Nie ufaj demonowi – Ewangelia według Jana: I

Nie wiem, co mnie zgubiło.

To znaczy… mogę się domyślać. Mogę wskazać wiele składowych, które ostatecznie doprowadziły mnie do tego wyjątkowo pechowego punktu, w którym się znalazłem. Mogę powiedzieć, która z nich była większa, poważniejsza, a która słabsza, niemal niedostrzegalna i mało istotna. Ale nie mam pojęcia, która z nich przeważyła.

Nie wiem. Po prostu nie wiem.

Wiecie, w gruncie rzeczy zawsze uważałem siebie za porządnego faceta. Mam wrażenie – a nawet nie tyle wrażenie, co stuprocentową pewność, która mało mnie jednak obchodzi – że byłem w tej opinii nieco osamotniony, ale nie zamierzałem jej zmieniać. Nie słuchałem innych. Oni przecież mnie nie znali. Oni widzieli tylko to, co sam chciałem im pokazać, cała reszta była dla nich tajemnicą. Dlaczego więc miałbym liczyć się z tak niekompletnym zdaniem? Przecież to nonsens.

Nie piłem zbyt często. Nie paliłem szczególnie dużo. Nie chadzałem na dziewczyny, wierzyłem w stałe związki, uprzejmie witałem się z sąsiadami, pomagałem, jeśli się mnie o to poprosiło. Myślę, że w takim wypadku można mi całą resztę wybaczyć. Przecież nie byłem złym człowiekiem.

Dziwnie mówi się o swoim człowieczeństwie w czasie przeszłym…

Rodzice jakoś szczególnie za mną nie przepadali. I to ze wzajemnością. Czym się przejmować? Po prostu całkowicie minęliśmy się z planami odnośnie mojej własnej przyszłości. Oni mieli jedne – bardzo szczegółowe, idealne, pełne nauki, sławy, z przysłowiowym domem z białym płotem, piękną młodą żoną, gromadką dzieci i życiowym spełnieniem. I to nie były złe plany. Nie były złe, tylko że nie były dla mnie. Nie czułem tego. Nie chciałem. Odrzucało mnie. Sam nie wiem dlaczego. Tak się działo, i tyle. Ja plany miałem inne. I myślę, że to nic dziwnego, że ostatecznie one właśnie dominowały nad tymi rodzicielskimi. Miałem do tego pełne prawo. Jako dorosły człowiek mogłem sam decydować o swoim życiu, a skoro nikogo tym nie krzywdziłem…

Matka uważała, że krzywdzę samego siebie. Być może. Tak, jak się głębiej zastanowić, to to jest całkiem prawdopodobne. Do końca przecież sam nie byłem pewien, czy moje plany tak naprawdę są dla mnie dobre i czy to właśnie jest to, czego szukam w nudnym życiu. Ale innych planów nie miałem.

Zawsze byłem inny. Jak tak teraz się zastanawiam, to właśnie ta inność mogła okazać się moją zgubą. Inność i chciwość. I być może zwyczajna ludzka ciekawość…

Nie, jednak nie wiem. Proszę, nie każcie mi nad tym myśleć.

No więc zawsze byłem inny. Dojrzalszy od rówieśników, zamknięty w sobie, wiecznie spokojny i trzeźwo myślący. Pamiętam, że dzieci się mnie bały. Rzadko zdarzało się, by któreś zapraszało mnie do zabawy, a gdy już się tak działo, zwykle odmawiałem. Nie interesowało mnie to. Śmieszyło. Budziło w sercu dziwne uczucie, którego nie potrafiłem wtedy nazwać, a które zdołałem określić wiele lat później, gdy poznałem więcej słów. To była pogarda. Gardziłem dzieciakami bawiącymi się w berka, kreującymi wyimaginowane światy, toczącymi między sobą niezrozumiałe konflikty. Nie rozumiałem, po co one to robią? Naśladują świat? Przecież świat nie jest taki.

Patrzyłem, obserwowałem z boku. I to była moja ulubiona rozrywka. Od razu po uciekaniu z domu i zaszywaniu się gdzieś samotnie na wiele godzin.

Od małego wierzyłem, że będę walczył z demonami. Gdy tylko usłyszałem, że one naprawdę istnieją, powtarzałem to jak jakąś mantrę. Kasia będzie księżniczką. Ola będzie pielęgniarką. Wojtek będzie strażakiem. Jan będzie walczył z demonami.

Zabawne. Kto daje dziecku na imię Jan? Nie Janek. Nic z tych rzeczy. Tak właśnie zawsze na mnie mówili – Jan. I tak zostało. Nie lubiłem, gdy rozciągało się te trzy krótkie litery.

Chcieli, żebym się uczył. Uczyłem się. Byłem w tym dobry – błyskawicznie zapamiętywałem, myślałem szybko i logicznie, nie miałem z tym najmniejszych problemów. Wyprzedzałem rówieśników pod każdym względem.

Uczyłem się grzecznie. I ćwiczyłem w samotności, gdy myślałem, że nikt nie patrzy.

Po szkole poszło już z górki. Pełnoletność dala mi wielkie pole manewru – wreszcie mogłem powiedzieć „dość”, wreszcie mogłem postawić sprawę jasno, wreszcie mogłem otwarcie przekreślić rodzicielskie plany i pogrzebać je z mściwym śmiechem. A śmiałem się rzadko. Już szczery uśmiech był u mnie rzadkością.

Poszedłem na studia. Tak, głównie dlatego, że miałem kryzys samego siebie – zawahałem się w ostatniej chwili, stchórzyłem, przestraszyłem, że potrzebuję więcej czasu. Że umiem jeszcze zbyt mało, by przeżyć. No więc dałem sobie ten czas, zapisując na kierunek, który kompletnie mnie nie interesował, ale wydawał się najznośniejszą opcją z możliwych. To była informatyka. Co mnie do tego podkusiło? Zdałem z najwyższym wynikiem w historii uczelni, nie ucząc się w domu przez dłużej niż parę minut w miesiącu. Odbębniłem wszystko w trzy semestry.

Rodzice się cieszyli. Myśleli, że zmądrzałem. Nic z tego.

Od razu, gdy odebrałem dyplom, dopiąłem swego. Nie dałem sobie czasu na strach i zwątpienie. Strażnicy przyjęli mnie z otwartymi ramionami – byłem młody i wysoki, byłem silny i dobrze zbudowany, byłem zwinny, strzelałem jak urodzony z bronią w ręku i kompletnie nie przejmowałem się stresem. Byłem Strażnikiem doskonałym.

Tylko że był jeszcze jeden problem. Tym problemem byłem ja sam.

Było dokładnie tak, jak to sobie marzyłem przez calutkie życie. Lekka czarna zbroja z kevlaru, poszerzająca i bez tego szerokie ramiona. Okute metalem rękawice. Ciężar karabinu na plecach. Noże, sztylety, nawet coś, co wyglądało jak bliźniacze szable do walki dwiema rękami jednocześnie. Długi łuk bloczkowy o przerażającej mocy i komplet strzał z fosforyzującymi w ciemności czubkami brzechw – zielonymi i pomarańczowymi, by łatwo można było rozróżnić, które z nich są zatrute. Czarny, przypominający wojskowy hełm z osłoną na oczy, w którą wbudowano noktowizor. No, było pięknie. To było to. To było moje marzenie. To było to, do czego czułem, że jestem stworzony.

