Nie ufaj demonowi – Rozdział 5

Choć nie było mnie na zewnątrz ledwie parę minut, miałam wrażenie, że temperatura zdążyła wzrosnąć o jakieś dziesięć stopni. Upał niemal zwalił mnie z nóg, gdy tylko wyszłam na spękane schodki na zewnątrz. Już od rana czułam, że czeka mnie kolejny obezwładniająco gorący dzień – światło słoneczne miało tą specyficzną barwę, jaką można było zaobserwować jedynie podczas najgorętszych dni w roku – lecz nawet w najczarniejszych scenariuszach nie przewidywałam, że może być aż tak. No bo kurde, która godzina? Jeszcze nie było jedenastej, a ja już zastanawiałam się, jak to zrobić, by nie wystawić się na bezpośrednie działanie zabójczych promieni. Tutaj jeszcze jako tako chroniły mnie przed nimi pożółkłe z niedoboru wody liście wysokich topoli, lecz żeby jakoś przejść na tory postojowe, musiałam na chwilę wysunąć się na pełną patelnię…

Łatwe do przewidzenia było to, że dookoła budynku dyspozytora – czyli we względnym cieniu – zgromadzi się najwięcej osób. Prawie zapłakałam, gdy przyszło do przeciskania się przez najgorszy tłum, lecz nie pozostało mi nic innego, jak wziąć się za to czym prędzej. Choć nieludzka temperatura powinna dać się po równo we znaki wszystkim i zdecydowaną większość zniechęcić do wychodzenia z domów, tak zdawało mi się, że tego motłochu było jeszcze więcej niż przed chwilą. I jeszcze przybywało – widziałam stąd wiecznie otwartą, zdezelowaną bramę, prowadzącą na teren kolejowy, przez którą wlewał się nieprzebrany kolorowy tłok. Spora część niby narzekała na temperaturę, ale nie mam pojęcia, jak to możliwe, że jej zabójcze działanie było widać chyba tylko po mnie.

Zanim wbiłam się łokciem w ludzką masę, wydałam jakiś dziwny skamlący dźwięk i nabrałam powietrza do tego, by jak najszybciej zacząć powtarzać „przepraszam” jak przysłowiowa zdarta płyta.

Stragan z przekąskami nasunął mi się zupełnie przypadkiem. Powinnam ominąć go szerokim łukiem, lecz jakoś tak na jego wysokości poczułam, że zwyczajnie nie jestem w stanie się oprzeć – wygrzebałam z torebki garść drobnych i podjęłam wędrówkę dopiero wtedy, gdy wyposażyłam się w różową watę cukrową, więcej serowego popcornu, kiełbaskę z grilla i ten cholerny wypełniony helem balonik w kształcie parowozu. Na szczęście był z tych niepękających, z lekko szeleszczącej nabłyszczanej folii.

Kolejnym problemem, jaki napotkałam zaraz po wyrwaniu się z najgorszego tłoku, było… ogrodzenie. Ktoś postawił wzdłuż torów postojowych prowizoryczny płot z pospawanych metalowych rurek, którego pilnowali z godnym podziwu zaangażowaniem wyjątkowo smutni panowie ze straży ochrony kolei, powoli roztapiający się w czarnych mundurach. Było to nawet zrozumiałe, jako że jedynie tak drastyczne środki były w stanie powstrzymać co ciekawsze rodzinki przed szwendaniem się wśród lokomotyw, wokół których szwendać się nie powinno (choć i to niekoniecznie, jak zauważyłam po paru krokach, krzywiąc się na widok zaniedbanej mamuńci tłumaczącej ochroniarzowi, co sądzi o jego niechęci do pokazania jej bombelkowi ciuchci). Było to zrozumiałe… ale, cholera, problematyczne. Bo płoteczek nie miał, kurna, furtki. A ja byłam w spódnicy. Ledwo wzięłam się za przełażenie przez niego, próbując nie używać zajętych zakupami rąk i nie zadrzeć kiecki wyżej, niż było to konieczne, przykleił się do mnie koleś, przy którym Strażnika Jana mogłabym spokojnie określić mianem chucherka.

– A ty, przepraszam bardzo, dokąd? – burknął, bezceremonialnie łapiąc mnie za kołnierz bluzki i dosłownie ściągając z metalowej konstrukcji. Mało się nie rozkaszlałam, gdy mnie poddusił, i tylko cudem nie wyrąbałam na wypalony słońcem trawnik.

– Ja pierdykam! – skomentowałam, gdy już przypomniałam sobie, jak się oddychało. – Do pracy idę!

Łysy uniósł jedną brew, biorąc się groźnie pod boki.

– Ty chyba sobie żarty stroisz – wysnuł przypuszczenie, widząc, że nie powiem mu nic więcej. Głównie dlatego, że skupiona byłam na sprawdzaniu, czy mi ulubionej bluzki nie podarł.

– „Pani” co najwyżej sobie żarty stroi, coś mi się zdaje, że w ciągu tych kilku sekund nie przeszliśmy na „ty” – palnęłam, łypiąc na niego spod oka. – Spóźnię się przez pana…

– Ja pierdolę – wyrwało mu się, zanim parsknął śmiechem. – Wracaj do swoich zajęć, dziewczynko, tam naprawdę nie można wchodzić.

