Wilkołaki nie płaczą – Rozdział 4

Następne dwa dni w zasadzie zlały mi się w jedno.

Gdy od razu po położeniu się do łóżka zapadłam w twardy sen bez obrazów, liczyłam na to, że będę mogła trwać w nim już do końca świata. Jak tylko ogarnęła mnie rozkoszna, miękka ciemność – ciemność pachnąca spokojem i bezpieczeństwem – poczułam się tak, jakby wszystkie zmartwienia odstąpiły ode mnie, odgrodzone barierą, której nie były w stanie przekroczyć, dopóki trwałam z zamkniętymi oczami. W tym stanie po prostu nie musiałam skupiać się na niczym, mogłam odłożyć problemy na później i skupić się jedynie na sobie i delikatnym mrowieniu, jakie towarzyszyło gojeniu się rozciętej skóry na mojej głowie.

Mogłam też przestać myśleć o Victorze, choć to już było o wiele większym wyzwaniem. Okazało się, że wilkołak wciął się w mój umysł niemal na stałe, niemożliwy do przepędzenia. Ale czy ja tak właściwie chciałam go przepędzać?

Szlag, musiałam. Raz, że miałam poważniejsze sprawy na głowie. A dwa… Kate. Pamiętaj o słodkiej Kate, Lily Anne.

Co to było? Dlaczego ten facet w ciągu kilku chwil urósł do rangi mojej nowej obsesji?

To nie tak, że nigdy nie byłam zakochana. Wiedziałam, jakie to uczucie, gdy tak zwyczajnie, po ludzku natrafia się na chłopaka, który w jakiś sposób zaczyna cię fascynować. Parokrotnie tak miałam – jeszcze wiele lat temu zdarzało się, że mignął mi chociażby na szkolnym korytarzu ktoś, na kogo chętniej zwracałam uwagę i wyglądałam później w kolorowym tłumie. Niestety wszystkie z tych „zauroczeń” okazywały się kompletnymi klapami. Po prostu nie nadawałam się do zadawania z chłopcami – wydawali mi się głupi, niedojrzali i niewarci choćby mojego pogardliwego splunięcia, więc za każdym razem ostatecznie odpuszczałam, nawet jeśli oni również przejawiali zainteresowanie mną. Nigdy nie przeżyłam relacji, którą można już byłoby z czystym sumieniem określić mianem związku… ale tak, wiedziałam, jak to jest się tak po ludzku zakochać.

I to zdecydowanie nie było to. To była jakaś pieprzona obsesja.

Znałam go ile? Godzinę? Może dwie? Chociaż i o „znaniu” nie mogło być tutaj mowy, skoro wszystko, co o nim wiedziałam, dało się spokojnie zmieścić w jednym niezbyt rozbudowanym zdaniu. Tak, to był moment, ledwie mgnienie, a i ze swoją beznadziejną pamięcią do twarzy pewnie nie potrafiłabym sobie zbyt dobrze odtworzyć w myślach nawet jego wyglądu, a jednak… jakiś natrętny głosik gdzieś w głębi mnie podpowiadał, że powinnam być blisko niego.

Jaki tam głosik! Nie zwalajmy winy na kogoś innego, skoro siedzi ona ewidentnie we mnie… Nie ma co owijać w bawełnę: chciałam go jeszcze zobaczyć. Już, teraz, natychmiast, obojętnie, czym się akurat zajmował i czy miałby na to ochotę. Chciałam na niego patrzeć, chciałam znowu poczuć jego zapach, chciałam posłuchać jego głosu, chciałam, by spojrzał mi prosto w oczy, pokazując, że zauważa moje istnienie, że również się mną interesuje i…

Och, po prostu chciałam, żeby znowu mnie przytulił.

Niech no ktoś mi powie, co to takiego, jeśli nie obsesja? Bogowie, chyba naprawdę porządnie oberwałam w tą głowę. Tyle miałam gotowych zmartwień, a potrafiłam myśleć jedynie o facecie, który zabrał mnie kłopotom sprzed nosa.

Musiałam się wreszcie z tego otrząsnąć.

Okazało się, że ten mój cudowny sen bez marzeń (sen bez marzeń, w którym przewijało się jedynie pewne imię, którego wolałabym nie wymawiać głośno, ale zdradzić mogę, że zaczyna się na „Vic”, a kończy na „tor”) nie będzie wcale taki niczym niezmącony, jak to się z początku wydawało. Banici postanowili traktować mnie jak każdą osobę z podejrzeniem wstrząsu mózgu – budzili mnie w równych odstępach czasu, by sprawdzić, jaki jest ze mną kontakt i jak się czuję, ignorując to, że po bodajże czwartym razie zaczynałam ich wyklinać na wszelkie możliwe sposoby. Victor śmiał się z tego do rozpuku, wszystkie moje groźby kwitując cynicznym „uważaj, bo ci uwierzę i się rozpłaczę”, Wayne zaś za każdym razem udawał, że mu przykro, co tak skutecznie mnie rozbrajało, że w końcu i ja zaczynałam głupawo chichotać.