Tylko dlaczego i tak wciąż miałem wrażenie, że tam nie pasuję? Że jest jeszcze coś, a świadomość tego zatruwała mi serce powoli, skutecznie i boleśnie…

Nie pokazywałem tego. Przecież ja nigdy nie pokazywałem emocji. W moim wnętrzu mogła szaleć najpotężniejsza burza, a ja i tak uśmiechałbym się kpiąco i ze spokojem setny raz sprawdzał lotki strzał, powtarzając panikującej reszcie, by nie panikowała.

W wieku dwudziestu trzech lat zostałem Strażnikiem i od tego czasu walczyłem z demonami. I tylko zadawanie śmierci sprawiało, że czułem, że żyję.

Demony tak naprawdę wcale nie były demonami. Były ludźmi. Innymi, lepszymi, lecz powstającymi z tych zupełnie normalnych. Większość wierzyła, że świadomość wciąż gdzieś tam w nich jest, głęboko uśpiona. Ja nie wierzyłem. Ja nie chciałem nawet ratować przed nimi świata. Mi po prostu sprawiało przyjemność, gdy widziałem, jak wystrzelona z łuku strzała przebija ich czaszki. Celowałem zawsze w prawe oko. Nigdy nie chybiałem. To było dla mnie jak zabawa. Jak rozrywka, ale też najpotężniejszy narkotyk.

Nikt nie wiedział, skąd demony się wzięły, ani dlaczego pojawiły akurat tutaj, w miejscu tak boleśnie zwyczajnym, że aż właściwie niedostrzegalnym. Rosły domysły, spekulacje, powtarzane i udziwniane podczas nocnych służb, ale nie interesowały mnie szczególnie. Trzymałem się z boku. Kpiąco przyglądałem całej reszcie. Słuchałem, raz na jakiś czas wtrącałem coś od siebie, ale nie było tego wiele. Ogólnie mało mówiłem. Być może dlatego, że mieli mnie za emocjonalnie upośledzonego, dość szybko mianowali mnie dowódcą zmiany.

No cóż. Może też dlatego, że jako jedyny byłem stuprocentowo skuteczny. Potrzebna jest gwarancja, że wyjątkowo brudna robota zostanie wykonana co do joty? Wyślijcie Jana! Wśród Strażników byli jedynie ochotnicy, ale chyba tylko ja tak naprawdę to lubiłem.

Tak, to były czasy, gdy demony ograniczały się jedynie do tego jednego lasu.

Miejsce, choć objęte Kordonem, było zaskakująco łatwo dostępne dla postronnych. Musiało, w końcu w obrębie Kordonu nadal mieszkali ludzie i nie można było tak całkowicie odciąć ich od świata. Przyjeżdżali do nich goście, oni również na pewnych warunkach mogli opuszczać wieś – na określony czas i z nakazem powrotu przed zapadnięciem zmroku, ale to zawsze coś. Mogło być o wiele gorzej. I tak daleko nie chodzili. To były drżące ze strachu, oszalałe pragnieniem przetrwania zwierzęta, a nie ludzie.

Okolica była tak zwyczajna, jak to tylko możliwe. Samym środkiem biegła bardzo ruchliwa, choć wąska droga – obrośnięta wysokimi, starymi drzewami z obu stron, dość kręta i aż prosząca się o remont koleinami głębokimi na kilka centymetrów. Dziennie przetaczało się tędy tyle ciężarówek, że nie ma co się temu dziwić. Po obu stronach drogi znajdowały się pola uprawne, za którymi rozciągały się lasy. Pod lasem po prawej stronie, jeśli patrzyło się w kierunku południa, znajdowała się ta właśnie wieś.

Ale co to z niej za wieś? Ot kilka domów rozsypanych wzdłuż granicy na oko zupełnie zwyczajnego iglastego lasu. Nawet dojazd był tam kiepski – pylista droga podczas każdego mocniejszego deszczu zamieniała się w błotniste koryto sprawiające trudność nawet opancerzonym land roverom Strażników. Dowódcy zawsze byli przy okazji kierowcami, więc wiem, co mówię. Jeździło się po tym okropnie, nieraz trzeba było posyłać chłopaków z łopatami, by pomogli grzęznącym po osie kołom. Zakopać można było się kilka razy, a do wioski i granicy lasu od głównej drogi nie było więcej niż osiemset metrów.

Wieś była stosunkowo nowa. Mało który dom został wykończony, większość wciąż straszyła czerwienią przygotowanych pod tynk cegieł. Działki tu zaczynano sprzedawać dość niedawno – bodajże trzy lata przed moimi urodzinami. Szybko zyskały popularność, wykupione zostały wszystkie w kilka dni i rozpoczął się szał budowań.

Cóż. A trzy lata później z lasu wyszły demony.

Wyglądały jak ludzie. Ludzie z pionowymi źrenicami i mocniej zaostrzonymi kłami, ale trudno było rozpoznać to z daleka. Na szczęście decyzję o oddaniu strzału ułatwiało to, że zachowywały się zupełnie inaczej, bo jak krwiożercze zwierzęta. Gryzły, drapały, zabijały. Zjadały ludzkie mięso. Potrafiły sprawić, że wyrastały im pazury, były nienaturalnie szybkie i silne, cholernie wytrzymałe i żywotne. Każdy strzał, który nie mógł zabić na miejscu, tylko je złościł. Chodziły słuchy, że potrafiły przemieniać się w zwierzęta – wielkie wilki kolorem futra przypominające nieco psy dingo – ale uważałem to za bajki. Kompletna głupota. Demony to jedno, ale jakieś cholerne wilkołaki wykraczały poza ten limit fantastyczności, jaki mógł przyjąć mój mózg.

Mój ludzki mózg, należy zaznaczyć.

Demony wychodziły nocą. O regularnych porach wynurzały się z lasu – zwykle pojedynczo, choć zdarzały się grupy – i szukały jedzenia. Szukały, co mogłyby zabić lub zniszczyć. Teoretycznie wystarczało nie ruszać się z domu, by człowieka nie dorwały, ale jeśli nie miało się wzmacnianych okien i drzwi… bez problemu dostawały się do środka, jeśli tylko chciały. Dlatego właśnie potrzebni byli Strażnicy.

Obojętnie, ile demonów się zabiło, wciąż pojawiały się nowe. Ich liczba wtedy nie rosła. Była wciąż taka sama. Absurd, prawda? Jaka szkoda, że tak nie pozostało…

Strażnicy też się bali. Wiele razy dochodziło do walk w zwarciu. Nie było nas wielu – czterech na warcie w dzień, ośmiu w nocy – i przynajmniej raz w tygodniu zdarzały się tragedie. Ugryziony, jeśli nie umierał krótko po tym, zamieniał się w demona. I to budziło największy lęk.

Ja się nie bałem. Mnie demon nigdy nawet nie zadrapał. Mogłem na palcach policzyć sytuacje, w których byłem zmuszony do walki w zwarciu. Często sam na nią pozwalałem dla samej adrenaliny, by poczuć, że żyję, jednak zawsze, ale to zawsze miałem wystarczająco wiele czasu, by je wszystkie zawczasu wystrzelać. Strzelałem diabelnie szybko. Strzelałem jak demon – tak mówili. Wyjątkowo nietrafione porównanie.

Nietrafione? Ech, nieważne. O tym później.

Ludzie z malutkiej wsi zachowywali się jak obłąkani. Nie dziwiłem się im – lata życia w ciągłym strachu nie wpłynęły na nich dobrze. Mnożyli się jak króliki, co nie było tak uciążliwe, jeśli mieszkali w dużych domach (na szczęście większość z domów była duża), i wierzyli, że demony zostały zesłane na ziemię przez siły wyższe, aby ukarać ich za grzechy. Próbowali do demonów się modlić, próbowali je przebłagać, rzucali im dary. Nie przeszkadzaliśmy im. Dopóki nie utrudniali nam roboty, nie było po co się mieszać.