Boże, gdybym miała na sobie glany, jestem pewna, że nie byłoby mu tak radośnie…

– Pracuję tutaj – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. Ostatkiem sił odsunęłam nieoswojoną myśl, która nakazywała mi unieść wargi i warknąć z głębi gardła. – Muszę tam wejść i wyprowadzić lokomotywy, obojętnie, co szanowny pan o tym sądzi.

– O? – Mina mu w jednej chwili zrzedła. – E… A ma pani legitymację, jakąś przepustkę czy…?

Szlag, dopiero wtedy pomyślałam, że moja śliczna bluzeczka dość mocno odbiegała od służbowej białej koszuli i granatowego krawata, którym zwykle charakteryzowali się maszyniści… Westchnęłam głęboko, wywróciłam oczami, wcisnęłam facetowi tekturowe pudełko z popcornem i patyk z watą cukrową, zagrzebałam w torebce, a następnie pokazałam mu kolejową legitymację, podsuwając mu dokument niemal pod nos, jako że ręce miał już zajęte.

– Ożesz… – Teraz to on prawie się zakrztusił. – A tak pani młodziutko wygląda, ja naprawdę myślałem, że pani…

– Dobrze, dobrze, nic się nie stało – jęknęłam. – A teraz naprawdę muszę już…

Błyskawicznie oddał mi rzeczy i ze zwinnością, jakiej bym się po nim za nic nie spodziewała, rozmontował przęsło płotka i z ukłonem wskazał mi wolną drogę, kłaniając się prawie w pas. Nie zwlekając dłużej, weszłam między lokomotywy, odprowadzana wzmożonymi okrzykami zdenerwowanej zaniedbanej mamuńci, zbulwersowanej tym, iż „jakiejś trzynastolatce wolno oglądać eksponaty, a dziecku już nie pozwolą”.

Eksponaty. Dobre sobie, nie? Moje ukochane trupy zyskały status eksponatów.

Okej, na skrajnym torze, który z drogi było widać najlepiej, faktycznie znajdowała się trupiarnia – rdzewiejące wraki lokomotyw, którym już dawno minął termin przydatności, których nie opłacało się naprawiać po większych wypadkach… które po prostu miały mniej szczęścia i nie znalazły swoich miłośników, gdy była jeszcze na to pora, nie było więc nikogo, kto zachciałby o nie walczyć. Co roku przestawiano je w głąb terenu, by nie było ich tak dobrze widać – by tutaj móc ustawić sprzęt najnowocześniejszy i najbardziej wart tego, by go oglądano – jednak tym razem wyjątkowo to one zyskały swoje pięć minut. Może dlatego wszyscy się tu pchali – bo to serio wyglądało jak muzeum.

Przecisnęłam się między wrakami, otrzepałam z rdzy spodnie, odgryzłam kawałek waty. Z upału już zaczynała się zamieniać w karmel. Po kiełbasce z musztardą smakowała dość dziwnie, ale nie narzekałam. Żarcie to żarcie.

Parkinson i Czesio stały dość niedaleko siebie. Dłuższą chwilę nie mogłam się zdecydować, do której z nich powinnam wejść w pierwszej kolejności – dyspozytor w końcu raczył zaznaczyć jedynie, która lokomotywa jako pierwsza się pokaże, cała reszta najwyraźniej leżała w mojej gestii. Po namyśle władowałam się z trudem do Parkinsona. Parę minut zastanawiałam się, co powinnam zrobić z watą – nie mogłam przecież tak po prostu położyć jej na pulpicie, nie? W końcu uznawszy, że nie ma innej rady i po prostu muszę ją zjeść, zabrałam się za standardowy obchód. Sprawdziłam, czy wystarczy mi paliwa, zerknęłam na wskaźnik poziomu oleju koło sprężarki, profilaktycznie przyjrzałam się zestawom kołowym. Szczególną uwagę zwróciłam na wymalowane na kołach cztery pasy kontrolne – po ostrym hamowaniu z tyloma wagonami istniało ryzyko, że obręcze się przesunęły. Szczerze, to nie miałam pojęcia, co powinnam w takim wypadku zrobić. Ktoś chciałby inwestować w ich wymianę? To nie było takie znowu tanie, ja podobnych cudów pokryć z własnej kieszeni raczej bym nie mogła.

Przy okazji zauważyłam, że jeden z reflektorów podczas staranowania bramy musiał się potłuc. Roztrzęsiona, zdenerwowana, wykończona upałem i tysiącem odczuć, których nie byłam w stanie nawet nazwać, a które nieustannie kłębiły mi się w głowie, wpadłam w istny szał. Z boku musiałam z pewnością wyglądać idiotycznie, gdy zaczęłam nagle przeklinać, tupać, kopać tłuczeń i bezładnie machać rękami, nie mogąc znaleźć niczego, na czym mogłabym wyładować wściekłość. Takie uszkodzenie to już raczej pikuś – zapasowych szkieł miałam pod dostatkiem, skoro tyle lokomotyw tego typu wylądowało w ostatnim czasie w trupiarni – ale… rany, po prostu nie spodziewałam się. Głowa znowu zaczynała mnie boleć, dziwne napięcie nie dawało się zajeść słodką watą, a stały element mojego świata okazał się nie być wcale tak stałym, jak mi się wydawało.

Byłam w rozsypce. I dlaczego? Bo męczyła mnie migrena i wyraziste sny? Co się ze mną dzieje? Jedyne, na co miałam ochotę, to zamknąć się w kabinie i popłakać, wmawiając sobie, że świat wokół wcale nie istnieje.

