Radosna Kompania – Epeisodion VI: Krzyk martwego miasta

Spokojnie można było powiedzieć, że miasto przeszło jego najśmielsze oczekiwania.

Doskonale pamiętał, jak wyglądało niemal sto lat temu. Większość kamienic o zdobionych elewacjach przyciągała wtedy wzrok swoją elegancją, a nowsze ceglane budynki, wysokie i monumentalne, choć raczej nie najładniejsze, lśniły nowością i czystością. Wytyczały dumnie granicę, niemal idealnym kręgiem zamykając resztę miasta w szczelnym pierścieniu, a poza nimi znajdowało się już tylko kilka mniejszych domów zamożniejszych rodzin, zachwycających eleganckimi murowanymi płotami i kryjącymi się za nimi pięknymi ogrodami, choć ciężko było je dostrzec. Pamiętał też wielki miejski park, w którym rosło wiele starych drzew o pniach tak grubych, że niemożliwością było objąć je w kilka osób. Pamiętał, jak ich gałęzie splatały się nad wyłożonymi brukiem alejkami, swoją gęstością przepuszczając do ziemi tylko odrobinę przecedzonego przez zieleń światła, dzięki czemu panował tam wieczny półmrok i przyjemny pachnący roślinami chłód nawet w środku lata. Pamiętał tysiące kolorowych sklepików w miejskim centrum, spacerujące po rynku tłumy i swoistą aurę luksusu, przesiąkającą każdy najmniejszy uliczny kamień, i to pomimo panującej wokół zawieruchy tuż przed wojną. Był tu tylko raz, ale wszystko było wtedy tak charakterystyczne, że bez problemy wryło się w doskonałą wyvernią pamięć.

I dzięki temu zastane różnice jeszcze mocniej kłuły w oczy.

O ile tak diametralną zmianę można było określić mianem „różnic”.

Granicę obecnie wytyczał szereg szarych, odrapanych wieżowców o ciemnych, odpychających balkonach, ewidentnie służących właścicielom jako składy wszystkiego tego, z czym nie wiedziało się, co zrobić, i brudnych oknach, w których na próżno szukać śladów życia. Gdyby nie te zawalone wszelkim śmieciem balkony, każde z mieszkań na pierwszy rzut oka można by było uznać za opuszczone. Proste ceglane budynki, już w czasach swojej świetności sprawiające wrażenie, jakby czegoś im brakowało, straszyły pustymi oczodołami okien, z których jeszcze w kilku miejscach jak wyszczerzone kły sterczały odłamki potłuczonych szyb. Uliczny bruk pofalował i wykrzywił się z upływu lat, a w jego zagłębieniach obwicie zbierały się kałuże brudnej deszczówki, lśniące tęczowym wzorem rozlanego oleju samochodowego w chłodnym, anemicznym blasku latarń, z których działała mniej niż połowa. Już strach było pomyśleć, co działo się dalej. Jak miały się zabytkowe kamienice? Czy bardziej wiekowy od samego miasta park jeszcze istniał? Czy eleganckie ścieżki zarosły chwastami, alejki kwiatów zdusiły nadmiernie wybujałe krzewy, a drzewa obumarły ze starości? Czy może został całkowicie zrównany z ziemią, a na jego miejscu stoi któryś z tych przerażających bloków?

– Podobno mieszkania stoją tu od dziesięciu euro – odezwał się Allan. Jego głos rozerwał dotychczasową kipiącą niedowierzaniem ciszę jak wystrzał.

– A chciałbyś tu mieszkać? – Loki zaśmiał się bez cienia wesołości. Rozparty na tylnej kanapie czarnego defendera, nie chciał choćby dopuścić do siebie myśli, że lada chwila będzie musiał opuścić ciepłe wnętrze samochodu i wyjść w rozgrywający się za oknem koszmar.

– Nikt by nie chciał – prychnął Mark. Nachylony nad kierownicą, starał się dojrzeć cokolwiek przez zalewające przednią szybę strugi deszczówki. Wycieraczki padły jakiś czas temu, jakby chcąc nieśmiało przypomnieć, że w kilkudziesięcioletnim samochodzie już dawno nic się nie zepsuło, a z lśniącą w mdłym blasku nielicznych latarń wodą nie radził sobie nawet niezwykły wzrok wyverna. Na szczęście jedynym samochodem, jaki minęli do tej pory, było niemal doszczętnie przerdzewiałe seicento w jakimś dziwnie niebieskim kolorze, późna pora nie sprzyjała wychodzeniu na ulice. Resztę załatwiał w miarę precyzyjny GPS w zmaltretowanym smartfonie kierowcy.

– Mówisz? – Allan łypnął na niego jedynym okiem. – Ja tam może i bym chciał. To miejsce ma jakąś… atmosferę.