A rzucanie darów było całkiem zabawne.

Robili to każdej nocy po trzy razy – po zapadnięciu zmroku, w połowie drogi między zmierzchem a świtem i gdy niebo na wschodzie zaczynało jaśnieć. Rzucali jeden dar za każdego członka rodziny. Rodziny liczyły i ponad dwadzieścia osób, więc ogrody – co do jednego pozbawione płotu w tylnej części, sam nie wiem dlaczego, przez co demony miały do nich swobodny dostęp, wchodząc bezpośrednio z przylegającego do terenu lasu – po dwudziestu czterech latach wyglądały już groteskowo. Całe trawniki zaścielały przedmioty. Darem mogło być cokolwiek – mała zabawka, zeszyt, książka, biżuteria, różaniec. Byleby nie było zniszczone. Rzuconego daru nie można było podnieść pod żadnym pozorem.

Możecie sobie wyobrazić, jakie używanie mieli Strażnicy.

W ogrodach brodziło się po kostki w rzeczach. Śmieszyło mnie to. I fascynowało. Jak każdy młody facet, który niekoniecznie radził sobie z życiem i całkowicie poświęcał się walce z demonami, byłem biedny jak mysz kościelna. Praca Strażnika nie była dobrze płatna, a ja nie miałem czasu na nic innego, bo brałem po kilka zmian pod rząd. Bo to lubiłem. Bo nie widziałem siebie na innym miejscu. A z ogrodów z darami można było wygrzebać sporo rzeczy, gdy ich właściciele spali.

A może nie tyle spali, co kulili się gdzieś w domach za zasłoniętymi szczelnie roletami, bojąc się wyjrzeć przez okno.

Wśród darów większość stanowiły śmieci. Ale prawie każdej nocy udawało się wygrzebać z nich jakąś perłę… Zabytkową biżuterię, zabytkową zastawę, zabytkowe artefakty religijne… książki. Książki kochałem. To było chyba jedyne, co sprawiało mi stuprocentową radość – zagłębić się w dobrą fantastyczną powieść i mieć gdzieś wszystko, co dzieje się dookoła.

A więc tej nocy, gdy znowu z kilkoma kolegami grzebałem wśród darów, nieco przesadziłem.

Było pogodnie. Zapowiadało się, że to ostatnia taka letnia noc – powietrze było ciepłe, parne, nieco duszne i delikatne, pod zbroją pociło się niemożliwie. Nie było wiatru, na pobliskiej drodze panował nienaturalny spokój, ludzie gorączkowo modlili się w domach. Tym właśnie w większości zajmowali się przez całe noce – modleniem się. Błaganiem, by udało się przeżyć do rana. A nasza była w tym głowa, by te błagania się spełniały. Wypadki z cywilami zdarzały się bardzo rzadko. I nie na mojej służbie.

Tej nocy grzebaliśmy w ogrodzie pierwszego z domów – tuż przy idącej do głównej drogi wsi błotnistej grobli, na której zaparkowaliśmy samochód. To było dobre miejsce na żer – dom był wielki, miał parter, dwa piętra i strych, zbudowany z nowej czerwonej cegły, wysoki i zapowiadający się całkiem elegancko. Może kiczowato przez podcienie nad drzwiami i na północnej ścianie, gdzie znajdowała się wiata na samochód, ale elegancko. Mieszkająca w nim rodzina swego czasu była bardzo bogata, z tradycjami, inteligentna, stąd wśród ich darów dało się wygrzebać sporo pereł. Mieli dwunastkę dzieci, więc darów było sporo.

Demony zwykle pokazują się koło północy. W dzień trafiają się pojedyncze, które nie atakują, to północ jest najgorsza. Północ i następujące po niej godziny, podczas których ataki stają się coraz zacieklejsze. Dary zbieramy do północy. Później byłoby to po prostu samobójstwem.

Tego dnia mnie to nie obchodziło. Sam się teraz zastanawiam, jak wiele razy przekroczyłem cienką granicę dzielącą odwagę i głupotę. Pewnie wiele. O jeden za dużo, jak widać.

– Chłopie, daj już spokój, późno jest! – Byłem na patrolu z Piotrkiem. Piotrek był wielki, ciągle jadł i najwięcej histeryzował. Denerwował mnie, ale na swój sposób go lubiłem. Był mi całkowicie wierny, jak dobrze wytresowany retriever. Tylko właśnie czasem okazywał się moim jedynym głosem rozsądku. – One zaraz wylezą, wiesz przecież…!

Stał niemal pod samą bramą, gotów w każdej chwili się wycofać. Trzymał już łuk, tłuste palce naciągały lekko cięciwę z łatwością kontrastującą z posturą grubego niezdary. On zawsze wyglądał jak gruby niezdara, dlatego tym większym szokiem było, gdy zaczynał walczyć.

– Czekaj – warknąłem. Tej nocy głosu rozsądku nie słuchałem. – Wiesz, że chłopaki puścili wczoraj plotkę, że ludzie wyrzucili tu jako dar zabytkowy różaniec? To cacko na oko było warte parę groszy. Przydałoby się. A i książki nowe tu widzę… – Podszedłem do góry książek. Czytali naprawdę dużo, lecz żadnej z nich nie zostawiali w domu, wszystkie szły na dar. Nie powiem, żebym szczególnie cierpiał z tego powodu.

– Nikt ci ich przecież nie weźmie do rana – wściekał się Piotrek. – Masz przecież też poranny patrol, co nie? Chłopaki niczego ci nie zwiną sprzed nosa. A jak zwiną, to zaraz oddadzą. Sam wiesz.

– Zaczekaj, już kończę.

I dalej miałem go w dupie.

Książek było cholernie dużo. Cieszyłem się jak głupi – niemal sama fantastyka. Jak ja to wszystko wezmę? Zacząłem segregować je na kupki – te biorę na pewno, po tamte może później wrócę, te raczej zostawiam, niech inni obejrzą.

– Jan!

Ostrzegawcza nuta w głosie Strażnika podpowiedziała, że chyba naprawdę powinienem podnieść wzrok. Żaden problem.

Był tam. Niewielki, wcześniej prawdopodobnie była to maksymalnie trzynastoletnia dziewczynka. Ruch wykonałem tak błyskawicznie, że właściwie nie zdążyła nawet spojrzeć w moją stronę – w prawej dłoni trzymałem łuk z nałożoną na cięciwę strzałą, wystarczyło więc unieść go, naciągnąć lewą i puścić. Tak, byłem leworęczny. Jako jedyny wśród Strażników. Podobno leworęczni strzelają lepiej.

Demon padł. Prawe oko. Perfekcyjnie. Strzała z pomarańczową brzechwą weszła niemal po lotki – łuk miał ogromną moc, nikt bez ćwiczeń nie byłby w stanie naciągnąć go choćby do połowy. I był długi, tak, by nie trzeba było używać spustu, który krępowałby ruchy podczas walki wręcz.

Dalej przeglądałem książki.

