Antykreator

Prolog I

Mark von Lahman już od trzech lat znajdował się Nigdzie.

Nigdzie Marka von Lahmana miało skomplikowaną strukturę baśni i gorzki posmak niespełnionego koszmaru sennego. Nigdzie nie dawało się nazwać ni posmakować. Było mrzonką – bezsensowną, nieuchwytną, ciągle obecną, żałośnie naiwną i obezwładniającą, odbierającą resztki i bez tego szwankujących zdrowych zmysłów, lecz mimo to przez cały ten czas dostrzegalną i nie podlegającą żadnym dyskusjom.

Nigdzie Marka von Lahmana było zapachem wilgotnego kamienia, z jakiego wzniesiono opuszczony dwór za Lasem, bliźniaczo niemalże podobny do tego, w którym się urodził. Nigdzie było poranną rosą, lśniącą oszałamiająco jak najdroższe diamenty, było poczuciem dryfowania ponad światem, gdy w żyłach krążył alkohol, chłodem krystalicznie czystej wody na pokrytej potem skórze. A przede wszystkim Nigdzie było pradawną, niepojętą grozą, bijącą od porażająco jasnego i kolorowego Lasu.

Nigdzie było bezpieczne. Nigdzie nie wymaga określania swoich ram i granic. Nigdzie nie potrzebuje, by znajdowano na nie słowa, wyliczano je z dokładnością do kilku miejsc po przecinku, by sytuowano je w czasie i przestrzeni. Nigdzie było bezpieczne przecież właśnie dlatego, że gwarantowało niewiedzę… ale i zapomnienie. Jeśli znajdowałeś się Nigdzie, tak naprawdę nie miałeś pojęcia, gdzie jesteś. A im mniej wiesz, tym mniej masz na głowie, prawda?

Zwłaszcza że co jak co, ale zapominać Mark zdecydowanie miał o czym.

Dobrze było oddać się w ciepłe, kojące objęcia Nigdzie, gdy brzemię cierpienia całego świata znów dawało o sobie znać. Dobrze było zagłębić się w przepełnionym Niczym mroku, gdy ciążące na barkach obowiązki stawały się zbyt ciężkie na to, by być w stanie je udźwignąć. Dobrze było zatracić się w Nigdzie… Nigdzie nie trzeba było nawet być Markiem von Lahmanem. Nigdzie można było być kimkolwiek się tylko chciało… lub nikim.

A przede wszystkim Nigdzie nie było Głosów. Nigdzie było zupełnie głuche i obojętne na szepty czekającego swojej zagłady świata.

Po tym, jak został wygnany z miasta, ciężko ranny i za jedyny ekwipunek mający stary nóż bojowy i karego jednorożca, jak na złość mówiącego jedynie zagadkami, Nigdzie plasowało się dość wysoko na liście spraw pożądanych.

Doskonale wiedział, dlaczego na trasę ucieczki przed światem wybrał właśnie Las. Otaczająca go soczyście zielona łąka, gęsto upstrzona najdziwniejszymi kwiatami we wszelkich możliwych odcieniach bieli, fioletu i różu, zdawała się przyjazna i zachęcająca, jak mała wysepka raju w oczach kogoś, kto z bólu i utraty krwi nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co się wokół niego działo. Przecież na takim prywatnym kawałku sielanki nie mogło stać się nic złego. Niestety, jak to często w podobnych sytuacjach bywa, nie zastanowił się w porę, co powinien zrobić później…

Przed Lasem wielu go ostrzegało. O Lesie wśród ludzi krążyły tysiące legend, z których co jedna, tym bardziej nieprawdopodobna i przerażająca się zdawała. Do Lasu nie zapuszczał się nikt o zdrowych zmysłach. Las był siedliskiem pradawnej magii, przed którą drżały tysiące… i właśnie dlatego pozwolił, by panujący między wysmukłymi sosnami zielonkawy półmrok dał mu schronienie. Bo Las był, do cholery, taki sam, jak Mark.

Choć z pewnością Las do największych nie należał, przemierzenie go zajęło mu cały dzień. Trudno widzieć w tym coś dziwnego – zasadniczo gdy jedną ręką usiłuje się powstrzymać własne flaki od zmienienia stanu skupienia, nawet ten jeden dzień może wydawać się nadzwyczajnym wynikiem. Jednak nawet dla dręczonego gorączką pradawnego umysłu jasnym było, że musiał znaleźć się po drugiej stronie drzew… bo tam znajdowało się jego Nigdzie.

Nigdzie Marka von Lahmana z całą pewnością było przede wszystkim wielkim opuszczonym dworem na obrzeżach wsi za Lasem.