Ale nie, nie czułam się dobrze. Czułam się… pusta. Chyba tak mogłam to najlepiej określić.

Gdy już uznałam, że mam dosyć regularnych pobudek, wstałam i wzięłam się na dobre za analizowanie wszystkiego tego, co właśnie się wydarzyło. Wiedziałam, że jeśli przyjmę zasadę „nie myśl o tym teraz”, zwyczajnie braknie mi czasu na stworzenie niezbędnego planu działania, a ten był mi potrzebny na zaraz. Skupiłam się na doglądaniu szybko gojących się, lecz mających pozostawić trwałe ślady ranach kota i gładzeniu miękkiego, lśniącego futerka w kolorze kawy z mlekiem, wsłuchana w głębokie mruczenie.

I myślałam.

Sytuacja jawiła się jako wyjątkowo nieciekawa, o ile mogłam pokusić się o taki eufemizm.

Zabiłam człowieka. Dokonałam tego w pełni władz umysłowych i z maksymalnym okrucieństwem, na jakie tylko było mnie stać. Obojętnie, czy we własnym mniemaniu miałam ku temu powód – nikogo nie będzie obchodzić, dlaczego się na to pokusiłam. Wszyscy zobaczą jedynie końcowy skutek – skutek, który nie do końca przypominał już nawet człowieka, dosłownie rozszarpany na strzępy.

Co powinnam teraz czuć? Skruchę? Strach? Jakieś rzewne „co ja takiego uczyniłam?”, jak w tych dennych horrorach, w których bohaterka budzi się po dokonaniu przerażającej zbrodni, skąpana we krwi, i nie daje rady wytrzymać sama ze sobą? Powinnam się sobą brzydzić? Pewnie powinnam. Problem tylko w tym, że jedynym, co napotkałam na dnie swojego serca, w tym malutkim miejscu, w którym mieściły się moje nieraz przesadnie intensywne uczucia, była pustka. Tak, ja nadal mimo wszystko uważałam, że postąpiłam słusznie, a nawet czułam lekką dumę z tego, że się na to odważyłam, zamiast pokornie skulić się w kącie i zacząć płakać.

Byłam potworem. Byłam tym przerażającym, krwiożerczym wilkołakiem z bajek, którymi straszy się niegrzeczne dzieci.

Jakakolwiek bym nie była, właśnie oto wylądowałam na przysłowiowym lodzie. Kompletnie nie wiedziałam, co powinnam ze sobą dalej zrobić. Jedynym, co wyglądało na oczywiste, było to, że moje życie wśród ludzi jest już na zawsze skreślone. Tylko co ja miałam ze sobą w takim razie zrobić, skoro do wilkołaków również nie mogłam zgłosić się po pomoc?

Byłam zupełnie sama i nie miałam ze sobą nawet bielizny na zmianę.

Tak, chyba branie się w garść należało rozpocząć od zaopatrzenia się w kilka swoich rzeczy. Tylko jak dostać się do mieszkania, skoro to właśnie ono z pewnością będzie najbardziej obserwowane przez policję?

Ale przecież nie mogło zostać tak jak teraz. Nie było opcji, żebym wylądowała z niczym tylko dlatego, że mogłam napotkać drobne przeszkody podczas próby dostania się po swoje rzeczy. To ja byłam tu wilkołakiem, to ja byłam szybsza i silniejsza od tych, którzy mnie ścigali. Jak każdy drapieżnik, potrafiłam się przecież skradać, umiałam poruszać się tak, by ciężko mnie było dojrzeć, potrafiłam doskonale maskować swoją obecność i byłam nieskończenie w tych sprawach cierpliwa. Miałam to w krwi, do diabła. Można wręcz powiedzieć, że zdolność do przeprowadzania tego typu akcji wyssałam z mlekiem matki. Choć rzadko się zdarzało, byśmy faktycznie zabijali zwierzęta – mimo wszystko kochaliśmy naturę, szanowaliśmy ją i staraliśmy się żyć z nią w zgodzie – zabawy w podchody były u nas na porządku dziennym, a gdy jeszcze mieszkałam w swojej watasze, byłam kimś na miarę niekoronowanej królowej tego typu imprez. Po prostu miałam do tego smykałkę, co teraz mogłam wykorzystać w o wiele poważniejszych warunkach.

Jeśli mi się nie uda… co stracę?

No dobra, odpowiedź brzmiała: wszystko. Ale kto nie ryzykuje, ten nie je, prawda?