Bałam się. Tak okropnie się bałam… Wszystko, co miałam, rozsypywało mi się w rękach. A ja miałam wrażenie, że tak naprawdę powinnam wiedzieć, w czym rzecz. Że to takie proste, że… że powinnam pamiętać? Nie wiem. Odbijało mi. Bałam się pustki, jaka czekała na mnie w tym miejscu, w którym czułam przemożnie, że coś się wydarzy.

Pustka…

Jestem martwa. A to, co martwe, jest już puste…

Stałam z zamkniętymi oczami, do bólu zaciskając palce na ostojnicy lokomotywy. Stałam, dopóki nie upewniłam się, że ból ustał na tyle, bym była w stanie się ruszyć, a nieoswojone pragnienie uniesienia głowy do nieba i wycia nie opanuje mnie z taką mocą, bym nie zdołała mu się oprzeć. Rozejrzałam się jeszcze szybko, czy aby na pewno nikt mojej chwili słabości nie widział, wyrzuciłam plastikowy patyczek po wacie do najbliższego kosza i wdrapałam się na lokomotywę, nie ociągając dłużej. Musiałam się za coś zabrać. Musiałam skupić się na czymś, co odciągnie moje myśli, zmusi mnie, bym zawróciła z tej umysłowej ścieżki, na końcu której czekało mnie jedynie szaleństwo. Jak to możliwe, że znowu się na niej znalazłam? Przecież pilnowałam się, dbałam…

Uruchomiłam Parkinsona, uprosiłam u dyżurnego ruchu drogę na odpowiedni tor. Nieco zaskoczona, gdy spotkałam się z odmową, wysłuchałam dalszych instrukcji z cierpliwością, jakiej sama się po sobie nie spodziewałam. Okazało się, że swojego skarbeczka odstawić miałam na tankowanie, choć miał jeszcze przynajmniej połowę z maksymalnej objętości paliwa, wrócić się na pieszo po Czesia, wyjechać Czesiem, polansować się Czesiem, wrócić Czesiem, zaparkować Czesia, znowu lecieć na pieszo po Parkinsona…

Nawet jakby łeb nie bolał mnie do tej pory, tak po przedstawieniu tego planu z pewnością by zaczął.

Gdy czekałam, aż zapali się białe światło w tarczy manewrowej, zawibrował mój telefon. Dłuższą chwilę nie mogłam się przekonać, żeby po niego sięgnąć – nie podobała mi się wizja jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi, gdy czułam się aż tak źle – ale przemogłam się myślą, że to może dyspozytor czegoś ode mnie chciał. Niechętnie wymacałam smartfon na trzęsącym się pulpicie, odblokowałam ekran i skrzywiłam się na widok smsa od Natalii. Nie zastanawiając się szczególnie nad tym, skąd tak właściwie mogła mieć mój numer po tylu latach, wczytałam się w kilka pospiesznie wyklepanych na dotykowej klawiaturze linijek: „Co się stało, że uciekłaś ze szkoły? Aż tak się tą awanturą przejęłaś? Wiesz, my właśnie całą klasą uprosiliśmy w ramach pierwszego dnia taryfę ulgową i właśnie jedziemy na te kolejowe dni otwarte. Z pół szkoły zaraz tam będzie. Przyjdziesz też?”.

– Dziewczyno, a ty chciałaś podobno na polonistykę iść – jęknęłam pod nosem. – A ty, Lea, widzisz, jak cię to życie urządza? Spieprzyłaś na wagary tylko po to, by dowiedzieć się, że i tak by cię na nie wypuścili…

Nie odpisując, odłożyłam telefon i ruszyłam lokomotywą z miejsca, pozostawiając za sobą kłąb biało-szarego dymu.

Zostawiłam swój bolid pod dystrybutorem paliwa, oddając w troskliwe ręce opiekującego się tym pana Jacusia – nieco przygarbionego, lecz wciąż niesamowicie silnego staruszka o sumiastych, siwych wąsach, upodabniających kościstą twarz o wystających kościach policzkowych do oblicza zabiedzonego Stalina, jak to lubili wypominać mu koledzy z warsztatu elektrycznego. Odpowiedziałam na kilka standardowych pytań odnośnie własnego samopoczucia, pouśmiechałam się, owinęłam kamizelką odblaskową, którą jakimś cudem ciągle ze sobą nosiłam, i wróciłam się na tory postojowe, niepewnie obracając w palcach malutki srebrny kluczyk. Mikry kawałek metalu, choć przyczepiony do absurdalnie oczojebnej smyczy wymalowanej logami chyba wszystkich nieistniejących już firm, jakie kiedyś wchodziły w skład dzisiejszego ogólnego „pekape”, wydawał się zupełnie nic nie ważyć. Trochę to było ironiczne, zważywszy na to, że mógł nieść wraz ze sobą niewyobrażalnie ciężkie do udźwignięcia kłopoty…

Czesio jest moim zdaniem tworem naprawdę prześlicznym i bardzo, ale to bardzo przyjemnym w obsłudze. Może i głośniejszym nawet od Parkinsona, ale jednak przyjemnym. Mającym swój niepowtarzalny urok, który przyciąga jak magnes i kusi chyba każdego maszynistę. Jeździłam tym parę razy, instruktor na moją własną prośbę traktował mnie tak, jakbym szkoliła się specjalnie na ten sprzęt – i być może faktycznie miałabym na niego autoryzację, gdyby nie to, że właściwie tuż po tym, jak zdałam egzamin na maszynistę, Czesio przestał jeździć w planowych pociągach. Tak po prostu. Wszyscy zgodnie uznali, że jednak należy mu się emerytura – nadal pozostaje czynnym zabytkiem, jednak obecnie jego jedynymi zadaniami jest pokazywanie się na zlotach pasjonatów i pokazach takich jak dzisiejszy.