Wolna przestrzeń ciągnęła się jak okiem sięgnąć, kolorowa od rozsianych na nieco pofałdowanym terenie pól uprawnych i zielonych łąk. Bezimienna wieś charakteryzowała się pewną rozlazłością – niewielka garstka chałup rozsiała się w sporej odległości od siebie, jak kupka kamieni rozrzuconych dłonią nieuważnego olbrzyma. Lecz dworu nie dało się nie zauważyć – ogromna, gotycka konstrukcja górowała nad całą okolicą, otoczona rozpadającym się ceglanym murem i rozległym zielonym terenem z powoli zarastającym jeziorem w samym centrum. Dwupiętrowy, dwuskrzydłowy gmach z szarego kamienia, o stromym dachu krytym omszałym już ze starości metalowym gontem i spękanej elewacji, przegrywającej nierówną walkę z rozrastającym się dziko bluszczem, był o wiele większy od rodzinnego Nocnego Dworu, lecz tak jak on emanował specyficzną aurą cichej potęgi i głęboko uśpionej mocy. Dwór miał duszę. Dwór przyzywał i nie pozwalał dłużej na siebie obojętnie spoglądać. Dwór nie chciał niszczeć w samotności, a Mark nie chciał nocować kolejny raz pod gołym niebem.

Pierwsze, co musiał zrobić, to przegonienie grupki wyjątkowo upierdliwych dresików, którzy mieli czelność zalęgnąć się w zdemolowanym wnętrzu i uczynić z niego przysłowiową melinę, przesączoną smrodem przetrawionego alkoholu i zaścielaną dywanem z niedopałków. Mocno podchmieleni rezydenci okazali się mieć całkiem sporo do powiedzenia w obliczu uprzejmej prośby o natychmiastowe opuszczenie budynku, również wtedy, gdy prośba poparta została ruchem dyskretnie wyciągniętego noża, wyszczerzeniem zaostrzonych kłów i czerwonym błyskiem w oczach, co oznaczało bez żadnych wątpliwości, że mają do czynienia ze zniecierpliwionym wyvernem, lecz na szczęście postanowili ustąpić bez dalszych kłótni, gdy tylko kare konisko zaczęło pluć pianą i stanęło dęba, wymachując kopytami wielkości talerzy niebezpiecznie blisko ogolonych niemal na zero głów. Odprowadzani przekrwionym spojrzeniem wściekłego jednorożca i śmiechem nieco już słaniającego się na nogach z utraty krwi Marka, sprzątnęli kulturalnie cały bałagan i wynieśli się w te pędy, zapewniając, że nigdy więcej nie pokażą się w okolicy.

Drugim, co przysporzyło przesadnie wręcz dużo pracy, było przystosowanie posępnego gmaszyska do tego, by dało się w nim zamieszkać. Gdy wydobrzał na tyle, by być w stanie obejść budynek i podsumować, co musiał w nim w pierwszej kolejności naprawić, jedynie nabrał całkowitej pewności, że ze stanem wnętrza było znacznie gorzej, niż wydawało się to z odległości. Przestronne pokoje zaścielała gruba warstwa gruzu i spróchniałego drewna, okna jak kły szczerzyły odłamki wybitego dawno temu szkła, ściany w miejscach, gdzie je otynkowano, poprzerastały pleśnią i wszędobylskim mchem, w większości niemożliwym do doczyszczenia. Każdy normalny człowiek z pewnością rozłożyłby nad tym bezradnie ręce i z poczuciem porażki poszedł szukać innego mieszkania, lecz Mark znany już był ze swojej nieustępliwości… Zajęło to dużo czasu, lecz po trzech latach nareszcie mógł pochwalić się tym, że przynajmniej jedna trzecia budynku nie przypominała na pierwszy rzut oka walącej się ruiny.

Tak, na ponad trzy lata zyskał azyl. Przytulne, bezpieczne schronienie, w którego szczelnym zamknięciu mógł zapomnieć, mógł pogrążyć się w swoim Nigdzie, zatonąć w nim i oddać się jego mackom w całości. Mógł całe noce przesiadywać w rozległej bibliotece, wpatrując się w tańczące na kominku płomienie, mógł we dnie ćwiczyć fechtunek z własnym cieniem, mógł zanurzać się w chłodny cień Lasu i łączyć się z nim w jedno, badając i szukając źródła jego wyjątkowości… Mógł wszystko. Mógł udawać, że jest jedynie niechętnie o sobie mówiącym wyvernem-samotnikiem, jakich w Drugim Świecie było na pęczki. Mógł udawać, że żadna Wielka Przepowiednia nigdy nie istniała, w starszym od niego samego mieczu nie ma niczego wyjątkowego, a świat nie ma się ku zagładzie…