Między drzewami lasu zbierało się trochę mgły. To powinno zwiększyć moją czujność – mgła zawsze utrudniała celowanie i nie można było być pewnym, ile demonów się widziało. Nieraz jeden mógł zachowywać się tak, by udawać całą sforę, czasem cała sfora chowała się idealnie, wyskakując w ostatnim momencie. Las nie był gęsty – w większości stanowiły go sosny o smukłych pniach, rosnące na białym, piaszczystym gruncie. Kilka młodszych i tych, które znajdowały się w luźniejszych miejscach, przybierało fantastyczne kształty – wykręcały się, wiły, stawały bardziej przysadziste, dziwne, jak nie z tego świata. Ciekaw byłem, czy była to wina tego samego, co stworzyło demony. Nie było jak tego sprawdzić – nikt nie zapuszczał się do lasu. Nawet Strażnicy.

Las miał w sobie coś pięknego. Ale nie na tyle, by się tam pchać i robić zdjęcia.

– Jan, ja mówię poważnie. Zabierajmy się stąd – smęcił Piotr.

– Już kończę – powtórzyłem cierpliwie.

Z książkami zrobiłem mniej więcej porządek. Nie wiedziałem, jak się zabiorę – wywalili ich tej nocy z kilkadziesiąt – ale teraz powinienem skupić się na zabytkowym różańcu. Oprócz zapasu literatury, potrzebowałem też kasy. I to pilnie.

Brodziłem w morzu przedmiotów, rozgarniając je wojskowymi buciorami. Nie chciałem ich niszczyć – z jakiegoś idiotycznego szacunku dla ludzi, którzy faktycznie wierzyli, że one zapewniają im ochronę – ale nie mogłem się też pochylić. Nie mogłem, bo nie wyprostowałbym się na tyle szybko, by zastrzelić demona. One cholernie daleko i szybko skakały. A ja przecież nie zawodziłem.

Różańców znalazłem kilka. Każdy podnosiłem, oglądałem z każdej strony – wszystkie wyglądały oryginalnie, aż się zastanawiałem, skąd je brali. Były dłuższe, potężniejsze, jak wykonane dla olbrzyma. Może robiła je jedna osoba, członek rodziny? Nie wiem. Przekładałem paciorki – szklane, przezroczyste, plastikowe, kolorowe, bezbarwne, kamienne – i szukałem jakiegoś znaku świadczącego o tym, że są stare. Kilka wepchnąłem do kieszeni ciasnych spodni, by dokładnie przyjrzeć im się później.

– Uważaj!

Kolejny demon padł, zanim Piotr skończył krzyczeć. Znowu nie użyłem trującej strzały. Ufałem swoim umiejętnościom. Za bardzo.

A to co? Ciekawie uniosłem do oczu dziwaczny przedmiot. To też musiało być coś religijnego. Serce wielkości dłoni, sklejone z dwóch cienkich metalowych płytek wycinanych w kształt misternej koronki. Pośrodku znajdował się wizerunek jakiegoś świętego, prawdopodobnie ze srebra. Tandetna ozdoba, czy coś wartościowego? Widziałem jeszcze kilka takich. Postanowiłem wziąć jedno na próbę, najwyżej wrócę później po pozostałe.

Tym razem demony były dwa. Jednego zastrzeliłem jeszcze zanim odbił się od ziemi, drugi był o wiele sprytniejszy – musiał siedzieć na drzewie, bo pojawił się przede mną w ułamku sekundy, zamachując się pazurami. Tego rozpłatałem niemal na pół długą maczetą. Czarna krew trysnęła szeroką strugą.

– Kurwa – skomentowałem, widząc, że część posoki trysnęła na książki. Co najmniej dwie do wyrzucenia, niech to szlag.

– Jan, błagam cię, chodź stąd! Coś jest nie tak!

Tym razem obejrzałem się na Piotra. Patrzył gdzieś ponad mną, lecz gdy odwróciłem się w tamtą stronę, nie dostrzegłem niczego konkretnego. Tylko mgłę. Strażnik trzymał karabin – co aż tak go wystraszyło, by złamać zasadę używania broni palnej jedynie w szczególnych przypadkach?

To też powinno mnie zaalarmować. I to też miałem w dupie.

Doszedłem już niemal na sam skraj ogrodu, granicę lasu miałem właściwie na wyciągnięcie dłoni. Widziałem tam coś obiecującego. Ten różaniec był inny – wyglądał jak wykonany z lekko pożółkłych kości. Ciekawe. Owinąłem go sobie wokół nadgarstka, nie znalazłszy miejsca w kieszeni.

– Piotruś, to teraz chodź no tu i pomóż mi się z tym wszystkim zabrać – zawołałem, odwracając się.

Karabinowa kula świsnęła mi tuż koło ucha. Zakląłem, rzuciłem się w bok, przewróciłem.

– Kurwa, co ty wyprawiasz?! – wydarłem się na podwładnego, lecz jeszcze zanim moje słowa zdążyły przebrzmieć, coś skoczyło mi na plecy.

Ach. Więc myślałem, że to kolejny z tych kilku przypadków, gdy zostałem zmuszony do walki w zwarciu. Cholera, teraz liczba na jednej dłoni się już nie zmieści.

I to zasadniczo było moje największe zmartwienie.

Podnosiłem się już, lecz czując ciężar, ponownie runąłem na plecy. Demon zawył z bólu – już sam z siebie ważyłem sporo, a w pełnym uzbrojeniu mogłem czymś takim połamać mu żebra. Zerwałem się szybko, gdy tylko uścisk szponów na płytkach pancerza osłabł. Demon również wstał, spróbował ode mnie odskoczyć – od kiedy one uciekają? Od kiedy robią uniki? – lecz nie zdążył, maczeta tylko świsnęła.

Zanim jeszcze upadające ciało dotknęło zasłanej przedmiotami ziemi, pojawił się następny. Jego również załatwiłem szybko, kolejnego zdjął celny strzał Piotra.

A potem wyskoczyły trzy. Każdy z innej strony.

Ciąłem, kopnąłem, wypuściłem łuk, uderzyłem ciężką metalową rękawicą. Słabo widziałem – włosy wyrwały się z ciasnego węzła i oblepiły zbryzganą krwią twarz. Wielokrotnie najwyżsi dowódcy prosili mnie, bym wreszcie je skrócił lub przynajmniej nauczył się paradowania w hełmie… nic z tego. Jan miał długie kłaki. Długie kłaki w kolorze ślicznego jasnego blondu, którego zazdrościć mu mogła każda mała dziewczynka. Lubiłem je. Fajnie kontrastowały z całą resztą. Nie goliłem się też szczególnie często, przez co młodzi nazywali mnie Metalem. Głupie. Ale sam sobie zasłużyłem.

Na to, co stało się chwilę później, też sobie zasłużyłem.

Demonów było więcej, lecz z kłakami na twarzy nie miałem szans ich zobaczyć. Otrzeźwił mnie dopiero ból. Cholerny ból cholernych demonicznych szponów wbijających się pod płytki pancerza, sięgając aż do żywego ciała. Koszula musiała mi się podwinąć. Tym razem tryskająca krew była czerwona.

Piotr krzyknął coś niezrozumiałego, rozbrzmiał kolejny wystrzał. W pobliskim domu ktoś pisnął. Demon, który mnie zranił, upadł z rozrąbanym prawie na pół łbem. Kolejny niestety już mnie miał – ludzkie dłonie zacisnęły się na gardle, zwisł na mnie całym ciężarem. Musiał być dość sporym mężczyzną – przeważył mnie bez żadnego trudu. Upadłem. Piotr nie mógł strzelić – gdyby trafił demona, kula przeszłaby na wylot i zabiła mnie.

Wreszcie udało mi się zebrać włosy. Kopnąłem kolejnego, który zbliżał się do mnie z wyszczerzonymi kłami. Ile ich było?!