Więc tak, umiałam tym jeździć. Kiedyś. Nie robiłam tego już od paru lat, co nie było wcale takim krótkim czasem, jeśli brać pod uwagę, że to lokomotywa, której naprawdę wolałabym nie zepsuć. To nie jest samochód, w który wsiądzie się pierwszy raz i jako tako pojedzie. To sprzęt, którego bez wiedzy mogę nawet nie uruchomić, a co dopiero mówić o ruszeniu z miejsca. Lokomotywy nie są proste. A zwłaszcza stare lokomotywy. O ile Parkinsona znałam jak własną kieszeń – mogłam z zamkniętymi oczami wymieniać poszczególne części – tak tutaj…

Ech, szkoda gadać. Ale do odważnych świat należy, co nie? Podobno.

Obeszłam sprzęt dookoła, szukając ewentualnych nieprawidłowości i próbując sobie przypomnieć, w co mój kochany instruktor tłukł młotkiem, gdy zacinały się zawory bezpieczeństwa od sprężarki. Szybko wdrapałam się do środka, niemal zabiłam o krzesełko robiące za fotel maszynisty, dłuższą chwilę namęczyłam z otwieraniem okien. Wepchnęłam się do przedziału maszynowego, zlustrowałam wzrokiem jego pomalowane na zielono wnętrze, rozłożyłam bezradnie ramiona i wróciłam do kabiny. Gapiłam się w pulpit aż nieprzyzwoicie długo, skrobiąc w głowę z mało inteligentnym wyrazem twarzy, jakby to miało w czymkolwiek pomóc. Wreszcie zebrałam się do kupy, wyłamałam z trzaskiem palce, odetchnęłam jak przed skokiem do głębokiej wody i z trzaskiem przesunęłam kilka przełączników. Jeśli dobrze pamiętałam, tutaj – w przeciwieństwie do innych lokomotyw elektrycznych – wyłącznik szybki, czyli główne zabezpieczenie obwodu wysokiego napięcia, zamykało się przed podniesieniem pantografu…

Czy nie?

Gdy na woltomierzu pojawiło się napięcie, odetchnęłam z ulgą. Dobrze, że powietrze w układzie pneumatycznym było, bo nie miałam bladego pojęcia, co powinnam zrobić, gdyby było go zbyt mało na ruszenie odbieraków prądu… Jeden schodek z głowy. Teraz przetwornice, sprężarki…

To, że od huku przestarzałej sprężarki tłokowej przestałam słyszeć własne myśli, raczej dobrze mi wróżyło. Działa? Działa.

Na widok hamulca zespolonego złapałam się za głowę – na śmierć zapomniałam, że zamontowano go odrobinę inaczej niż w standardowym sprzęcie – ale odetchnęłam z ulgą, gdy sobie przypomniałam, że w przypadku lokomotywy jadącej luzem mogę używać tego dodatkowego, którego obsługa jest o wiele prostsza. Przysunęłam sobie stołek, rozsiadłam się wygodnie, jeszcze raz odetchnęłam. Dałam sobie motywacyjnego kopa, gdy czekałam, aż uruchomi się radiotelefon, jednocześnie usiłując ogarnąć przełączniki od świateł. Niby wiedziałam, jak tym jechać, ale najprostsze obsługowe bzdety zupełnie mi wyleciały z głowy.

No i stało się. Tarcza manewrowa zabłysła białym światłem. Przyszła chwila prawdy…

Nastawnik kierunkowy chodził tak ciężko, że sporo się naprzeklinałam, zanim przestawiłam go na odpowiednią pozycję. Nastawnik jazdy zatrzeszczał charakterystycznie, wał kułakowy w przedziale maszynowym obrócił się z grzechotem. Na szczęście o tym, by trzymać „kierownicę” na odpowiedniej pozycji, zanim grzechot nie ustanie, już pamiętałam. Stary sprzęt gładziutko ruszył z miejsca.

Pot cieknący ciurkiem po plecach nie chciał przyschnąć. Cholera, jedyną, aczkolwiek bardzo istotną wadą mojego ukochanego zabytkowego sprzętu jest niepodważalny i niesamowicie bolesny brak klimatyzacji…

Przejechałam przez praktycznie cały teren bocznicy, by znaleźć się na odpowiednich torach, i wygodnie rozłożyłam się z nogami na pulpicie, gdy zatrzymał mnie widok zamkniętej wykolejnicy. Według wymiętej na konsystencję papieru toaletowego ulotki z planem imprezy, na którą natknęłam się w torebce podczas szukania kanapek, pokaz miał zacząć się za dwadzieścia minut, co oznaczało, że miałam jeszcze całkiem sporo czasu na użalanie się nad sobą. Z tego miejsca nie widziałam gromadzącego się na widowni tłumu, nie miałam więc nawet na czym zatrzymać wzroku. Chyba żeby liczyć popękaną elewację nieco się już walącego budynku warsztatu elektrycznego i otaczających go drzew. Przez chwilę nawet miałam pomysł, by przejść się przywitać na warsztat spalinowy, lecz wiedziałam, że tylko bym sobie tym zaszkodziła. Już na początku swojej kariery beznadziejnie zakochałam się w tamtejszym brygadziście, co nadal bolało, zwłaszcza gdy przypominałam sobie, że miał żonę i dzieci. Nawet w miłości nie mogłam mieć szczęścia…