O tak, życie wyrzutka wcale nie rysowało się w ponurych barwach. Z każdym dniem umacniał się w przeświadczeniu, że zdecydowanie podczas tych tysięcy lat spotykały go o wiele gorsze rzeczy. Ta pozorna nuda była miłą odmianą dla kogoś, kto musiał zmagać się z odpowiedzialnością za miliardy istnień. Czemu nie? Czuł się zupełnie tak, jakby trafił na długo wyczekiwane wakacje. Nawet Głos milczał, nie dając o sobie znać ani razu przez cały ten czas.

Aż wreszcie pewnego dnia zmieniło się wszystko, a świat upomniał się o swojego Antykreatora z całą mocą.

Zaczęło się dość niewinnie, bo od tego, że wstał z łóżka z paskudną migreną. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem ją miał – życie w delikatnym, niezmiennym przez cały rok klimacie Vernen mocno go rozleniwiło, nic więc dziwnego, że organizm postanowił zareagować w taki sposób na burzę, jaka rozpętała się nad równiną późnym rankiem.

Okej, burza jak burza. Zjadł śniadanie, zaparzył sobie kawy z sześciu łyżek, dolał do niej wódki i usiadł na bibliotecznym parapecie, bezmyślnie śledząc wzrokiem krople deszczu żłobiące ścieżki w brudzie oblepiającym gomółkowe okno od zewnętrznej strony. Myślał. Trwał. Burze od zarania dziejów go fascynowały, choć nigdy aż tak mocno, jak od czasu, gdy został wyvernem, ponad dwieście lat wcześniej. Przyglądał się, chłonął naelektryzowaną atmosferę… i nie potrafił pozbyć wrażenia, że w tej szalejącej nawałnicy jest coś niewłaściwego. Jakaś nieposkromiona, drżąca nuta, wibrująca na samej granicy słyszalności basowym pomrukiem z głębi ziemi, szum spinającego powietrze napięcia, nieprzemijającego nawet po kolejnych rozdzierających niebo wyładowaniach… Nuta dzikości, prastara iskra, jaką charakteryzować mogła się jedynie pierwotna magia.

Magia identyczna jak ta w Lesie i na kwietnej łące. Magia sięgająca samych korzeni świata, magia dzika i niemożliwa do okiełznania… Magia Natury.

Gdy tylko sobie to uświadomił, wyskoczył z domu, jakby coś go goniło. Pogoda skłaniała raczej do zawinięcia się w koc, otworzenia następnej butelki i zostania w łóżku, lecz duszące w piersi uczucie nie dawało się zapędzić w głąb podświadomości.

Vernen. Musiał dostać się do Vernen.

Coś wisiało w powietrzu. Coś, przed czym należało ochronić miasto, które wygnało go i naznaczyło piętnem zbrodniarza, do którego jednak nieprzerwanie pałał czymś w rodzaju masochistycznej miłości. Idiotyzm. Ale za to jak silny…

Droga wyglądała, jakby została utworzona przez kataklizm. Szeroki na dwa samochody pas piaszczystej ziemi kojarzył się z rozdarciem, brutalną raną na leśnej darni, nadal krwawiącą i nie mogącą się zasklepić pomimo upływu czasu. Sam Las, upstrzony niewielkimi, stromymi pagórkami jak naroślami choroby, nie był może szczególnie gęsty, lecz miał w sobie coś odstraszającego. Pomiędzy sosnami było wystarczająco wiele miejsca, by promienie słoneczne docierały do wszelkich zakamarków, nie pozwalając panoszyć się ostrzącemu pazury mrokowi, lecz w powykręcanych pniach drzew i reumatycznych, sięgających we wszystkie strony gałęziach było coś niewłaściwego. Coś, co sprawiało, że nawet najbardziej zapaleni grzybiarze mieli opory, by zagłębić się w to delikatne, zielonkawe światło. Las odstraszał, każdą swoją cząstką zdawał się krzyczeć do nieopatrznych podróżników, by trzymali się od niego z daleka. Choć w czarnych, cuchnących zgnilizną sadzawkach, rozlewających się w maleńkich dolinkach idealnie okrągłymi plamami, nie powinno czaić się nic groźniejszego od wyjątkowo wyrośniętej ropuchy, z ust do ust przekazywano plotki, jakoby mieszkały tam stwory rodem z koszmarów sennych – między innymi ogniście kolorowe węże, rażące pstrokacizną łusek i zwodzące swoim pięknem nieszczęśników mających pecha je ujrzeć, a służących potem jedynie za przekąskę.