Zerwałam się z miejsca, niemal zrzucając Kota z kolan. Obejrzał się na mnie z lekkim oburzeniem, lecz ignorując go, jak burza wyskoczyłam na wąski korytarz. Wsłuchawszy się przez moment w atmosferę domu, zaraz zorientowałam się, że Victor siedział w kuchni. Wpadłam do niej jak burza, omal nie wywracając się o próg – co wyglądałoby niezwykle efektownie, nie powiem – i zatrzymałam się tuż przed mężczyzną, podpierając boki pięściami. Dopiero po czasie przyszło mi na myśl, że musiałam wyglądać jak rozkapryszone dziecko.

– Pali się? – Wilkołak niechętnie uniósł wzrok znad talerza z kanapkami i smartfona, na którym oglądał jakiś serial. Uniósł jedną brew, zaskoczony tym, że mogę być na nogach o tak wczesnej porze.

Tak, była piąta dziesięć. Sama się sobie dziwiłam, ale chyba przez te dni wyspałam się tyle, że miało mi starczyć na jakiś czas.

Nie, to i tak podejrzane. Czasem lubiłam sobie podrzemać tak z szesnaście godzin, ale jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by nie ciągnęło mnie z powrotem do łóżka.

– Wychodzę – oznajmiłam prosto z mostu, mając nadzieję jakoś pozbierać do kupy rozbiegające się myśli.

– Szerokiej drogi? – Mimo wszystko zabrzmiało to jak pytanie. – Wydaje mi się, że to raczej kiepski pomysł, ale nikt cię tu siłą nie trzyma.

Mimo wszystko poczułam jakąś dziwną gorycz, którą postarałam się zamaskować głodem – bez sekundy wahania sięgnęłam po jedną z kanapek z szynką, serem, jajkiem i szczypiorkiem i wgryzłam się w nią ochoczo. Za chwilę przysunęłam też sobie miseczkę, w której zauważyłam całkiem sporo sałatki z tuńczyka. Co z tego, że od razu było widać, że przygotował to wszystko jedynie z myślą o sobie.

– Wychodzę tylko na parę godzin – zaznaczyłam, gdy przełknęłam pierwszy kęs. – Jeśli mam tu trochę posiedzieć, jak mówiliście, potrzebuję jakichś rzeczy. Nie mam przecież praktycznie nic. Bardzo smaczne śniadanko.

– Taaa… – Obejrzał się na szybko znikające we mnie jedzenie z autentycznym smutkiem w oczach. – Nadal uważam, że wychodzenie nawet na chwilę może być problematyczne.

– Przecież nie mogli obstawić całego miasta – zbagatelizowałam, choć sama tak naprawdę trzęsłam się z nerwów.

– Całego miasta na pewno nie, ale twoje mieszkanie owszem.

Westchnęłam ze złością.

– Wiem, ale co ja mam niby zrobić? – Bezradnie rozłożyłam ramiona i dzielnie przełknęłam rosnącą w gardle gulę. Coś zdradziecko szczypało mnie w kącikach oczu. – Przyjęliście mnie pod swój dach, daliście mi schronienie… uratowaliście mi tyłek, choć nawet mnie wcześniej nie znaliście. Ale przecież ja nie mogę siedzieć tutaj do końca świata i zawracać wam głowy…

– Nikt nie mówi o zawracaniu głowy. – W jego szaro-zielonych oczach błysnęła troska. – Pomieścimy się tutaj wszyscy, nie ma o czym mówić. My też jesteśmy wyrzutkami.

– I rodziną przy okazji – obstawałam przy swoim. Nawet nie zauważyłam, kiedy zjadłam całą sałatkę. Oddałam mu wylizaną do czysta miskę. – Ja jestem całkiem obca.

– Jesteś wilkołakiem, prawdopodobnie jedynym w mieście oprócz nas. To już wystarcza. Rozmawiałem z resztą, nie mają nic przeciwko, byś tu mieszkała przynajmniej do czasu, aż sprawa przycichnie.

Tym razem bardzo mało brakowało, bym w końcu się popłakała. Nienawidziłam siebie za tą skłonność.

– Tylko dlaczego tyle dla mnie robicie? – wydukałam po chwili, którą zajęło mi upewnienie się, że głos mi nie będzie drżał.

– Bo tego potrzebujesz? – Wszystko wskazywało na to, że ma mnie za coraz głupszą. – I naprawdę nie podoba mi się, że chcesz tak ryzykować.

– Muszę – upierałam się. – Jestem domatorką, kocham swoje rzeczy. – Sięgnęłam w końcu po najgłupszy argument z możliwych.

– Dobrze, mamo. – Uniósł ręce w obronnym geście. – Ale mimo wszystko uważam, że dobrze by było, gdyby poszło z tobą któreś z nas.

– Będziemy mocno rzucać się w oczy.

Myślał chwilę, udając, że coś w telefonie zainteresowało go na tyle mocno, by oderwać na jakiś czas od rozmowy.

– Idź – pozwolił wreszcie łaskawie. – Ale jeśli nie pojawisz się tutaj za dwie godziny, będziemy cię szukać.

– Jasna sprawa – zachichotałam. Nawet mnie śmieszyła ta jego potrzeba udowodnienia, że miał tutaj ostatnie słowo.