To bolało. I to cholernie bolało. Bo tak naprawdę to tej miłości chyba brakowało mi najbardziej. Miałam wrażenie, że wszystkie problemy wydawałyby się mniejsze i możliwsze do udźwignięcia, gdybym mogła podzielić się nimi z kimś, kogo kocham, kto kocha mnie, z kim chcę żyć… Jaka szkoda, że jak do tej pory wszyscy faceci, którzy wydawali się godni uwagi, byli ode mnie sporo starsi i od dawna zajęci, najlepiej jeszcze z gówniakiem w pakiecie… Faceta brakowało mi niemalże obsesyjnie, a najgorsze było to, że sama właściwie nie potrafiłam powiedzieć, dlaczego tak się działo. Dlaczego to było dla mnie aż tak ważne, by spędzać sen z powiek i powodować bolesny uścisk w piersi? By czuć ból za każdym razem, gdy widziałam szczęśliwe zakochane pary, gdy tylko przyśniło mi się coś, za czym tęskniłam, gdy czytałam o związkach…? W tym wieku pewnie nie miałam jeszcze co histeryzować, ale z każdym dniem miałam mocniejsze wrażenie, że szykuje się przede mną przyszłość typowej starej panny z siedemdziesięcioma kotami. Jeśli dalej będę mieć takie cholerne szczęście, nie jest to wcale wykluczone.

Także nie, nie pójdę na warsztat. I tak muszę się tam pokazywać dość często, jako że Parkinsona serwisować trzeba nieco częściej, niż by wypadało, a i żyję tam ze wszystkimi wręcz w przyjaźni, ale zawsze mam po tym takiego kaca psychicznego, że szkoda gadać. A tego dnia i tak czułam się po prostu beznadziejnie. Niewykluczone, że postawiona w takiej sytuacji zwyczajnie wybuchłabym płaczem przed całą ekipą. A już zwłaszcza przed nim, bo choć minęły już ponad cztery lata, wciąż siedział mi natrętnie w pamięci. I – co gorsza – wiedział o wszystkim po tym, gdy w największej rozpaczy, sprowokowana podczas przyjacielskiej pogawędki, wyznałam wszystko jak na spowiedzi. Żałuję – lepiej by było trzymać to w tajemnicy i mieć go przynajmniej jako przyjaciela, niż…

Dobra, nieważne. Muszę kiedyś nauczyć się radzić sobie z samą sobą, dopiero potem przyjdzie pora na szukanie drugiej połowy. Tak chyba byłoby najrozsądniej…

Zawsze czułam się do niczego, a sytuacje tego typu tylko to wrażenie pogłębiały. I to, co czułam chyba najmocniej, było żalem. Żalem podszytym wściekłością… No bo dlaczego tak musi być? Czy przysłowiowy „ktoś na górze” wybrał mnie sobie jako tą, która musi cierpieć, żeby statystyki się zgadzały?

Tak naprawdę nienawidziłam ich wszystkich. Nienawidziłam szczęśliwych rodzinek, świetnych facetów rezygnujących z siebie na rzecz dzieci, kobiet uważających, że wszystko, co wychodzi poza ich schemat ułożonego świata, jest niemożliwe do przyjęcia. Nienawidziłam współczujących spojrzeń, choć z drugiej strony chciałam tego, by ktoś wreszcie zauważył, jak mi źle, i chciał mi pomóc choćby samą swoją obecnością. A przede wszystkim nienawidziłam mojej klasy. Wściekłość, jaką nazbierałam przez ten cały czas, była z pewnością nieco wyolbrzymiona w stosunku do tego, co tak naprawdę się stało, ale nie potrafiłam jej stłamsić. Nie potrafiłam, bo… rany, oni kiedyś traktowali mnie jak śmiecia przez to, że odważyłam się mieć inne zainteresowania i priorytety, a teraz zgrywali moich najlepszych przyjaciół. Nienawidzę fałszywości.

Ocknęłam się, gdy latarnia wykolejnicowa przesunęła się w ułożenie zezwalające na jazdę. Wyprostowałam się, odegnałam natrętne myśli, solennie przysięgłam sobie, że zapiszę się do psychologa, by nauczyć się, jak wypierniczać je w kosmos, i ruszyłam w drogę. Znowu miałam do przejechania praktycznie cały teren bocznicy…

Ech, a jakie spotkało mnie zaskoczenie, gdy za najbliższym łukiem natknęłam się na podejrzanie znajomą grupkę.

Natalia, Ada, Marika i Olga – grupka, z którą to swego czasu trzymałam się nieco bliżej i która to ostatecznie tak niemiło mnie potraktowała – zmierzała dziarsko dziurawą jak sito asfaltową drogą, dyskutując o czymś z przejęciem. Pojęcia nie miałam, jak one zdołały znaleźć się tu tak szybko, lecz moją pierwszą myślą nie było wcale zastanowienie się nad tym, czy nie zainwestowały przypadkiem w taksówki – nagle opanowała mnie taka dzika ochota na zrobienie czegoś głupiego, że aż zaczęło mnie skręcać. Zacisnęłam zęby, usiłując jakoś powstrzymać się od złego, ale rączki już mnie świerzbiły, a atak śmiechu dławił w gardle…

Nie, muszę być twarda. To niedojrzałe. To głupie. To dziecinne i po prostu…

A, kij z tym.