One myślały. Nie były takie jak poprzednie. Piotr miał rację – coś było nie tak. I to kurewsko nie tak…

Demon, który mnie przewrócił, założył mi perfekcyjny chwyt na szyję. Zakrztusiłem się, nie mogłem wydostać przez kilka sekund – dlaczego tamten idiota z karabinem ciągle sterczy pod bramą, zamiast tu przyjść?! – i minęła dłuższa chwila, zanim zdołałem sięgnąć i chwycić go za głowę. Szarpnąłem, wykorzystałem jego własną siłę przeciwko niemu i skręciłem mu kark. Poderwałem się, trzy kolejne odskoczyły, wystraszone nagłym ruchem.

Szable. Teraz pora na szable.

Z metrowym ostrzem w każdej dłoni mogłem zdziałać więcej niż z samą maczetą, którą gdzieś już zgubiłem.

Cięcie, unik, kopnięcie, znowu cięcie. Uderzenie w ludzką głowę metalową rękojeścią, zasłona.

I demon z ciężkim metalowym prętem.

Że co?

Demony nigdy nie używały narzędzi. Potrafiły w nas rzucać kamieniami, patykami i darami, lecz nic więcej. Ten za to ewidentnie posługiwał się przysłowiowym kawałkiem gazrurki celowo.

A ja zauważyłem go zbyt późno. I chyba po prostu miałem pecha.

Unosiłem akurat słabszą prawą rękę do zadania ciosu rannemu potworowi u moich stóp. Zamach musiałem wziąć porządny – szablą ciężej zadawało się śmiertelne ciosy niż maczetą – no i… Cóż, zbroja musiała być maksymalnie lekka i jak najmniej krępująca ruchy. A więc była dość krótka. Gdy uniosłem rękę, praktycznie odsłoniłem kilka ostatnich żeber. A gdy dostałem w nie prawie dwumetrową metalową rurą z półobrotu, zobaczyłem chyba wszystkie gwiazdy.

Zawyłem z bólu, runąłem na ziemię. Nie mogłem oddychać. Kilka demonów tylko na to czekało – skoczyły na mnie wszystkie jednocześnie.

Piotr krzyczał. Nie wiedziałem, co takiego. Nie minęła chwila, gdy byłem w takim stanie, że mało mnie to obchodziło.

Piotr pobiegł po wsparcie. Nie przyszło mu do głowy, by pomóc samemu. Być może za bardzo się bał.

Piotr ze wsparciem nie zdążył. Mnie tam już nie było.

Piotr i cała nocna zmiana straciła dowódcę.

A Jan został demonem.

No cóż. Ale nie do końca było tak, jak się tego spodziewałem.

Byłem tylko częściowo świadomy tego, co się działo. W mojej głowie pojawiały się przebłyski, w których widziałem, jak zabijam, jak atakuję, jak walczę z innymi demonami o ludzkie mięso. Widziałem ich stado w głębi lasu, widziałem… Widziałem zwierzęcy strach w ich oczach, gdy patrzyły w moją stronę.

Mieszkały w małej kotlinie, w czymś, co prawdopodobnie było starym lejem po bombie. Zawsze zalegała tam mgła, lecz było dość ciepło. Kuliły się wspólnie, ogrzewając nawzajem. Walczyły ze sobą. Ale żaden nie próbował mnie choćby tknąć. Bardzo dbały o higienę – dwa razy dziennie gromadziły się przy pobliskiej rzece i myły z przesadną dokładnością w lodowatej wodzie. To było jak jakiś wręcz religijny rytuał – wszystkie wtedy milczały, uspokajały się. Ale ode mnie się odsuwały, starając się nie patrzeć w oczy.

I tylko tyle z tego zapamiętałem. Nie wiem, może byłem ich przywódcą? Funkcjonowały trochę jak wilcza sfora. Władcą zostawał najsilniejszy.

Nie wiem.

Wiem, że pewnego dnia się obudziłem, choć było to niemożliwe.

Wiem, że musiało minąć kilka miesięcy. Była końcówka jesieni. Ciepłej, ale jednak jesieni.

Leżałem w ogrodzie, w którym wszystko to się zaczęło. Był wczesny ranek, miałem na sobie z pół wiadra ludzkiej krwi i ni cholery nie wiedziałem, co się stało.

Pamiętałem noc, której mnie zaatakowały. I nic później. Więc co mogłem uznać? Że Piotr mnie tak zostawił do samego rana, spisał na straty i teraz gdzieś tam trzęsie się razem z resztą patrolu. Drań.

Ciężko mi się ruszało. Ledwo wstałem, kręciło mi się w głowie. Wszystko mnie bolało. Było za jasno, za głośno, zapachy aż kłuły w śluzówkę nosa. Suchość w ustach, zimny pot.

O rany. To był najgorszy kac, jaki miałem w niespełna dwudziestopięcioletni wtedy życiu.

Dowlokłem się jakoś do zapuszczonej huśtawki ogrodowej, opierając się o wszystko po kolei. Coś okropnie bolało mnie w boku – przyciskałem do niego kurczowo prawe ramię, jakby to mogło w czymkolwiek pomóc. Usiadłem ciężko. Rozkaszlałem się po próbie wzięcia głębszego oddechu. Coś tam zaczynało mi świtać w głowie, lecz wciąż niewyraźne i mętne, jak na wpół zapomniany senny koszmar. Wyjątkowo absurdalny i beznadziejny senny koszmar. Ha ha, jakie ty zabawne wizje wymyślasz, mózgu. Nie rób tego więcej. Tylko dlaczego Piotr mnie nie ratował? Bał się nawet podejść do mojego ciała, gdy demony uciekły? Musiały mnie w pewnym momencie zostawić w spokoju, skoro tutaj się obudziłem.

Żebra. Połamały mi żebra. Z trudem zerknąłem na bolący prawy bok, ostrożnie zbadałem palcami ciało. Ciekawe – nie wyglądały na połamane, tylko na kiepsko zrośnięte. Jak to możliwe? A ta krew? Do diabła, przecież nie jest moja – na twarzy nic nie…

Jakoś tak sam przed oczy wcisnął mi się kilkumetrowy klon, zasadzony w ogrodzie w czasach, gdy jeszcze był używany do czegoś więcej niż rzucanie darów i pole walki.

Klon nie miał liści. Kilka, które zostały na gałęziach, były żółte, suche i szeleściły na wietrze, grożąc, że zaraz się oderwą i spadną.

Ten debilny sen.

Rozpłakałem się. Głośno, histerycznie, jak małe dziecko. Ale co ja mogłem zrobić?

Musiałem wrócić do Strażników. Musiałem, bo przecież nie mogłem tutaj zostać. Tylko co ja im powiem? Na Boga, przecież oni mnie zastrzelą, gdy tylko mnie rozpoznają. Przecież oni myślą, że nie żyję od… ilu? Trzech miesięcy, tak na oko?

Boże, nigdy nie byłem religijny, ale jeśli gdzieś tam jesteś, chętnie dowiedziałbym się, czy już spisałeś mnie na straty…

Pewnie tak.

Jak ich przekonać? Zaczekać do wieczora, złapać jednego z nich gdy będzie sam, obezwładnić i puścić dopiero, gdy dam radę mu wszystko wytłumaczyć? Z tymi żebrami nie nadawałem się do obezwładniania ludzi, ale niech będzie. Może się udać. Cokolwiek innego mogło skończyć się tylko strzałą w gardle.