Uniosłam się z krzesła i ruszyłam zdecydowanym krokiem do drzwi, bojąc się, że jeśli będę zwlekać, stchórzę i zmienię zdanie. Kazałam kotu zostać, ignorując, że niemal mnie po tym zabił wzrokiem, i odważnie wyszłam na klatkę schodową.

Czarna bluza Kate była na mnie nieco za duża, ale miała jedną niezaprzeczalną zaletę: wygodny kaptur, który mogłam naciągnąć na związane w koński ogon niebieskie włosy, udając, że przeszkadza mi poranny chłód. Miałam nadzieję, że to, w parze z zupełnym brakiem makijażu, na co normalnie nie pozwalałam sobie od jakiegoś piętnastego roku życia, jakoś mnie zakamufluje. Byłam jedną z tych dziewczyn, które malują się na tyle ostro, że bez grubej tapety na twarzy wyglądają jak nie one.

Dziwne uczucie, nie powiem. Wcześniej chyba bym dała się pokroić, byle by tylko nie musieć pokazać się ludziom w takim stanie…

Odetchnęłam pachnącym poranną wilgocią powietrzem i ruszyłam energicznym truchtem, postanawiając wcielić się w rolę dziewczyny, która postanowiła po prostu wyjść pobiegać przed pójściem do pracy lub szkoły. Do przebycia miałam praktycznie całe miasto, ale co to dla mnie? Nawet wybierając węższe i rzadziej uczęszczane ścieżki, nie odczułam zmęczenia. Zawahałam się jedynie w samym centrum, czy nie lepiej byłoby jednak wybrać okrężnej drogi. Pomimo wczesnej godziny, życie toczyło się tam już na całego: pomiędzy nachylającymi się kamienicami jeździły samochody, ludzie śpieszyli się w swoich sprawach, nie zwracając wprawdzie na mnie większej uwagi, lecz mijając na tyle blisko, że czułam się mało komfortowo. Gdy tylko miałam taką możliwość, zboczyłam z głównej ulicy i postanowiłam wybrać trasę prowadzącą przez parczek.

Podobnych miejsc z drzewami i zielenią znajdowało się w mieście sporo, lecz każde z nich było obdarzone swoim własnym charakterem, wyjątkowe i przyciągające wzrok. Ten konkretny może i wcale nie był parkiem z nazwy, lecz od lat służył za coś takiego właśnie. By się w nim znaleźć, wystarczyło skręcić w węższą ulicę między zabytkowymi kamienicami, płynnie przechodzącą w biegnącą prostopadle do niej ścieżkę, wprawdzie wylaną asfaltem, lecz wąską na tyle, że ciężko byłoby zmieścić się na niej niedużym samochodem. Na samej krawędzi zielonego terenu, opadającego stromo w dół ze wzniesienia, jakich było w mieście sporo, mieściło się kilka zaniedbanych domków jednorodzinnych. Małych, najwyżej dwuizbowych, w których mieszkali jedynie staruszkowie, zbyt przywiązani do miejsca lub po prostu nie mający pieniędzy na to, by pomyśleć o czymś lepszym. Zarośnięte chwastami ogródki od zawsze mnie fascynowały – lubiłam zaglądać do nich przez dziury w niszczejących ogrodzeniach i wyobrażać sobie, jakby to było toczyć w nich życie. Tuż za ogrodzeniami, schodząc nieregularnymi tarasami w dół, znajdował się wydeptany przez mieszkańców okolicy skrót, prowadzący między wiekowymi, wysokimi drzewami i bujnie rozrastającymi się krzakami. Taki kawałek górskiego lasu w środku miasta, nieszczególnie zadbany i miejscami zaśmiecony, ale mający w sobie coś takiego, że chętnie do niego wracałam.

W ogóle w mieście było sporo miejsc, które w jakiś sposób mnie fascynowały. Od zawsze bardzo przywiązywałam się do otoczenia i doszukiwałam się wyjątkowości w każdym, najmniejszym nawet spłachetku ziemi. Gdy do tego ten spłachetek, choćby najzwyczajniejszy na świecie, pojawiał się nagle w moich snach, nie potrafiłam dać mu spokoju. W jakiś sposób przemieniał się tym samym w takie moje miejsce, do którego zaczynałam czuć sentyment. Ufałam swoim snom, więc gdy ten na wyrost nazwany parkiem lasek się w nich pojawił, zaraz zakwalifikowałam go jako takie „swoje” miejsce. Jedną ze składowych mojego własnego, bezpiecznego świata.

Szkoda, że wszystko wskazywało na to, że raczej już nigdy nie przespaceruję się tymi znajomymi okolicami.

