Trylogia Pożeracza Światów: Preludium – Rozdział 3

Allan

Dzień wiele nie różnił się od nocy. Niebo zasnuwały gęste chmury, deszcz siekł niemiłosiernie, zamieniając w bagno pracowicie wypielęgnowany kilka miesięcy temu ogród. Nic nie wskazywało na to, by ulewa miała w najbliższym czasie zamienić się w śnieg – pomimo środka zimy, temperatura uparcie utrzymywała się na plusie.

Pogoda i brak słońca składały się na to, że korytarze Nocnego Dworu sprawiały wrażenie mrocznych i nieprzyjaznych. Allan, pomimo całego życia spędzonego w tej rezydencji, nadal odczuwał tajemniczy niepokój, zerkając w stronę zacienionych części pomieszczeń. Teraz też, przemierzając korytarze, starał się patrzeć pod nogi, na aksamitny czerwony chodnik.

Nagle zderzył się z kimś wiele wyższym od niego, uderzając czołem w jego podbródek. Uniósł wzrok, masując obolałe miejsce.

– Jak leziesz? – syknął jego brat i pokuśtykał w stronę kuchni.

Chłopak już nic nie rozumiał. Mark znowu chodził o kulach, a jego oczy były jasnoszare, nie krwistoczerwone. Niestety nie łudził się, że to koniec kłopotów, ponieważ brat nadal miał niebezpiecznie zaostrzone kły.

Potrząsnął głową i wszedł do jadalni. Wszystko było już gotowe, na pięknie haftowanym obrusie służba ustawiła najdroższą zastawę – tą ręcznie malowaną w maleńkie różyczki. Chłopak powoli odsunął obite granatowym zamszem krzesło i usiadł na nim, kątem oka obserwując niedowierzająco gapiącego się na zastawę brata. Gdy rodzice ukazali się w pomieszczeniu, Mark rozłożył ramiona, prawie upuszczając kule, i spytał kontrastującym z ognistymi gestami spokojnym głosem:

– Czy dziś jest jakieś święto?

Ojciec pokręcił głową ze zrezygnowaniem.

– Ach, Mark, znaleźliśmy ci doskonałą żonę…

– Żonę? – Mark wyglądał, jakby miał polec na marmurowej posadzce bez walki. Mało brakło, a Allan roześmiałby się w głos.

– Tak. Nie przypuszczałem że się uda, ale dziewczyna jest wyraźnie zainteresowana.

Twarz starszego syna przybrała kamienny wyraz.

– Zainteresowana? Pewnie moim nazwiskiem.

– Być może, ale proszę, zachowaj się na poziomie – upomniała go matka.

– Tak. – Chwilę patrzył w talerz. – Ale nie mogliście powiedzieć mi tego nieco wcześniej? – kontynuował.

– Mówiliśmy ci dziesiątki razy, ale ty jak zwykle nie słuchałeś…

– Może i nie, bo wy nie słuchaliście, że moim życiowym powołaniem nie jest niańczenie gówniaków.

– To co w takim razie nim jest? – Ojciec robił się coraz bardziej czerwony. Matka syknęła ze zgrozy.

– Czy mogę dostać sól? – zmienił temat, warcząc jeszcze coś pod nosem.

– Nie. Czekamy na gości.

– Umrę z głodu, jeśli spóźnią się jeszcze choćby minutę…

– Czy mógłbyś przestać?! – Norman uderzył z całej siły pięścią w stół, Allan w ostatnim momencie uratował dzbanek z herbatą, który niebezpiecznie nachylił się nad nieskazitelnie czystym obrusem.

Do jadalni wbiegła jedna ze służących. Za nią powoli podążały dwie kobiety w pięknych, zwiewnych, na oko wcale nie zimowych sukniach, i dumny mężczyzna, odziany w haftowany wams. Zajęli wolne krzesła i rozpoczęli rozmowę.

Jedna z kobiet, praktycznie jeszcze dziewczynka, rudowłosa i piegowata, cały czas posyłała Allanowi znad ramienia matki zalotne spojrzenia. Chichotała z największych głupot i wykorzystywała każdą okazję, podczas której mogła się o niego otrzeć lub chociaż poprosić, by podał jej coś, co stało dla niej zbyt daleko. Lub po prostu udawała, że tak jest. Chłopak po raz kolejny przeklinał swój typ urody, który sprawiał, że spojrzenia większości przedstawicielek płci przeciwnej kierowały się akurat w jego stronę. W tej chwili z całego serca nienawidził swoich kruczoczarnych, sięgających ramion loków, oczu w kolorze nieba przed burzą, lekkiego zarostu, nieśmiało kumulującego się nad górną wargą, i wyrazu twarzy, który wyglądał na wiecznie zamyślony. Wielokrotnie próbował oduczyć się tej miny, lecz nic nie pomagało…

Rozmowa toczyła się możliwym do przewidzenia torem. Dorośli udawali niezwykle zainteresowanych stanem niezmieniającej się pogody, następnie rozgorzała zawzięta dyskusja o polityce i wypadkach, jakie ostatnio miały miejsce w Europie, potem na dodatek parę najświeższych plotek na temat ludzi, których nazwiska pierwszy raz w życiu słyszał… Rozglądał się dookoła, nie mogąc znaleźć niczego, na czym mógłby zatrzymać dłużej wzrok. Malowany w sceny biblijne sufit, stare komody, szafy wypełnione drogocenną kolekcją porcelany matki, na podłodze czarno-białe kafelki ułożone w motyw szachownicy… Cały czas czuł na sobie palący wzrok Margaret. Czy jak jej tam było.

Jej ojciec w pewnym momencie, uznawszy, że nadszedł czas, spytał:

– To który z tych uroczych kawalerów stara się o rękę mojej Margaret? – Uśmiechnął się z nadzieją do Allana. Chłopak szybko spuścił wzrok, starając się ukryć rumieniec.

– To jest nasz najstarszy syn, Mark. – Matka położyła rękę na szerokim ramieniu syna. Ten za to uśmiechnął się diabolicznie do Margaret, jakby wyobrażając ją sobie na talerzu z jabłkiem wsadzonym w usta.

– A czy on przypadkiem nie jest kaleką? – spytała dziewczyna tonem znudzonej księżniczki.

– Taaak, jestem. – Mark uśmiechnął się wyjątkowo głupio, Allan nie dał rady i parsknął, opluwając herbatą ojca. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, ległby na podłodze pod wzrokiem rodziców.

Umilkł, widząc minę brata. Głupawy wyszczerz zastąpiło stuprocentowe skupienie, wpatrywał się w napięciu w tarczę wielkiego zegara.

– Przepraszam na chwilę – oznajmił, wstał od stołu i zniknął na schodach.

Z punktu, w którym siedział Allan, było wyraźnie widać, jak odrzucił kule i puścił się biegiem, przeskakując po kilka stopni naraz.

Opublikowano
Kategorie Fantasy
Odsłon 404
0

Komentarze

Bez komentarzy

Dodaj komentarz