Bijąca od przesadnie kolorowego Lasu atmosfera grozy była dla Marka czymś codziennym. Las był obowiązkową składową jego wielkiego Nigdzie – oazą, w której mógł znaleźć ciszę, spokój, bezpieczeństwo i poczucie jedności z otaczającym światem… a także pradawną moc z głębin rzeczywistości, tak boleśnie znajomą, tak podobną do tej, którą karmił się od tysięcy lat. Nie bał się Lasu, bo jeśli miałby odczuwać przed nim lęk, powinien obawiać się również samego siebie. Uwielbiał Las i stopniowo zaczynał go traktować jak narkotyk…

Ale nie tego dnia. Nie, gdy z grafitowego nieba nieprzerwaną strugą lały się strumienie lodowatej wody. Nie, gdy w wojskowych buciorach aż chlupotało, a skóra niemal bolała w zetknięciu z marznącymi kroplami. Na nic było osłanianie twarzy dłonią, skoro dłoń sama już nie dawała sobie rady, drętwiejąc i pulsując bólem nie do wytrzymania. Szlag, na to nawet zwykle posłuszne płomienie niewiele mogły poradzić.

Autentycznie miał ochotę rozpłakać się jak małe dziecko, gdy Las urwał się nagle jak odcięty nożem. Droga prowadziła dalej przez łąkę – pofalowaną, spływającą błotem i nasiąkniętą hektolitrami cuchnącej zgnilizną deszczówki. Wcześniej soczyście zielona trawa zmieniła się w zdradzieckie bagnisko, tylko czekające, by nieszczęsnemu wędrowcowi wchłonąć buta. Lub dwa. Grobla przypominała rwący potok, z daleka śmierdzący czymś bliżej nieokreślonym, co wierciło natrętnie w nosie i powodowało dziwny ucisk w płucach.

Mocniej naciągnął kaptur czarnego płaszcza. Pochylony, widział jedynie pas szybko uciekającej spod nóg ziemi, ale szczerze mówiąc nie miał ochoty na nic więcej.

– Stój! Nie przejdziesz! – rozległo się nagle tuż przed nim.

Zaklął, odskakując gwałtownie. Od mokrego chodnika, wyrastającego z ziemi na samej granicy miasta, dzieliło go już raptem parę metrów, tarasujący drogę olbrzym wyglądał jednak na takiego, który i taką odległość potrafił znacznie uprzykrzyć. Przełknął dławiącą w gardle chęć obrzucenia delikwenta najlepszymi wyzwiskami w szesnastu językach i spytał w miarę uprzejmie:

– A z jakiego to powodu?

– Bo ja tu robotę mam. Paniczyk przeszkadza nieco – odparł gigant, krzyżując wielkie łapska na piersi. Spod kompletnie przemoczonej koszuli, na oko szytej na średniowieczną modłę, wystawały kłęby naturalnego swetra na potężnej klatce piersiowej. Długie, przetłuszczone włosy związał w mało estetyczny węzeł na karku, doskonale komponujący się z nierównomiernie rosnącą szczeciną na podbródku i iście małpim wyrazem okrągłej, nalanej twarzy.

Mark na moment niemal się zapowietrzył. Na miłość boską, to nadmiernie owłosione bydlę nazwało go… paniczykiem? Mało brakło, a ryknąłby mało eleganckim śmiechem. Do paniczyka było mu z pewnością daleko – wysoki i potężnie zbudowany, długowłosy i nieogolony w odrobinę tylko bardziej schludny sposób, a przede wszystkim z twarzą przeciętą blizną ciągnącą się od prawego kącika ust, poprzez powiekę i niknącą gdzieś w gąszczu czarnych włosów stanowił kogoś, do kogo nie podchodziło się bez wyraźnego powodu. Ba! Od zawsze krążyła za nim całkiem słuszna opinia faceta, który długim mieczem dłubał sobie w zębach.

W razie czego poruszył ramieniem, przez które przewieszoną miał pochwę z ciężką bronią.

– Chyba mnie z kimś pomyliłeś, śmiertelniku – wycedził przez zaciśnięte zęby, mimowolnie ukazując czubek zaostrzonego kła i pozwalając, by szare oczy na chwilę błysnęły czerwienią. Wyverny wchodziły wszędzie, obojętnie, czy przeszkadzały. Jeśli wyvern mówi, że nie przeszkadza, to znaczy, że nie przeszkadza.