Minęłam znajdujący się między kamienicami skwer, na którym podobno niegdyś stał rozebrany tuż po wojnie klasztor. Obecnie rosła tam soczyście zielona trawa i kilka bardzo starych, powykręcanych jak od reumatyzmu drzew, między którymi lubiły bawić się dzieci. Sama czasem tam przesiadywałam – wiele gałęzi wprost idealnie nadawało się na to, by wygodnie się na nich rozsiąść i zająć czymś przyjemnym, na przykład wąchaniem świata z zamkniętymi oczami. Jak każdy wilkołak, miałam bardzo wyczulony węch i coś w rodzaju synestezji – zapachy nieraz widziałam w formie kolorów, a wszystkie wydawały mi się tak fascynujące, że po prostu lubiłam w nich tonąć i doszukiwać się wszystkich składających się na całość nut. Bardzo mnie to odprężało i pozwalało uspokoić się po męczących dniach w szkole.

Jak tak próbuję myśleć o męczących dniach w szkole, widzę, że w sumie i tak nie było ich znowu jakoś bardzo dużo. Wagarowałam, gdy tylko mogłam.

Minęłam spaloną kamienicę na samej granicy starej i nowej części miasta. Przecięłam szeroką dwupasmówkę, pomimo świecącego się zielonego światła niemal wpadłam pod trąbiące na mnie BMW. Mało brakło, a swoim zwyczajem pokazałabym kierowcy środkowy palec – to chyba była moja ulubiona odpowiedź na większość ludzkiej złośliwości – ale w porę przypomniałam sobie, że powinnam unikać zbędnego zwracania na siebie uwagi. Lepiej przejść przez miejscowość tak, by jej mieszkańcy wyrzucili mnie z pamięci natychmiast po tym, jak zniknę im z oczu.

Dzielnica, w której wynajmowałam mieszkanie – w której szkoła i rada miasta, pod pozorem chęci niesienia pomocy wynajmowała mi mieszkanie, doprecyzowując – wyglądała spokojnie i przytulnie. Duże stare domy stały w niewielkich odległościach, lecz każdy z nich posiadał własny ogródek. Bez wahania przebiegłam obok szarego budynku, w którym mieszkałam, rozejrzałam się kątem oka i nie dostrzegłszy nikogo, jak gdyby nigdy nic smyrgnęłam w pobliski żywopłot. Kępa dawno niestrzyżonych krzaków dała mi wprost wyśmienite schronienie, w którym mogłam zastygnąć w idealnym bezruchu i przejść w tryb drapieżnika.

Uwielbiałam ten moment, gdy moje i tak ostre jak brzytwa zmysły wyczulały się na każdy najdrobniejszy szczegół. Oddech spowolnił, serce również zdawało się niemal zatrzymać, uszy łowiły dźwięki jak czułe radary.

Tak, ktoś tam był. Jakiś obcy człowiek kręcił się wokół szarego budynku – znajdował się od drugiej strony, tam, gdzie wejście do klatki schodowej, co nieco utrudniało mi sprawę. Skupiłam się jeszcze raz, lecz nie wyczułam nikogo więcej.

Nabrałam głęboko powietrza w płuca, przytrzymałam na chwilę i wypuściłam ostrożnie. Jak czarny cień wysunęłam się z krzaków, przemknęłam na drugą stronę ulicy, wspięłam się zwinnie na ogrodzenie z metalowych sztachet i zeskoczyłam po drugiej stronie, chowając się w rozrośniętej do granic możliwości budlei. Jeszcze raz wsłuchałam się w otoczenie i pociągnęłam nosem. Nadal nikogo…

Tylko jak, do cholery, mam dostać się na pierwsze piętro i otworzyć okno od zewnątrz?

Rozejrzałam się bezradnie, mając nadzieję, że dostrzegę jakąś podpowiedź. Jedyne, na co wpadłam, to użycie pergoli z bluszczem jako drabiny, ale już na samą myśl obleciał mnie strach. Wstyd przyznać, ale mam po prostu makabryczny lęk wysokości – mam problem z wejściem na drabinę, by wymienić żarówkę, a co dopiero mówić o takich akcjach… Wilki chodzą po ziemi, a nie skaczą po drzewach, do cholery!

Dopiero po chwili zauważyłam, że jedno z okien jest uchylone. Cholera, tak! Często tak je zostawiałam, bo nie lubiłam zaduchu, a teraz było po prostu jak znalazł.

Chwilę nasłuchiwałam, chcąc się upewnić, że nic się nie zmieniło. Wstrząsnął mną dreszcz strachu, gdy ulicą przejechał samochód, ale na szczęście warkot silnika wkrótce ucichł, nie zwalniając.

Dobra, raz się żyje. Gdy złamię sobie kark, przynajmniej nie będę musiała zastanawiać się nad tym, o co chodziło z moimi uczuciami do Victora, co nie?

Kurde, a czy ja byłam w stanie złamać sobie kark spadając z takiej wysokości? Wątpię.