Chyba każdy wie, jak głośna jest syrena pociągowa. Powiedzieć, że cała czwóreczka wyszła z siebie po tym, jak zatrąbiłam tuż za ich plecami, to jak nic nie powiedzieć. Niemal synchronicznie podskoczyły na teoretycznie niemożliwą dla normalnego człowieka wysokość, odskoczyły od torów i obejrzały się z przerażeniem w oczach, łapiąc za serca. Ada, która z całej grupki denerwowała mnie najmocniej, dodatkowo polała się oranżadą w podejrzanie toksycznym niebieskim kolorze. Z szerokim uśmiechem pomachałam im przez przednią szybę, nachylając się nad pulpitem, by mieć jak największą gwarancję, że mnie rozpoznają. Natalia od razu zaczęła machać i wołać coś w moją stronę, lecz pracująca na pełnych obrotach tłokowa sprężareczka sprawiała, że dziewczyna mogła sobie tylko pomarzyć o tym, iż ją usłyszę. Dopiero w ostatniej chwili złapały mnie wyrzuty sumienia i zatrzymałam się na wysokości dawnych koleżanek. Wyłączyłam na chwilę sprzęt i wychyliłam się przez drzwi.

– No siemaneczko, jak tam geografia? – zawołałam przesłodzonym głosem.

– Dlaczego uciekłaś z lekcji? – Ada zignorowała pytanie, raźno podbiegając do lokomotywy. – Nauczycielka się wściekła. W ogóle to co to za akcja, co?

– Jaka akcja? – udałam, że nie mam pojęcia, o czym mówi. – Nie pozwoliłam na to, by mnie obrażała. Miałam jej podziękować, czy co?

– Fakt, zareagowała za ostro, ale miała trochę racji – wtrąciła Natalia, zaraz znajdując się koło swojej najlepszej przyjaciółki. Dziwne, że w szkole przyczepiła się do mnie zamiast do niej.

– Z czym niby miała rację? – Tak oniemiałam, że prawie spadłam ze schodków pojazdu na tłuczeń. Istniało ryzyko, że bym tego nie przeżyła, zwłaszcza ze swoim szczęściem, więc profilaktycznie cofnęłam się lekko do nagrzanej jak piekarnik kabiny.

– No… – Dziewczyny popatrzyły po sobie, jakby nie mogły się zdecydować, czy aby na pewno bezpiecznie mi było mówić o tym wprost. Oj, nie było. – Ubrałaś się trochę średnio do szkoły. I pomalowałaś naprawdę mocno.

– Boże… – Wywróciłam oczami i oparłam się całym ciężarem na drzwiach. – Dorosła jestem, mam prawo wyglądać tak, jak mi się podoba. To nie zakon, do cholery. A i nieprzyzwoicie też się nie ubrałam. Majtek mi nie widać z tego, co wiem. Gorąco jest, to chyba mogłam założyć spódnicę przed kolano. A maluję się tak zawsze, bo inaczej nie traktują mnie poważnie w robocie.

– Właśnie… – Tu włączyła się Olga. Ze swoim charakterystycznym nieobejmującym oczu uśmiechem obrzuciła lokomotywę wzrokiem. – Aż nie mogę uwierzyć… I ty dajesz radę prowadzić coś tak dużego? Masz siłę?

– Dużo siły to nie wymaga. – Wzruszyłam ramionami. Na dłuższe pogawędki nie miałam ani czasu, ani ochoty.

– No nieźle. A trudne to jest? – Ada już wyglądała na przesadnie podekscytowaną. W sumie ją pewnie nawet bym lubiła, gdyby nie to, że od zawsze czułam, że usiłowała na każdym kroku ze mną konkurować, obojętnie, co by się nie działo.

– Sama jazda jest bardzo łatwa. Prostsza od samochodu – wyjaśniłam. Posłałam im przepraszający uśmiech, cofnęłam się jeszcze trochę, by móc sięgnąć do nastawnika.

– Jedziesz teraz na jakieś pokazy? Kurczę, nie zdążymy tam dojść – zmartwiła się Marika.

Zawahałam się w ostatniej chwili. Zacisnęłam zęby, walcząc ze sobą, wreszcie jednak odwróciłam się w stronę koleżanek, przeczuwając, że jeszcze będę tego żałować.

– Włazić – zarządziłam teatralnie ściszonym głosem. – Byle szybko, żeby nikt nie widział. – Oczywiście w pobliżu nie było nikogo, wolałam jednak dmuchać na zimne. Pomimo tego, że sporo zakazów z poprzednich lat nie utrzymało się do obecnych chaotycznych czasów, przewożenie w kabinie osób postronnych nadal było karane. Może już nie procentami z pensji lub wylaniem z roboty, ale złe spojrzenie naczelnika nadal wywierało mocne wrażenie.

Słodka czwóreczka zupełnie jakby się zmówiła zachichotała, spojrzała na mnie z niedowierzaniem, wymieniła spojrzenia, jakie w dennych serialach paradokumentalnych pewnie określiłoby się mianem „wariackich”, i zaczęła ładować się do środka.

– O rany, nigdy wcześniej nie jechałam lokomotywą! – ekscytowała się Marika. Choć wyglądała najbardziej dojrzale z całej grupki, już parę lat temu miała dziwny nawyk zachowywania się jak małe dziecko.