Doskonale wiem, kim jesteś, kmiotku! – Człowiek prychnął z oburzeniem tak gwałtownym, że kilkucentymetrowa warstwa tłuszczu upodabniająca go do wybudzonego z zimowego snu niedźwiedzia zadrżała niebezpiecznie. – Ty chyba nie wiesz, kim ja jestem!

– Bezdomnym? – palnął Mark, ale dowcip ewidentnie przeleciał z gwizdem.

– Tak się złożyło, że Vernen ma odrobinkę przesrane, a ja chwilowo jestem jedyną osobą, która może z tym cokolwiek zrobić – wytłumaczył, jakby markotniejąc. Nagle wydał się Markowi bardzo stary i bardzo zmęczony. – Więc sorry, koleś, ale na razie nawet wyverna nie przepuszczę.

– A co tu się niby dzieje? – zainteresował się szybko, korzystając z tego, że chłopu najwyraźniej chciało się wygadać. Narastające w głębi piersi uczucie niepokoju uniosło łeb i zawęszyło, jak szykujący się do walki pies myśliwski. Deszcz od samego początku mu śmierdział. Lodowata woda, jeśli tylko mocniej się na tym skupić, miała kwaśny posmak destrukcyjnej, nieujarzmionej magii. Dzikiej, pierwotnej i niemożliwej do nagięcia podług własnej woli, nawet dla niego.

Jak to co? Bloki chcą tu budować – westchnął mężczyzna, poprawiając ociekające wodą włosy. – Tutaj. Na świętej ziemi. – Wykonał krótki gest w stronę spływającej błotem łąki. – Buldożerami wjadą, wszystko rozkopią, nadźbią tych uroczych mieszkanek dla bogatych buców. Ludzie się wprowadzą, zaprowadzą swoje porządki. Tylko duchy będą niezadowolone.

– I jeszcze nikt nie wpadł na to, że pchają się na pierdolone samobójstwo?! – Mark prychnął z niedowierzaniem.

– Ano ktoś wpadł, stąd moja rola. Egzorcyzmy odprawiam, coby duchy uspokoić i przekonać, żeby ludzi nie męczyły. Więc spadaj, jeśli łaska, bo pracy mam sporo, a pogoda jakoś nie sprzyja. – Tym razem wskazał na porzuconą kilka metrów dalej ozdobną kadzielnicę. Przemoczony popiół w jej wnętrzu nie miał już najmniejszych szans zapłonąć.

Mark bez słowa podjął wędrówkę, rzucając człowiekowi ostatnie sceptyczne spojrzenie. Powstrzymał się od wspomnienia mu, że jego praca nie ma najmniejszego choćby sensu. Niech myśli, że jest na coś potrzebny…

Bloki na świętej ziemi? Kto, do jasnej cholery, wymyślił coś takiego? Toż najmniejsze dzieci wiedziały, czym to grozi!

Las i otaczająca go przepiękna łąka trwały z ludźmi w kruchej symbiozie. Dzika Natura, w tym miejscu silniejsza niż gdziekolwiek indziej, wyznawała jedną, aż nazbyt czytelną i wyjątkowo prostą do pojęcia zasadę: jeśli nikt nie wchodził jej w drogę, ona również starała się nie uprzykrzać ludziom życia, trzymając się własnych granic i nie ingerując w problemy miasta. Pozwalała z siebie czerpać, obdarowywała ludzi swoim pięknem… lecz wymagała w zamian za to szacunku. Niestety, jak widać, dla niektórych sprawa tak trywialna okazała się niemożliwa do zrozumienia. Więc Natura wzięła sprawy w swoje ręce…

Mark doskonale pamiętał, jak to się skończyło poprzednim razem, niemal sto lat wcześniej. Natura nigdy się nie poddawała – nie tutaj, gdzie tak blisko było do jej serca. Deszcz będzie padał nieprzerwanie, ignorując kipiącą przesytem ziemię, zalewając ogrody i podtapiając piwnice. Na sam koniec Udręka, rzeka wytyczająca niemal całą granicę Vernen, wyleje… a całe miasto zatonie.

Szedł zdecydowanie wolniej, niż wcześniej. Energia i zapał do działania, jeszcze przed paroma minutami płonące mu w żyłach jasnym, pobudzającym ogniem, ulotniły się bezpowrotnie. Jeszcze gdzieś na samym dnie serca czuł ich delikatny posmak, już nie słodki i upajający, lecz przesycony nutką goryczy i swądem spalenizny.

Dla niego sprawa była skończona. Duchy przyrody za nic nie dadzą się ugłaskać, a uparci ludzie nie odpuszczą – łąka zostanie zryta, zbezczeszczona, przemieniona w kipiący chaosem plac budowy, czym ignoranci podpiszą na siebie wyrok śmierci.