Bezszelestnie przysunęłam się do drewnianej kratki i na próbę szarpnęłam ją ręką. Zadrżała niebezpiecznie, a mi całe życie dosłownie przeleciało przed oczami, lecz nie chcąc sobie dać czasu na zastanowienie, czy to aby na pewno dobry pomysł, postawiłam nogę na pierwszym szczeblu i zaczęłam się wspinać. Pierwszy raz w życiu podziękowałam gorąco losowi za to, że jestem tak chuda i lekka…

Choć przez cały ten czas praktycznie nie oddychałam, dotarłam jakoś do okna na pierwszym piętrze. Z trudem wyjęłam z niego moskitierę na metalowej ramce, łamiąc dwa paznokcie, co sprawiło, że mało brakło, a zaczęłabym kląć w głos, i z trudem sięgnęłam przez szparę między oknem a jego ramą, próbując namacać klamkę.

Nie no, to praktyczne być żywym kościotrupem – do środka weszło mi całe przedramię. Chyba specjalnie z tej okazji przestanę wreszcie histeryzować nad tym, że nie mogę przytyć, tylko zacznę zanosić w tej intencji dziękczynne modły do wszystkich istniejących bogów.

Wypuściłam długo wstrzymywane powietrze i jak najciszej wsunęłam się do mieszkania. Mało brakło, a popłakałabym się z ulgi, gdy poczułam pod nogami stabilną podłogę z sosnowych desek…

A następnie popłakałam się na całego, gdy zobaczyłam te wszystkie znajome kąty.

Nie mieszkałam tu długo. Nie było to miejsce całkowicie moje, o którym mogłabym w stu procentach decydować. Nie było może całkowicie w moim stylu, ponadto tylko chwilowo zajmowałam je sama – w końcu kto o zdrowych zmysłach płaciłby mi za wynajem dwóch pokoi z własnej kieszeni? Nie miałam współlokatora, ale tylko dlatego, że po prostu nie trafił się jeszcze nikt, kto potrzebowałby podobnego schronienia. Ale mimo wszystko… spędziłam tu kilka lat, przywiązałam się. Dziwnie mi było ze świadomością, że prawdopodobnie już nigdy nie wrócę do miejsca, które uważałam za swój azyl, w którym przez tyle czasu chroniłam się przed światem, gdy było mi źle.

Na białych ścianach w salonie wisiało kilka obrazków. W oknach powiewały poruszane przeciągiem gładkie firanki i różowo-białe zasłony, nadające wnętrzu swoistej delikatności. Meble z jasnego drewna były wypełnione moimi rzeczami, a wyłożona haftowaną narzutą kanapa zapraszała, by odpocząć przynajmniej minutkę.

Weź się w garść, Lily Anne.

Energicznie podeszłam do szafy i wyjęłam z niej dwie duże torby podróżne. Zastanawiałam się jeszcze nad plecakiem, ale wątpiłam, bym była w stanie więcej udźwignąć, poza tym wyglądałabym mocno podejrzanie na ulicy – drobna, szczuplutka i obładowana tyloma pakunkami, że powinnam na zdrowy rozum połamać się pod ich ciężarem. Bezradnie powiodłam wzrokiem dookoła, zastanawiając się, co jest mi niezbędne, a z czym będę musiała się pożegnać prawdopodobnie na dobre.

Niełatwa decyzja. Wszystkie rzeczy były dla mnie jak moje dzieci. Miałam jakieś irracjonalne wrażenie, że będzie im strasznie przykro, gdy je tak porzucę.

Na pierwszy ogień poszły malutkie słoiczki ze świeczkami w kształcie kaktusów. Następnie ukochany złomowaty laptop, zasilacz do niego i bezprzewodowy głośnik, którym wciąż tak bardzo się szczyciłam.

Ja pierdzielę. Jak na kogoś, u kogo z kasą naprawdę krucho, miałam absurdalnie dużo rzeczy…

Otworzyłam szafę i bezradnie spojrzałam na wiszące w niej ubrania. I na co było mi ich tyle kupować? Nosz kurde…

Pozdejmowałam wszystko z wieszaków i nie przejmując się tym, że będzie czekało mnie ogromne prasowanie, pozwijałam w jak najmniejsze ruloniki i upakowałam w torbie tak ciasno, jak to tylko możliwe, a i tak weszła chyba połowa. Z żalem odwiesiłam z powrotem to, czego będzie mi brakowało najmniej, i wzięłam się za książki.

I tu pojawia się jeszcze większy problem. Nie miałam ich wprawdzie tak dużo, jak w swoim rodzinnym domu, ale zupełnie nie widziałam możliwości, by upakować to w jednej torbie.

Pieprzyć to.

Wzięłam kilkanaście, których jeszcze nie przeczytałam, złapałam rozrzucone w różnych miejscach kosmetyki i słoik z oszczędnościami, dopakowałam teczkę z rysunkami, dorzuciłam nieco kocich zabawek i przyborów rysowniczych i byłam gotowa. O ile można tak powiedzieć o stanie, w którym największą ochotę miałam na to, by stanąć nad wszystkim, rozłożyć ramiona i wybuchnąć rzewnym płaczem.