– Brudno tu – odezwała się niemal w tym samym momencie Ada.

– Jak to brudno? Dopiero czyściłam! – Teatralnym gestem przeciągnęłam palcem po zielonym pulpicie i obejrzałam go wnikliwie. – Ten sprzęt normalnie stoi w krzakach, mógł się trochę zakurzyć.

Natalia zamierzała jeszcze coś powiedzieć, lecz zakrztusiła się wdychanym powietrzem, gdy włączyłam przetwornice i sprężarkę. Hałas skutecznie zdławił jej słowa. Odhamowałam lokomotywę i zakręciłam nastawnikiem, maszyna ruszyła dość gwałtownie z miejsca. Lokomotywy luzem zawsze mają całkiem porządne przyspieszenie. Laseczki musiały oprzeć się o ściankę, żeby utrzymać się na nogach.

– Jakie to głośne – poskarżyła się Ada. – Jak ty w tym wytrzymujesz?

– Tą za dużo nie jeżdżę – wyjaśniłam z ciężkim westchnięciem. – Ale moja lokomotywa, o ile to możliwe, jest jeszcze gorsza. Bo dodatkowo strasznie trzęsie.

– I tobie naprawdę podoba się taka praca? – Natalia uniosła z politowaniem jedną brew. – Nie lepiej było iść na studia?

Teraz to niemal dosłownie pękła mi żyłka. Zacisnęłam palce na nastawniku tak mocno, że aż pobielały mi kłykcie, zupełnie odruchowo uniosłam wargi i warknęłam z głębi gardła, czego na szczęście nie dostrzegły. Nieoswojona myśl zakłębiła się w mojej głowie i przeszyła całe moje ciało ognistym dreszczem, sprawiając, że niewiele brakowało, bym zerwała się z miejsca i…

I co? Rzuciłabym się którejś z nich do gardła? Zaczynałam bać się siebie samej…

– Tak, podoba mi się ta praca. O wiele bardziej, niż jakieś cholerne studia, na które wszyscy idą tylko dlatego, że tak się robi – wycedziłam. – Nie zamierzam ślepo podążać za baranim stadkiem.

– Ale szkoły też nie powinnaś lekceważyć – zauważyła pełnym troski tonem Olga. – A jak kiedyś będziesz chciała zrezygnować z tej pracy? Wiesz, pojawi się mąż, dziecko? Nadal będziesz chciała…

– Tak, do cholery, będę chciała! – wybuchnęłam. – Bo żyję dla siebie, a nie dla czyjejś satysfakcji. Bo chcę być szczęśliwa, chcę robić coś wielkiego, podejmować się takich wyzwań, bym nigdy nie musiała zatrzymać się i zastanawiać nad tym, co by było, gdybym przed czymś nie stchórzyła. Nie każdy widzi swoje powołanie w wychowywaniu bachorów i naśladowaniu innych.

Na chwilę zapadła cisza. O ile we wszechobecnym huku maszyn można było w ogóle o niej mówić.

– Nie o to mi chodziło – odezwała się ponownie dziewczyna. – Martwimy się o ciebie, wiesz?

– Nie ma o co – ucięłam mało sympatycznie. Zahamowałam nieco za ostro przed następną tarczą manewrową. Wyjechałyśmy już na pełne słońce, przez co w kabinie zaczynało robić się nieznośnie gorąco. Przed sobą miałam grupę nowszych torów, po których obu stronach zgromadził się tłum gapiów.

– Nie możesz tak podchodzić do szkoły. – Tym razem mentorski ton włączył się u Natalii. – Po prostu nie wyjdzie z tego nic dobrego. Maturę musisz zdać.

– Muszę. Ale nikt nie powiedział, jak dobrze – prychnęłam. Sama przed sobą musiałam przyznać, że zaczynałam zachowywać się jak rozkapryszone dziecko.

– Dlaczego tak się na nas denerwujesz? Przecież nie mamy niczego złego na myśli. – Natalia zaczynała tracić swoją anielską cierpliwość.

– Nie macie? – Uśmiechnęłam się z przekąsem, lecz nie odwróciłam się do nich. – Zawsze takie byłyście. Udawałyście, że chcecie dla mnie dobrze, a tak naprawdę próbowałyście mnie zmieniać, bym pasowała do wszystkich schematów, którym same się podporządkowujecie. Dla was nie liczyło się to, że mogę mieć inne plany na życie. Że mogę interesować się czymś innym niż wy. Wy mnie zostawiłyście, gdy tylko usłyszałyście, że nie zamierzam iść razem z wami na studia, jakbym nagle zaczęła zarażać jakąś chorobą. Mam po tym wszystkim udawać waszą najlepszą przyjaciółkę? Przyjaciół się nie zostawia, gdy okazuje się, że nie odpowiadają waszym wyobrażeniom.

– Lea, to nie tak… – Ada spróbowała położyć mi rękę na ramieniu, lecz cofnęła ją szybko gdy uniosłam dłoń na znak, że ma się nie zbliżać. Nie miałam pojęcia, jakim zmysłem zdołałam wyczuć jej ruch za plecami, ale nie zastanawiałam się nad tym zbytnio.

– Gdybyście chociaż miały dość odwagi, żeby to przyznać… – Potrząsnęłam głową w próżnej nadziei, że zdołam w ten sposób uporządkować nieoswojone myśli. – Nic się nie zmieniłyście przez te lata.