To nie tak, że Mark lubił ludzi. O nie – od zawsze miał ich za idiotów, za pustych kretynów niedostrzegających niczego poza własną słodką rodzinką i szeregiem kuszących przyjemności. To oni go wygnali. To oni obarczyli go winą za okrutną zbrodnię i przepędzili, udając ślepych na wszystko to, co zrobił dla nich do tej pory jako wyverni Patron miasta.

Myśleli, że umarł. Że sczezł marnie na łonie zabójczej przyrody, pożarty przez tęczowe węże z powtarzanych w domowym zaciszu baśni; że jedynym, co po nim zostało, są lśniące w blasku słońca i kroplach porannej rosy kości, ogryzione do czysta przez padlinożerne zwierzęta. Kości i niezbyt pochlebne opowieści, które każdy z mieszkańców znał na pamięć, które wszyscy powtarzali na spotkaniach przy gorzkiej herbacie jako ciągle aktualne. Mark podobno dorobił się nawet własnej legendy, według której to miał powstać z martwych i ściągnąć na miasto nieszczęście.

Zbrodnia… Owszem, święty nie był. Nie dało się być świętym, gdy nosiło się piętno Antykreatora. Nie dało się być świętym, gdy widziało się więcej, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrażać… lecz tej konkretnej zbrodni akurat nie popełnił. Nie mógłby, nawet jeśli z jego moralnością byłoby aż tak źle, by miał na to ochotę. Nie mógłby, bo był cholernym wyvernem, którego za to czekałaby kara śmierci w męczarniach. Urażona duma okazała się znacznie bardziej uciążliwa, niż kiedykolwiek przypuszczał, a uraza trzymała się w głębi czarnego serca przesadnie długo.

Gdzieś tam na samym dnie świadomości świtała myśl, echo przeświadczenia, że gotująca się powódź miastu by się przydała. Kto wie, może byłaby niczym biblijny ogień, zmywający wszelkie zło pod przykrywką pozornej zagłady?

Szlag. Ludziom by się przydało. Tylko szkoda mu było Miasta Okien. Jako Patron dbał o nie wystarczająco długo, by zdążyć przywiązać się przesadnie mocno.

Nie każde miasto miało swojego Patrona, a nie każdy wyvern był Patronem, lecz każdy w Drugim Świecie wiedział, jak szczególnym było dla miasta zyskanie Patrona. Wyverny przywiązywały się do miejsc, a niektóre z nich potrafiły obdarzyć tym bardziej wyjątkowym rodzajem przywiązania, który nakazywał im je chronić. Nie było w tym wiele magii, brakowało uczuć płomiennych i spektakularnych jak na kartach taniej powieści – więcej było dobrej woli i chęci niesienia pomocy mieszkańcom zakątków, które z jakiegoś powodu zdawały się nieśmiertelnym bestiom wyjątkowe. Mark upatrzył sobie właśnie Vernen. Nigdy nie żył w przesadnej zgodzie z jego mieszkańcami – choć szanowali go i cieszyli się z jego obecności, nigdy nie przełamali dystansu, jaki wokół siebie skrupulatnie wybudował. Mark nie był kimś, kto sprawiał wrażenie kogoś, kogo chciało się poznać. Za Markiem ciągnął się cały ogon w postaci plotek mniej i bardziej prawdziwych. Mark palił i pił o wiele więcej, niż wypadało. Mark był gburowaty i nieco zbyt potężny, niż powinien, ponadto posługiwał się magią zakazaną od setek lat, gdy myślał, że nikt nie patrzy. Mark był wyvernem powszechnie znanym i pod żadnym pozorem niezaliczanym do tych krystalicznie czystych… ale był i pomagał miastu, co wydawało się najważniejsze. Jak widać – nie do końca.

Patronem już nie był, ale jakieś zalążki dziwnej więzi nadal gdzieś w nim siedziały. Przez trzy lata nie był w swoim mieście. Przez cholerne trzy lata, a myślał, że pamiętał wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Bez problemu mógłby rozrysować plan dość szerokich ulic, w myślach niejednokrotnie spacerował nimi, sprawdzając, czy wciąż pamięta najmniejsze detale. Wyvernia pamięć działała bez zarzutu, jednak tym razem miał wrażenie, jakby właśnie odkrywał wszystko na nowo. Każdy z doskonale znajomych zaułków miał w sobie coś nowego, jakiś drobiazg, o którym zapomniał, który zapamiętał inaczej lub uznał za zbyt mało istotny, by dbać o niego również w snach, lecz teraz jawiący się jak elektryzująca niespodzianka, siejąca w sercu ziarno tęsknoty. Tak bardzo pragnął spędzić tu więcej czasu, na nowo odkryć wszystkie kąty… Niestety wyglądało na to, że nie ma na to szans. Nie posiadał mocy, która skłoniłaby ludzi do zmiany zdania i jednocześnie nie wyprała im mózgów z całej wolnej woli, jaką posiadali.