Pewna byłam, że poruszam się jak cień. Ledwo słyszałam własne kroki, przyzwyczajona do instynktownego stawiania stóp w taki sposób, by było to jak najcichsze, nie zbliżałam się do okien na tyle, by ktokolwiek z zewnątrz mógł mnie zauważyć, i podwójnie zastanawiałam się nad każdą czynnością, pilnując, by choćby nie szeleścić zbyt mocno materiałowymi torbami. Starałam się i pewna byłam, że wychodzi mi to świetnie, a mimo to w pewnym momencie usłyszałam w drzwiach chrzęst klucza.

Na moment dosłownie mnie sparaliżowało. Serce zatrzymało się na sekundę, a następnie zaczęło bić dwa razy szybciej niż normalnie, pompując w żyły dawkę adrenaliny. Nie zamierzając mówić gościom „dzień dobry”, złapałam torbę z ubraniami i ciepnęłam ją za okno bez dłuższego wahania. Drugą, tą z delikatniejszymi rzeczami, zarzuciłam sobie na plecy. Z trudem zmieściłam się z nią w otwartym oknie, lecz zdołałam przecisnąć się przez nie dosłownie w ostatnim momencie – drzwi już się otwierały. Wlazłam na pergolę…

Niestety teraz, z ogromnym pakunkiem na grzbiecie, nie byłam już zwinna jak baletnica i lekka jak muśnięcie skrzydełka motyla. Wydarłam się jak głupia, gdy cienkie deseczki zarwały się z suchym trzaskiem i spierdzieliłam się na sam dół, lądując w ślicznych budlejach sąsiadki. Nie rozczulając się nad sobą (i laptopem, który niestety amortyzował upadek), pozbierałam się z ziemi, złapałam lżejszą torbę, jak rącza sarenka przeskoczyłam płot i zwiałam gdzie pieprz rośnie. Dawno nie biegłam tak szybko. Zatrzymałam się dopiero dwie przecznice dalej, dysząc ciężko i nerwowo oglądając się za siebie. Istniała niewielka szansa, że nieproszony gość nie zdążył mnie zauważyć, ale z pewnością zorientował się, że tam byłam, skoro narobiłam takiego hałasu.

Kręgosłup bolał mnie od ciężaru, ale dzielnie ruszyłam dalej. Musiałam dostać się do domu Victora najszybciej, jak to możliwe. Zaraz całe miasto będzie mnie szukać…

Mimowolnie zaśmiałam się z wyobrażenia, jak wściekły tłum z pochodniami i widłami zagląda we wszystkie dziury, usiłując zwabić mnie na solidny kawałek krwistego steku. Czasem moja własna wyobraźnia mnie po prostu dobijała, podsyłając podobne obrazy w najmniej sprzyjających momentach. Aż brzuch mnie rozbolał…

Tym razem zdecydowałam się minąć centrum szerokim łukiem i zatoczyć koło wokół miasta, by uniknąć najbardziej zaludnionych dzielnic, choć nie wiedziałam, czy cokolwiek mi to da. Odetchnęłam z ulgą, gdy znalazłam się na błotnistej drodze pomiędzy ogródkami działkowymi, skąd widziałam górującą nad miastem górkę z kolejnym parkiem, tym razem takim prawdziwym. Stąd było już naprawdę blisko. Torby z każdym pokonanym metrem wydawały mi się coraz cięższe, więc całkiem przyjemnie było podbudować się świadomością, że jeszcze chwila, a będę je mogła rzucić na podłogę i dać plecom i nogom odpocząć. Może i byłam silniejsza od normalnego człowieka, ale noszenie pakunków zapewne cięższych ode mnie samej nie należało do przyjemności.

Pozwoliłam sobie nieco zwolnić, gdy znalazłam się na znajomym osiedlu, przemykając węższymi chodnikami między pomalowanymi na ciepłe kolory blokami. Nie rozglądałam się specjalnie, skupiając na równomiernym oddychaniu, nie zarejestrowałam więc dużo z otoczenia, które mijałam, choć normalnie nigdy nie zdołałabym sobie odmówić dziecinnego kręcenia głową wokoło. Oprócz tej swojej miłości do nowych, wyjątkowych miejsc i wrodzonej ciekawości, chorowałam też już na pewną przypadłość znaną większości pisarzy: gdziekolwiek się nie pojawiłam, wyszukiwałam wzrokiem ciekawych widoków, które mogłabym wcisnąć w akcję swoich powieści, i od razu zaczynałam wyobrażać sobie, jak bym je opisała. Teraz jednak zwyczajnie nie miałam na to siły, czemu chyba nie ma co się dziwić.

Zatrzymałam się jak wryta, wściekła jak sto nieszczęść, gdy ktoś nagle dosłownie przebiegł mi drogę. Zaklęłam wściekle, gdy moja z trudem utrzymywana równowaga zaburzyła się na tyle, bym o mały włos nie wylądowała na poprzerastanych mchem płytkach chodnikowych, i ze złością obejrzałam się na winowajcę.

