“1: Prolog”
Był początek wiosny. W małym miasteczku otoczonym zewsząd lasami stał niewielki dom, w typowo amerykańskim stylu, jednak był zdecydowanie bardziej solidny.
Wiele miesięcy, a nawet lat, budynek stał pusty aż wprowadziło się tam młode małżeństwo z małym dzieckiem, mającym zaledwie dziewięć miesięcy.
Owinięty w biały becik obserwował co robi jego młoda i piękna mama. Blond włosa kobieta wsunęła kosmyk włosów za ucho. Nucąc cicho piosenkę sięgnęła po butelkę mleka. Przymykając oczy oparła się lekko o blat. Zielono-złotymi oczami zerknęła na chłopca w jej ramionach i wsadziła mu butelkę w usta, by ten się najadł i przy okazji czymś zajął.
Zerknęła na pierścionek z wysuwanym ząbkiem, a może bardziej igłą i otworzyła go lekko, ruszając na górę do swojego pokoju.
Jej celem był rodzinny album przekazywany od dawna z pokolenia na pokolenie.
Coś szepcząc do chłopca zaczęła go lekko szczypać, a ten się zaśmiał odsuwając butelkę z mlekiem. Chwilę potem jednak, gdy ten nawet się nie skupił na tym, że coś mu robi, błyskawicznie wbiła mu małą igłę z pierścienia wciąż nucąc melodie tak, że chłopiec nawet nie zauważył jak z malutkiej rany po nakłuciu na palce jego matki spływa parę kropel krwi.
Kobieta obróciła się z chłopcem na rękach otwierając księgę i nie patrząc na dłoń przyłożyła palce do drobnego pola obok imienia i nazwiska. Następnie ponownie obróciła się śmiejąc i zbliżyła dłoń do ramienia, by wytrzeć resztki krwi o przerzuconą tkaninę.
Powoli otarła palce i zauważyła, że chłopiec akurat skończył pić z butelki. Nie myśląc długo chwyciła za jej dno i już chciała ją zabrać, kiedy zauważyła coś dziwnego.
Na jej palcach, paznokciach i pod nimi dostrzegła błękitne jasne ślady. Zmarszczyła brwi i chwyciła za tkaninę na ramieniu, po czym zerknęła na ślad z wcześniejszego wycierania. Dziwny lepki biały śluz i błękitne ślady krwi…
W jej głowie pojawił się czerwony alarm.
Podbiegła do księgi zauważając te same ślady, uniosła więc też łokieć syna, z którego wciąż kapała krew, błękitna jak niebo, lekko połyskująca i pachniała jak kwiaty lawendy.
Błyskawicznie owinęła łokieć chłopca i ruszyła z powrotem na dół, odkładając przy okazji butelkę na pierwsze lepsze miejsce. Roześmiane dziecko zaś chwyciła nieco mocniej i pobiegła na tył podwórka, gdzie jej mąż składał właśnie domek na drzewie.
– Elar! Elar! Chodź szybko. – Krzyknęła w koronę drzewa, a chwilę potem młody mężczyzna prawie spadł z gałęzi.
W ostatniej chwili zawiesił się nogami na gałęzi i spojrzał na żonę, i chłopca z owiniętym łokciem.
– Co się stało? Nie miałaś dziś przerobić tego… eee poboru, tak?
– Już to zrobiłam… – pokazała swoją dłoń i jej mina trochę zrzedła. – Nasz chłopiec jest jeszcze bardziej wyjątkowy. Urodził się taki jak ja.
Szczęśliwa kobieta chwyciła mocno dłoń ukochanego i spojrzała na jej niezwykłego chłopca, po czym uśmiechnęła się jak najszerzej pokazując szereg białych zębów i z rumianymi policzkami wtuliła się w ramię męża.
Tego letniego dnia dla niej stał się cud, nie spodziewając się, że to również przewlekłe przekleństwo… Tego nikt się nie spodziewał, zwłaszcza śmiejący się chłopiec, który narodził się z wielkim ciężarem i przeznaczeniem…
… a od niego nie był w stanie uciec.
Rozdział poprawiony przez torka24
Komentarze (2)