Wśród darów coś błyszczało. Małe, tanie lusterko. Plastikowe, tandetne, pęknięte w rogu, ale musiało wystarczyć. Z tą krwią na ryju w ogóle nie mogłem się pokazać. Skąd ona się tu wzięła? Ja naprawdę żyłem tyle czasu z demonami? Nie mogłem w to uwierzyć. Jak mi się to udało? Dlaczego mnie nie zabiły, skoro byłem inny niż one? Musiały to czuć, nawet jeśli zachowywałem się podobnie. Nawet jeśli mi odbiło na tyle, by jeść…

Uniosłem lusterko do twarzy.

Zakrwawiony, zmizerniały, potargany, zarośnięty (o dziwo nie kompletnie, co wydawało się dość ciekawe – czyżby broda rosła mi tylko na kilka centymetrów? Żałosne) i z błyskającym w oczach przerażeniem, ale to byłem ja. To nie pozostawiało wątpliwości. Tylko że… No właśnie, oczy. Miałem pionowe źrenice. Wśród naturalnego błękitu wyglądało to jak neonowy znak ostrzegawczy.

Nadal, po tylu latach pamiętam, co poczułem, gdy to zobaczyłem.

Odrzuciłem lusterko, złapałem się za głowę w geście paniki. Nie wiedziałem. Nic nie wiedziałem. I pierwszy raz w życiu tak potwornie się bałem.

Miałem ostre kły. Już jeśli oczy mogły mi się przywidzieć, tak tego, co czułem czubkiem języka, nie byłbym w stanie zmyślić.

I co? Jestem demonem? Demonem ze świadomością? Fantastykę chętnie, ale tylko w książkach, za resztę podziękuję.

Ta, oszukujmy się. To z pewnością pomoże.

A teraz co? Plan poszedł w przysłowiowe pizdu. Obojętnie, czy złapany znajomek uwierzyłby w cokolwiek, co powiem, i tak widziałby przecież, że coś jest nie tak. Kurde, czy ja w ogóle nadal umiałem mówić?

– Jestem Jan – spróbowałem cicho. – Jestem Strażnikiem. Nie jestem żadnym pieprzonym demonem.

Niewyraźnie. Ale ujdzie. I co z tego? Z odległości strzału z potężnego łuku nie słychać zbyt wyraźnie słów. A i tak mogłem tylko chrypieć.

Co robić? Uciekać. Choć umysł miałem w tamtych dniach kompletnie zamroczony, ta jedna myśl jawiła się przed oczami zaskakująco wręcz jasno.

Siedziałem tak jakiś czas. Znalazłem w porzuconej doniczce nieco świeżej deszczówki, domyłem twarz z krwi. Niestety zbroję nadal miałem podartą w słabszych punktach, a posoki z włosów nijak nie dało się wypłukać taką odrobiną. Nie oszukujmy się – wyglądałem jak typowy demon powstały ze Strażnika. Do takich strzelano ze stu metrów. Taka była tradycja. Po jaką cholerę? Nie wiem. Też kiedyś dokonałem paru takich wyroków. Sto metrów, ani jednego mniej, ani jednego więcej.

Sto metrów to cholernie dużo, gdy chce się negocjować.

Znaleźć gdzieś jakąś białą szmatę i machać nią, aż postanowią się do mnie zbliżyć? Nie, i tak strzelą. Demony zaczęły używać narzędzi. Jeśli tamten z rurką to nie był jedyny taki przypadek, za nic mi nie zaufają. Nie mam szans.

Siedziałem tam dość długo, zastanawiając się nad możliwymi wyjściami z sytuacji. Od jakiej strony na to nie spojrzałem, widziałem tylko jedno: musiałem stąd spieprzać. I to w podskokach. Tylko jak? Do lasu za diabła nie wejdę. Muszę go obejść. Tylko że gdy spróbuję go obejść, wyjdę prosto na posterunek przy błotnistej drodze.

Szlag. Gdy wyjdę na posterunek, będę musiał zabić. Zanim oni zabiją mnie.

Jak ja mam zabić moich braci? Facetów, z którymi spędziłem najlepsze lata swojego życia, z którymi jadłem, spałem, z którymi narażałem życie?

A czy moje życie przypadkiem już się nie skończyło? Dostałem jeszcze jedno. Ten argument do nich nie przemówi. Czyli albo ja, albo oni. Nie ma co się oszukiwać – dla mnie odpowiedź na to pytanie była jasna i oczywista. Jedna. Jedyna.

Oczywiście, że zginą oni. Bo jak już dostałem tą drugą szansę, tak strasznie chciałem się jej uczepić…

Uciec. Okraść kogoś, przebrać się po drodze, pojawić w mieście daleko stąd, tam zacząć żyć. Tam może uwierzą, że mam jakąś rzadką chorobę oczu i urodę nieco ciekawą pod względem dentystycznym. Demony są bardzo podobne do ludzi, tego nie widać aż tak bardzo, by nie dało się owinąć we wzruszającą historyjkę.

Coraz mocniej czułem się tak, jakbym znalazł się na kartach powieści, którymi tak się zaczytywałem.

Ktoś gwizdnął moje książki – nie było ich tam, gdzie je zostawiłem.

A broń? Nigdy nie zabierało się broni Strażnika zabitego przez demony. To przynosiło pecha.

Zerwałem się z miejsca, skuliłem z bólu. Coś trzeba będzie zrobić z tymi żebrami. Dam radę tak walczyć z grupą uzbrojonych facetów w pełni sił? Znali mój styl, znali mnie. Nie mam czym ich zaskoczyć.

Muszę na nich zapolować. To było ohydne. Ale tak cholernie się bałem, że nie byłem w stanie czekać z tym dłużej.

Kulałem, zdołałem jednak przeszukać dary w okolicy, w której demony się na mnie rzuciły. Przy wojskowym pasie miałem wciąż nóż bojowy z ząbkowanym ostrzem, kołczan znalazłem dość szybko. Niewiele strzał nadawało się do użytku – brzechwy z włókna węglowego są dość odporne na pogodę, lecz syntetyczne lotki łatwo się odklejają, a żyletkowe groty rdzewieją, jeśli dostaną trochę wilgoci. Musiałem wyrzucić wszystkie zatrute, z pozostałych nadawało się do czegoś osiem. I tak nie byłem tego stuprocentowo pewien.

Osiem strzał na czterech Strażników. To może się udać.

Łuk leżał nieopodal. Nie wyglądał na zniszczony. Naciągnąłem go na próbę, cięciwa wytrzymała. W plecach coś mi strzyknęło, żebra zakłuły, pod powiekami wybuchły miliony słońc.

Okej. W takim stanie to osiem strzał na czterech Strażników może okazać się wyzwaniem. A i tak nie wiadomo przecież, co dalej – łuk mógł nie wyglądać źle, a pęknąć mi w dłoniach w najmniej odpowiednim momencie. Cięciwa mogła strzelić. Mógł stać się zupełnie niecelny. Wprawdzie to bardzo solidna wojskowa robota, przystosowana do kontaktu z wilgocią i mrozem… ale to nadal były jakieś trzy miesiące leżenia pod gołym niebem bez używania.

Szable zardzewiały. Wziąłem je, nie oglądając szczególnie – na plecach miałem nadal puste pochwy, a korozję może dało się jeszcze jakoś doczyścić?

Maczeta miała się idealnie. Karabin przepadł. Wypadałoby jakiś zdobyć, gdy będę się stąd zwijał. Naboje z pasa wyrzuciłem – wolałem nie ryzykować. Będzie karabin, to będą i naboje.