Niewielkie Vernen nie na darmo nazywano Miastem Okien. Pogoda nigdy się tutaj nie zmieniała – wokół panowała wieczna ciepła jesień, a tonące w złocie drzewa przysłaniały niebo tak szczelnie, że nawet ulewy nie były mieszkańcom straszne, wprawianie więc szyb okazało się zbędne. Piękno otoczenia sprawiało, że od wieków każdy pragnął mieć jak najlepszy widok na zewnątrz. Okna przybierały tutaj miano prawdziwych dzieł sztuki – zdawało się, że mieszkańcy wręcz konkurują, kto z nich stworzy piękniejsze i mocniej przyciągające spojrzenia. Ozdoby przybierały wszelkie kształty – od nieregularności samych ram zaczynając, poprzez wprawianie kolorowych szybek, malowanie na jaskrawe kolory i podświetlanie świecami, na zdobieniu piórami, koralikami i plecionymi sznurkami kończąc, przez co niemal każde wyglądało jak skomplikowany, wyjątkowo oryginalny łapacz snów.

I tego właśnie będzie mu brakować. Nie radosnej, hałaśliwej rodzinki, zgromadzonej wokół stolika w maleńkim ogrodzie. Nie rozwrzeszczanych dzieciaków, chlapiących na siebie wodą w rażącym w oczy żółtym baseniku, nie kłócącego się właśnie młodego małżeństwa, wyglądającego na zbyt mało dojrzałe, by dorabiać się już własnych pociech. W końcu jak to tak – żeby dzieci miały dzieci? Nie będzie mu brakowało też tęższej kobieciny w nieokreślonym wieku, rozwieszającej obok dość intymne części garderoby na sznurku i palącej papierosa z zapałem godnym nałogowca. Będzie brakowało mu klimatu, wspaniałych domów, magicznych przedmiotów, aury sennego marzenia i monumentalnych drzew o złotych liściach, tworzących ponad tym wszystkim wspaniałe sklepienie, nieprzepuszczające lodowatych kropel deszczu.

Bo co mógł zrobić? Nic nie mógł zrobić. Ludzie już dziwnie się za nim oglądali, a burmistrz pewnie wywaliłby go na zbity pysk, gdyby tak ni z tego, ni z owego pojawił się w progu ratusza. Jeszcze by uznali, że to on ściągnął na nich powódź, kto wie. Skończyłoby się na tym, że jeszcze by oberwał za te swoje dobre chęci.

Tak, trzeba było po prostu machnąć na to dłonią, zignorować to natrętne uczucie w głębi piersi, przespacerować się ostatni raz i zrobić kilka pamiątkowych zdjęć, by mieć do czego rzewnie wzdychać wieczorami przy butelce whisky. Tylko dlaczego to wcale nie wydawało się takie proste?

Oni, do cholery, chcieli zniszczyć jego miasto! Może by po prostu pozbyć się przyczyny – denerwującego, hałaśliwego narodu? Z pewnością nie żałowałby tamtych wyjących wniebogłosy gówniarzy i ich niedojrzałych rodziców, obrażających właśnie swoich przyjaciół i rodziny do czterech pokoleń wstecz.

Wyszedł na główną ulicę, pnącą się delikatną krzywizną w stronę kamiennych stopni barokowego ratusza. Brukowe kamienie gęsto zaścielały złociste liście wiecznie jesiennych dębów, górujących po obu stronach drogi. Potężne, pobrużdżone jakby od starości pnie były tak ogromne, że nawet w pięć osób niemożliwością było je objąć. Tuż obok szemrał wartki strumień, za miastem wpadający do słynnej rzeki Udręki, wylewającej podczas większych ulew. Ponad jego wodami poprowadzono wiele kamiennych mostów, tak wąskich, że nie zmieściłby się na nich samochód. Droga po drugiej stronie była jednak tak zaniedbana i zarośnięta chwastami, że nikt nie miał odwagi, by na niej stanąć. W wielu miejscach kiczowate płytki chodnikowe, na których odciśnięto nienależący do najpiękniejszych wzorek złożony z połączonych rombów, wybrzuszały i kruszyły się, przegrywając nierówną walkę z korzeniami drzew, wypełzającymi ponad powierzchnię ziemi jak grube, leniwe węże. Wybujały dziki bluszcz o zdrewniałych pędach ciasno oplatał parkowe latarnie z kutego metalu.