– Lea… – Natalia spróbowała jeszcze raz, lecz wtedy zaświeciła się tarcza manewrowa, a głos dyżurnego przez radiotelefon nakazał mi jazdę.

– Muszę już jechać – warknęłam. Nie obejrzałam się, gdy w ciszy wyszły po stromych schodkach na zewnątrz i wniknęły w tłum, śledzone jego uważnymi, ciekawskimi spojrzeniami. Zakręciłam nastawnikiem, pozwoliłam, by lokomotywa potoczyła się w kierunku następnej tarczy. Zupełnie nie zwracałam uwagi na nic prócz jazdy.

Pojechałam przed tłumem w jedną stronę. Zmieniłam kabinę, pojechałam w drugą stronę. Pozwoliłam wygadać się facetowi opowiadającemu gapiom o burzliwej historii ślicznej lokomotywy w pomarańczowo-wiśniowych barwach, już z daleka kojarzącej się z lekko kwaśną, aczkolwiek bardzo smaczną i całkiem uroczą landrynką. Na polecenie dyżurnego ruchu usunęłam się po jakimś czasie, pozwalając zająć swoje dotychczasowe miejsce jakiemuś młodemu chłopakowi w lekko rozsypującej się EU07; odjechałam na tory postojowe. Odstawiłam Czesia, obejrzałam dokładnie, czy nie nabrudziłam lub nie zepsułam czegoś, zamknęłam drzwiczki i wybrałam się na spacer po Parkinsona. Odebrałam swoją lokomotywkę, skontrolowałam, czy zatankowane paliwo nie wyciekło od razu po tym, jak znalazło się w zbiornikach, i ponownie udałam się na nowe tory, na których miał miejsce pokaz.

Nigdy nie byłam szczególnie elastyczna. Lubiłam zajmować się paroma rzeczami jednocześnie, lecz gdy już się do czegoś przyzwyczaiłam, bardzo ciężko było mi przestawić się na coś choćby minimalnie innego. Tak było z komputerowymi klawiaturami, ze sprzętem szermierczym na treningach, które w ostatnim czasie mocno zaniedbałam, a nawet z takimi głupotami jak długopisy. Należałam do tych osób, które mają swoje ulubione krzesło przy stole i palnik w kuchence i po prostu nie potrafią korzystać z innych. Nic więc dziwnego, że po przesiadce z jednej lokomotywy do innej – zupełnie innej – poczułam się naprawdę dziwnie, zupełnie jakbym uczyła się jej od nowa. A pomyśleć, że jeździłam nią niemal dzień w dzień od czterech lat i powinnam wszystko robić instynktownie… Fotel nagle wydał mi się absurdalnie niewygodny, nastawnik jakiś dziwny, zaczęło mi brakować dodatkowego hamulca w postaci wajchy pod prawą ręką. Kiepska widoczność zmieniła się w zerową, co wywołało lekkie uczucie klaustrofobii. Kurde, a tylko godzinę siedziałam w innej…

Tym razem wjechałam pomiędzy publiczność praktycznie od razu. Głowa zaczynała mnie coraz bardziej boleć, szybko więc zgasiłam potężny spalinowy silnik i przełączyłam Parkinsona na jazdę bateryjną. Miałam nadzieję, że wystarczy na to akumulatorów – wstyd przyznać, ale nigdy nie miałam okazji wypróbować tej opcji na dłuższą metę.

I od nowa. Pojechałam w jedną stronę. Pojechałam w drugą. Skrzywiłam się nieco, gdy głos prezentera wspomniał coś o tym, że eksponowany właśnie złom prowadzi kobieta. Zmusiłam się, by wstać z miejsca i zaprezentować gawiedzi w otwartych drzwiach – pomachałam nawet, uśmiechając się szeroko, choć miałam wrażenie, że jeszcze chwila, a naprawdę zemdleję. Ponownie odpaliłam silnik, mając jakąś łupią satysfakcję z tego, że w stronę tłumu razem z wiatrem poleciała absurdalnie gigantyczna chmura spalin. Z ulgą przyjęłam moment, gdy mogłam wreszcie odjechać w stronę czekającego na mnie składu za Kordon. Nie mogłam się doczekać…

No właśnie, czego ja nie mogłam się doczekać?

Czułam, że jeśli zaraz nie znajdę się za Kordonem, wydarzy się coś strasznego. Po rozjazdach, po których normalnie przejechałabym maksymalnie dziesięć na godzinę, choć ich konstrukcja podobno pozwalała na sporo więcej, przemknęłam z największą dozwoloną prędkością, o wiele bardziej przejęta duszącym w gardle nieoswojonym przeczuciem niż tym, jak łatwo się wykoleić na czymś w tak beznadziejnym stanie. Zaklęłam na głos, gdy rozdzwonił się mój telefon. Ze złością sięgnęłam po niego na trzęsący się pulpit, gotowa odrzucić połączenie, jeśli okazałoby się, że to Natalii zebrało się na przeprosiny…

Dyspozytor. Świetne facet miał wyczucie czasu.

– No co tam, panie Tomeczku? – odezwałam się, zgrywając beztroską i zadowoloną z życia. – Znalazła się może jakaś towarowa lokomotywa do tego składu?

– Nie. Wiesz, Lea, bo mam taką sprawę…

Jeszcze zanim skończył mówić, wiedziałam, że z pewnością mi się to nie spodoba.

Opublikowano
Kategorie Postapo
Odsłon 374
0

Komentarze

Bez komentarzy

Dodaj komentarz