A więc. Ruszaj, nowy Janie.

Nogi wciąż nieco nie chciały mnie słuchać. Cały czułem się obolały, zdrętwiały, jak po śpiączce, jakbym nie ruszał się przez tych kilka miesięcy. To było niemożliwe. Przecież miałem przebłyski tego, co robiłem. Wolałem się nad tym nie zastanawiać, ale to, że unikałem wspomnień, wcale nie znaczyło, że one znikały, stawały się mniej realne.

Wciąż mam dreszcze, gdy wrócę do tego pamięcią.

Dobrze, nowy Janie. Teraz pójdziesz tam i będziesz zabijał swoich. Bo chcesz żyć. Bo tak bardzo się boisz…

Ja i strach? Jakie to dziwne.

Nałożyłem strzałę na cięciwę. Ruch był dziwny, jakby obcy. Doskonale go pamiętałem, wykonałem perfekcyjnie i automatycznie, ale wrażenie obcości mnie nie opuszczało. Ten nowy Jan jeszcze tego nie robił. To był element dawnego, starego życia, które definitywnie musiałem zakończyć.

Ono już się zakończyło. A przynajmniej tego byłem wtedy bardziej niż pewien.

Podszedłem do bramy na tyle szybko, na ile tylko pozwalało zdrewniałe ciało. Gdzie ta demoniczna siła? Nie czułem, bym miał jej więcej. Krótką drogę zarośniętym chodnikiem pokonałem przygarbiony, kuląc się przed wyimaginowanym atakiem – jako rozgrzewkę. Wiedziałem, że i tak nie jestem na siłach na takie akcje.

Na płocie wisiał stary baner. Nie wiem, co na nim było – wyblakł od słońca i deszczu wiele lat temu. Ale był gruby i nieprześwitujący. Ochronę przed strzałem z łuku stanowił dość marną, ale lepsze to niż nic. Lepsze złudzenie, niż całkowicie odsłonięty grzbiet. Przykucnąłem, przygotowałem się. Odetchnąłem kilka razy głęboko.

I wychyliłem się delikatnie.

Byli cholernie czujni. Czarny land rover stał kilka metrów dalej – na skrzyżowaniu, od którego odchodziła droga, przy której stały domy, a główna grobla stawała się dziksza i zanurzała prosto w las. Miałem pecha, bo musieli akurat patrzeć w tę stronę. Przez chwilę miałem plan, by minąć auto jak najszybciej i pójść spokojnie groblą – ciężko byłoby odwrócić się do nich tyłem, ale przecież z takiej perspektywy i dużej odległości wyglądałbym jak zwyczajny Strażnik i nie szedłbym już w pobliżu lasu. A tak… Niech to jasna cholera.

Strzała świsnęła mi tuż koło ucha, dobrze, że miałem na tyle oleju w głowie, by się cofnąć z powrotem za baner. Któryś ze Strażników krzyknął, być może chciał zawołać tych z drugiego samochodu.

Zawołać? Z tej odległości nie da się wołać. Słyszałem głos powtarzany do krótkofalówki? Może jednak z moimi zmysłami było coś nie tak?

Dłoń w okutej metalem rękawicy zaczęła się pocić. Jak dobrze, że jestem leworęczny – gdybym nie był, musiałbym wychylić się teraz cały.

Wysunąłem się na chwilę zza baneru. Błyskawicznie oceniłem, gdzie się znajdują, wypuściłem strzałę. Schowałem się. Dwie kolejne uderzyły w materiał na mojej wysokości. Nie mogłem uwierzyć – nie przebiły go? Co to było, skoro nie dał temu rady stufuntowy łuk bloczkowy?

Ktoś jeszcze raz krzyknął, zacharczał. Trafiłem? Jeśli tak, to w gardło. Oj, Jan, gardło a oko to trochę jest różnica. Zdrewniałeś przez tą przerwę od życia.

Kolejna strzała uderzyła w słupek od ogrodzenia, jeszcze następna rozerwała wreszcie materiał i otarła się o moje ramię. Zapiekło, poczułem słodki zapach własnej krwi. Była czarna.

Wychyliłem się jeszcze raz. Strzeliłem. Tym razem nie wcelowałem.

Nie wierzę. Ja? Nie wcelowałem? Kurwa.

Zostało sześć strzał. Ostrożnie.

Wychyliłem się z kolejną. Tym razem strzał był perfekcyjny… tylko problem w tym, że Strażnik zdążył przerzucić się na karabin. Jęknąłem, gdy kula wbiła się z impetem w okolicę połamanych żeber, lecz zobaczyłem wyraźnie, że mężczyzna okręcił się i padł. Lotki aż świeciły na tle czarnego lakieru samochodowego.

A może ukraść samochód? Szlag. Tak mi się kręciło w głowie, że to nie mogłoby się dobrze skończyć.

Drugi patrol jechał lasem. Zwykle tam się nie zapuszczali – wprawdzie to była granica terytorium demonów i nie było tam niebezpiecznie, spokojnie dało się nawet iść na grzyby, jeśli pogoda sprzyjała, ale bliskość niewytłumaczalnych zjawisk skutecznie odstraszała spacerowiczów. Nie mogłem iść tamtędy i się na nich nadziać. Muszę obejść dom z drugiej strony…

A tam jest jakaś ścieżka? Nie lepiej zawrócić?

Nie wiedziałem. Krew płynęła wolno, ale nieubłaganie. Wraz z nią traciłem chyba resztki zdrowego rozsądku.

Skoczyłem w prawo, obiegłem działkę, rzuciłem się wzdłuż płotu. Musiałem być idealnie widoczny.

Było tu sporo wolnej przestrzeni. Terenu tuż obok nikt nie kupił, swego czasu służył więc jako pole uprawne. Obecnie wyglądał jak kadr z filmu postapokaliptycznego, porośnięty chwastami i krzewinkami w burym kolorze. Ziemia była tu grząska i zdradliwa, nieodpowiednia dla nóg, które próbowały się spieszyć, lecz niekoniecznie dawały sobie radę nawet ze spokojnym krokiem.

Był tam. Ktoś stał na tylnym rogu działki, czekając na mnie. Wydawał się znajomy…

Jęknąłem, poleciałem na twarz, gdy coś wbiło mi się w plecy. Za chwilę kolejny pocisk przeszył moje lewe ramię, wywołując falę ognistego bólu. Zakląłem pod nosem, szybko spróbowałem się poderwać.

Łucznik. Skąd on się…?

Brzechwy strzał były zielone.

Powinienem wtedy położyć się pokornie na ziemi i zaczekać, aż śmierć uczynnie sama po mnie przyjdzie. Powinienem zamrzeć w bezruchu, by trucizna jak najwolniej rozprzestrzeniała się po ciele, mając nadzieję, że gdy ktoś do mnie podejdzie, uda mi się z nim porozmawiać. I co wtedy? Powiedziałbym, że jednak ich lubię i chciałbym w sumie nadal walczyć z demonami, choć było mi do nich nieco bliżej, niż się spodziewałem? „Cześć, przyjaciele, to ja, wasz zdechły przed miesiącami dowódca, chciałbym przeprosić za tamtych dwóch ze strzałami w gardłach i jednocześnie zaznaczyć, że całkiem fajnie by było, gdybyście zabrali mnie do szpitala. Nie, nie mam pojęcia, jak wyleczyć demona z trucizny, ale chętnie popatrzę, jak nad tym główkujecie, możecie uznać to za darmową praktykę”.

Nie no, brzmiało pięknie. Szkoda, że lewa strona ciała coraz mocniej mi drętwiała.