Skierował się powoli w stronę ratusza. Już po chwili przypominające rozcapierzone palce gałęzie drzew przerzedziły się, ukazując imponującą bryłę w całej okazałości. Smukłe kolumny podtrzymywały bogato rzeźbiony portyk, rozpinający się nad szerokimi stopniami, prowadzącymi do drzwi z ciemnego, malowanego farbą o wysokim połysku drewna. Budynek, wyposażony w zwyczajne, nowoczesne okna o idealnie czystych szybach, raził w oczy, od razu narzucając wrażenie, że coś jest zdecydowanie nie tak. Na tle wspaniale zdobionych, drewnianych domostw reszty Vernen sprawiał wrażenie zimnego i martwego, pozbawionego własnej duszy. Jak grób, w którym brakuje ciała.

Minął brukowany plac, straszący spękaną kostką i czającym się w jej zagłębieniach soczyście zielonym mchem. Po chwili znalazł się na terenie słynnego verneńskiego targowiska, tętniącego życiem niezmiennie przez całą dobę. Drewniane stragany, które chroniły namioty o ciepłej beżowej barwie prawdziwego płótna, skrywały nieraz prawdziwe skarby, z daleka niczym nieróżniące się od zwykłych, nieco tandetnych zabawek, które ktoś wystawił na sprzedaż jedynie dlatego, że brakowało mu pomysłu, co powinien z nimi dalej zrobić. Jako pierwsze uwagę Marka zwróciło stoisko z porcelaną, a szczególnie malowana na fioletowo filiżanka o brzegach wyglądających jak wykonane z najdelikatniejszej koronki. Również wyglądający jak drogocenna tkanina spodek straszył czerwoną nalepką z ceną, za którą handlarz mógłby spokojnie odpoczywać do późnej starości, nigdy więcej nie hańbiąc się pracą. Wykonana z zielono-brązowego marmuru pieprzniczka w kształcie zegara miała pozłacane odważniki i wskazówki. Wszystkie te przedmioty aż parzyły w dotyku, kipiąc elektryzującą magią.

Nie potrafił powiedzieć, kiedy był tutaj ostatni raz. Wielokrotnie śniło mu się, że zagłębia się między niezwykłymi produktami, szukając czegoś lub po prostu chcąc nacieszyć oczy egzotycznym pięknem i wybujałymi kształtami rzeczy, których przeznaczenia za nic nie potrafił określić. Teraz poczuł w sercu lekkie ukłucie dziecięcej tęsknoty, która rozlewała się po ciele od razu po przebudzeniu z podobnych marzeń. Idiotyzm. Tyle lat, a jego nadal ciągnęło do tak prozaicznych spraw…

Zatrzymał się gwałtownie, gdy skronie przeszyła fala ostrego bólu. Syknął, potarł je zniecierpliwionym gestem, odszedł kilka kroków dalej od staruszki, która zbyt mocno zainteresowała się bladością jego twarzy i już otwierała usta, by coś powiedzieć. Zaklął pod nosem.

Antykreatorze, nie dzieje się dobrze – rozbrzmiało gdzieś w jego myślach.

Co ty nie powiesz, durna szkapo – warknął na jednorożca. Nie miał pojęcia, gdzie wredne konisko mogło się znajdować, jednak sądząc po tym, jak wyraźne były jego myśli, musiało czaić się gdzieś niedaleko. – Nawet głupi by to wyczuł. Tylko co…?

Praktycznie biegł w stronę łąki. Miecz na ramieniu zdawał się jeszcze mocniej ciążyć, jakby usilnie starał się przypomnieć o swojej obecności.

Gdzie ty jesteś?! – krzyknął wreszcie w myślach. Rzadko zdarzało się, by rozmawiał z jednorożcem telepatycznie, nigdy nie miał do tego cierpliwości. – Co się, do kurwy nędzy, dzieje?! Mów, chabeto!

Jak to, co się dzieje? To, przed czym tak uparcie uciekałeś. – Przez chwilę miał wrażenie, że zwierzę się z niego śmieje. – Koniec świata. Koniec twojego świata. Niezmywalna rysa na twoim Nigdzie, Pożeraczu Światów. A ty chyba powinieneś coś z tym zrobić, nieprawdaż? Miecz Antykreatora zbyt dawno nie posmakował krwi.

Opublikowano
Kategorie Fantasy
Odsłon 1318
1

Komentarze

Bez komentarzy

Dodaj komentarz