– Rany, przepraszam, nie chciałam! – Zawołała na oko trzynastoletnia dziewczyna, unosząc dłonie w uspokajającym geście. Miała jasne loki z kilkoma czerwonymi pasemkami, różową sukienkę i niebieskie oczy, w których zobaczyłam coś dziwnego, co sprawiło, że zaraz wyzbyłam się całej złości.

Ona się bała. I to tak, że niemal drżała na całym ciele. Tylko dlaczego?

– W porządku, nic się przecież nie stało, przestraszyłaś mnie tylko – wyjaśniłam, mając nadzieję, że tym ją nieco uspokoję.

Obejrzała się niepewnie, spróbowała spojrzeć mi w oczy, ale miała problem z utrzymaniem wzroku w jednym miejscu.

– Jasne. Nic… – powtórzyła, nerwowym, zapewne zupełnie automatycznym ruchem sięgając do naszyjnika.

Dopiero wtedy zauważyłam, że niewielki wisiorek, który zaczęła pocierać kciukiem, jest tak dobrze mi znanym srebrnym półksiężycem.

– Hej, skąd to masz? – spytałam, zanim na dobre się zastanowiłam. Zrobiłam krok w jej stronę, ale zawahałam się, widząc na nowo wybuchającą panikę w jej rozszerzonych niemal do granic możliwości źrenicach.

– To nic takiego – zapewniła pospiesznie, odwróciła się na pięcie i odbiegła, choć próbowałam ją wołać.

Szlag, gdyby nie te torby, pobiegłabym za nią. Przecież ta dziewczynka była wilkołakiem! Co ona tutaj robiła? Przecież wilkołaki z miasta miały zakaz rozmnażania się, zaś by się tutaj znaleźć, trzeba było mieć skończone szesnaście lat!

Chwilę patrzyłam w miejsce, w którym blondynka zniknęła, usiłując wpaść na coś odkrywczego, lecz machnęłam wreszcie na to ręką i poszłam dalej. Podobno miałam się spieszyć, prawda?

Gdy weszłam wreszcie na plac, na którym mieścił się dom Victora i reszty, poczułam przypływ energii, by jak najszybciej pokonać ten ostatni etap. Ignorując obolałe plecy i nogi, puściłam się biegiem do rzeźbionych drzwi i potem dostałam się na ostatnie piętro schodami, przeskakując po dwa stopnie, choć mało brakowało, a nie zmieściłabym się ze swoimi pakunkami w korytarzu. Zapukałam grzecznie, czując, że jeszcze moment, a serce wyskoczy mi z piersi. Choć zdołałam się podczas drogi nieco uspokoić, poczucie, że ktoś ciągle mnie obserwuje i może zaatakować w każdym momencie, powróciło ze zdwojoną mocą. Zaczynałam się trząść ze strachu. Gdy pan domu wreszcie otworzył drzwi, wtoczyłam się do środka, rzuciłam wszystko na podłogę, usiadłam, opierając się plecami o ścianę, i zaczęłam głęboko oddychać.

Spokojnie, Lily, jesteś już bezpieczna… prawda?

– Ktoś cię widział?

Spojrzałam na nachylającego się nade mną Victora, usiłując rozpoznać, w jakim jest nastroju. O dziwo nie wyczułam od niego złości, jedynie podszyty troską niepokój.

– Nie, ale słyszał. Uciekłam, zanim zdążył wejść do mieszkania – wyznałam, gdy opanowałam oddech na tyle, by móc mówić.

– Kiepsko. Ale chyba nikt cię nie gonił?

– Nie poruszałam się szczególnie szybko. Na pewno by mnie złapali, gdyby za mną szli.

Wilkołak milczał przez dłuższą chwilę, którą poświęciłam na zdjęcie butów i pozbieranie się jako tako do kupy. Kot zaraz dorwał się do mnie i zaczął domagać się głaskania, wpychając mi łebek w dłonie i mrucząc głośno.

– Lily? Myślę, że powinniśmy poważnie porozmawiać.

Zabrzmiało to cokolwiek groźnie, obejrzałam się więc na Victora z wahaniem.

– Coś się stało? – spytałam bardzo ostrożnie.

– Po prostu jest coś, o czym powinnaś wiedzieć. Coś, dlaczego na twoim miejscu nie myślałbym o szybkiej wyprowadzce.

W jego oczach pojawiło się coś takiego, że mimowolnie uległam, choć nie miałam na to wielkiej ochoty. Wrzuciłam torby do tymczasowo swojego pokoju i dałam zaprowadzić się do kuchni, zastanawiając, czy powinnam właśnie zacząć się bać.

Opublikowano
Kategorie Fantasy
Odsłon 840
0

Komentarze

Bez komentarzy

Dodaj komentarz