Nie mogłem wstać. Chciałem, przekonywałem własne ciało, by zdobyło się na ten ostatni wysiłek… ale nie mogłem.

Łucznik podszedł do mnie od tyłu. Nie słyszałem go – słuch również mi szwankował, poza tym zbyt mocno skupiałem się na tym, który zbliżał się niespiesznie z drugiej strony. Krwawiłem, walczyłem o oddech, walczyłem o życie… ale wyczułem człowieka jakimś bliżej niezdefiniowanym szóstym zmysłem w chwili, gdy znalazł się w zasięgu ręki. Odwróciłem się powoli, na tyle, na ile pozwalały rany…

To był Piotr. To był cholerny Piotr.

Schudł. Spotężniał. Spoważniał. Już nie widziałem tego czającego się w oku wahania. Zrobili z niego ludzi, nie ma co. I może bym się cieszył – to w końcu była jedyna osoba, którą mogłem w jakiś tam pokrętny sposób uznać za przyjaciela…

Ale to był Piotr, który stał wtedy przy bramie. Który bał się podejść, gdy stado demonów się na mnie rzuciło i obaliło mnie na ziemię. Który nie chciał mnie ratować, bo zbyt mocno przejmował się własnym tyłkiem. A tak się w Straży nie robiło.

– Pomóż! – wychrypiałem. Oplułem się krwią, głos okazał się też znacznie bardziej zachrypnięty, obcy. Trudno było go z siebie wydobyć, a jeszcze ciężej złożyć w konkretne słowa.

– Jan? – Zamrugał oczami, zmarszczył brwi. – To ty? – Podszedł odruchowo jeszcze bliżej.

– Bracie, pomóż…! – Zakrztusiłem się w końcu.

– Jan… ale… – Zauważył pionowe źrenice. Zauważył ostre zęby. Na jednej ręce się opierałem, żeby nie upaść twarzą w ziemię, a drugą majstrowałem przy pasie, więc nie mogłem zasłonić ust. Zatrzymał się, wahanie z twarzy zniknęło. Pojawiła się troska, może nieco poczucia winy, ale przede wszystkim miażdżąca stanowczość. – Nie, przecież to nie jesteś już ty – powiedział sobie zdecydowanie, potrząsnął głową. Spuścił na chwilę wzrok, by zrzucić z ramienia karabin i sięgnąć po magazynek przypięty do pasa.

A wtedy ja wyskoczyłem zwinnie i poderżnąłem mu gardło płynnym ruchem.

Na widok czerwonej krwi na dłoniach i ostrzu noża bojowego poczułem coś dziwnego w głębi siebie. Jakiś instynkt, jakąś część własnej osobowości, z której istnienia nie zdawałem sobie wcześniej sprawy. Być może kiedyś jej tam nie było… Nie wiem. Wtedy wysunęła się na wierzch, przeciągnęła leniwe, uniosła łeb, zawęszyła z ciekawością. Czekała na to, co zrobię…

Chciałem coś zrobić. Najbardziej w świecie pragnąłem tą krew zlizać. Pragnąłem się jej napić, poczuć jej rozkoszną słodycz na języku… ale zdołałem się powstrzymać. Instynkt zachowywał się jak wirus, jak siedząca we mnie obca istota. Łatwo było tupnąć nogą, skląć go siarczyście i zapędzić do mentalnej klatki. Nie był szczególnie potężny.

Byłem silny. Ciekawe, ale wychodziło na to, że nasza ulubiona trucizna wcale nie zabija demonów, a jedynie na jakiś czas je paraliżuje. Czułem – wiedziałem – że moje nowe ciało zaczynało się już regenerować. Wciąż bolało i miałem świadomość, że to nie przejdzie szybko, ale już nie chciało mi się umierać. Chciałem żyć. Chciałem chwycić się tego odzyskanego życia pazurami i za nic go nie wypuszczać…

Odkrywałem nowe zalety sytuacji. Podtrzymałem Piotra bez żadnego trudu przez dłuższą chwilę, zasłaniając własnym ciałem, tak, że Strażnik idący w naszą stronę nie mógł wiedzieć, co się stało.

– Hej, co jest? Dlaczego nie strzelasz?! – denerwował się. Przyspieszył. Teraz już do nas wręcz biegł.

Puściłem bezwładne ciało, pozwoliłem opaść mu na ziemię. Odwróciłem się. Rzuciłem nożem.

Rzucanie nożami to żaden sposób na zabijanie. Od zawsze wpajano mi, że to jedynie dobry patent na cieszenie obserwującego cię tłumu – wygląda widowiskowo, ale jest beznadziejne w zastosowaniu. Jak wielkim trzeba być idiotą, by pozbawić się broni? Nożem i tak ciężko jest zabić jednym ciosem, więc tylko kompletny kretyn wypuszczałby go z ręki. Ale tak bardzo chciałem spróbować…

Demoniczne mięśnie zrobiły swoje. Ostrze świsnęło w powietrzu z niewiarygodną prędkością i wbiło się w ludzkie ciało po rękojeść. Idealnie, w środek prawego oka.

Strażnik umarł na miejscu.

Nie zamierzałem czekać, aż pojawi się ktoś jeszcze. Musiałem stąd spadać. Spadać i już na zawsze porzucić to, kim byłem.

Nie będzie już Jana Strażnika. Trzeba sobie wymyślić nową historię.

Ta, jaka szkoda, że Strażnikiem zostawało się na całe życie… Dobrze, że przynajmniej zdążyłem ochłonąć, zanim to sobie uświadomiłem.

Zabrałem ubranie bezimiennemu mężczyźnie z nożem w oku. Był mniej więcej mojej postury i nie zdążył się ubrudzić, nie zamierzałem więc wybrzydzać. Wziąłem też oba karabiny, wszystkie naboje, jeden z łuków – znacznie słabszy od tego, do którego przywykłem, ale może się nadać – i więcej strzał. I nowe szable przede wszystkim. Moje noże wciąż były w dość dobrym stanie, a nie miałem miejsca na więcej.

Zaciągnąłem to wszystko do lasu. Przebrałem się. I ruszyłem drogą, która oddzielała las demonów od tego zwyczajnego, niczym nieróżniącego się od lasów, do których ludzie w sobotnie poranki chodzą na grzyby. Bo przecież nie wszystkie lasy są nawiedzone. Nie miałem pojęcia, do którego z nich mi bliżej.

Szedłem piaszczystą drogą. Wciąż czułem się słabo, a niezasklepione rany szczypały i ciągnęły, lecz było coraz lepiej. Na ramieniu ciążyły dwa karabiny, których niesienie nie sprawiało mi żadnego problemu. Dziwne, były wielkie i ciężkie, jako zwyczajny człowiek szybko bym się nimi zdenerwował i jeden wyrzucił w cholerę.

Na nadgarstku prawej ręki wciąż zawiązany miałem różaniec z kości. Zastanawiające, że nie przeszkadzał mi do tej pory.

Szedłem, przed sobą miałem nowe życie, a za sobą stare, w którym nieźle nabałaganiłem.

Tak, i może byłoby wszystko dobrze, tylko że musiałem jeszcze przejść przez las.

A zresztą… czym się przejmować? Przecież byłem jednym z nich. Wtedy myślałem, że jestem jednym z nich…

Nazywam się Jan i jestem demonem. I wiem, że komuś tę historię trzeba opowiedzieć.

Opublikowano
Kategorie Postapo
Odsłon 794
0

Komentarze

Bez komentarzy

Dodaj komentarz