– Raczej niezbyt sprzyjającą twoim włosom. – Najemnik zachichotał jak mała dziewczynka. – Chociaż może wreszcie by cię to zmobilizowało do ogolenia się na łyso.

Zahamował gwałtownie, w ostatniej chwili zauważywszy uliczne światła. Z tyłu rozległo się przekleństwo Lokiego, Allan upuścił puszkę piwa, podduszony pasem bezpieczeństwa.

– Kurwa, wylało mi się! – zawołał żałośnie. – Kto ci dał prawo jazdy?!

– Myjesz mi auto! – zawtórował mu wściekły wyvern.

– Moglibyście przestać? – Dobry humor Przedwiecznego przepadł bezpowrotnie. Wybuchające co jakiś czas między braćmi kłótnie na poziomie małych dzieci po kilkugodzinnej jeździe zaczynały powoli doprowadzać go do szału, choć zawsze szczycił się swą żelazną cierpliwością. Tych dwóch najwidoczniej nie było stworzonych do przebywania na tak małej przestrzeni i żadna siła nie mogła tego zmienić. Z sykiem otworzył puszkę piwa…

Spieniony płyn zalał mu ręce. W ostatnim momencie zdołał otworzyć okno i wystawić za nie napój.

– Przysięgam, że zaraz będziecie leźć pieszo! – Mark wyglądał na gotowego wcielić groźbę w życie i bez obiecanej chwili zwłoki. – Pierdolone brudasy!

– Nie jestem brudasem, tylko alkoholikiem – zaprotestował Przedwieczny.

– Daj już spokój, bo za sekundę będziesz martwym alkoholikiem – westchnął Allan. – Mój brat po pobycie w więzieniu całkowicie stracił poczucie humoru…

– Ja twoim zdaniem nie mam poczucia humoru?! – ryknął wyvern. Zwykle szare jak pochmurne niebo oczy błysnęły krwistą czerwienią. – To patrz! – Auto zatrzymało się z piskiem opon; zmiennoskóry zawył z zaskoczenia, gdy kierowca jak gdyby nigdy nic dobiegł do drzwi od strony pasażera, otworzył je na oścież i bez żadnego wysiłku wyszarpnął go na zewnątrz. – Miłego spaceru! – wycedził jeszcze.

– Czy wy musicie cały czas zachowywać się jak dzieci?! – Loki wpadł między nich, w ostatniej chwili powstrzymując Allana od rękoczynów (a tym samym zapewne ratując go od brutalnej śmierci). – Nosz korby można z wami dostać! Co to ma być?! Kurwa, ile wy lat macie?! Wracajcie do tego cholernego samochodu, a jak mi się który jeszcze raz odezwie, własnoręcznie łeb ukręcę!

– Loki… – Mak zabrzmiał podejrzanie głucho, lecz Przedwieczny nie zamierzał zwrócić na to większej uwagi.

– Co? Masz jeszcze jakieś obiekcje? – syknął, odwracając się gwałtownie w jego stronę. – Moment. Co to za smród?

Duszne od wilgoci i przesycone szumem wciąż padającego deszczu powietrze wypełniał delikatny metaliczny zapach. Nie był może jakoś szczególnie mocny, a wręcz unosił się gdzieś na samym skraju postrzegania, dziecinne łatwy do przegapienia, lecz dla wprawionego w wyszukiwaniu podobnych woni nosa Marka okazał się niemożliwy do pominięcia. Z łatwością wyminął zamarłego Lokiego, prawdopodobnie wciąż jeszcze nie potrafiącego określić, z czym mu się tajemnicza woń kojarzy, i przyklęknął kilka kroków przed gorącą maską samochodu. Nie pomylił się – we wgłębieniach w bruku, jak rozsypane rubiny, perliły się spore krople krwi.

– Co jest? – Niemal ślepy w tym oświetleniu Allan niecierpliwił się gdzieś z tyłu.

– Wygląda to tak, jakby kogoś przerżnęli na pół – skwitował Loki.

– Szedł stamtąd. – Mark krótkim ruchem głowy wskazał na zacienioną boczną uliczkę po lewej stronie drogi. – Tam. – Kolejnym oszczędnym gestem nakierował wzrok towarzyszy na maleńki zaułek, właściwie przerwę między dwoma stojącymi zbyt blisko budynkami.

– Sprawdzamy?

– Nie mamy wyboru.

Zaskrzypiał otwierany bagażnik, trzasnął przeładowywany Wrzos, cicho kliknęły dwa pistolety. Wśród szmeru coraz silniejszej ulewy i głuchego pomruku zbliżającej się burzy dźwięki praktycznie zanikły, niemożliwe do wychwycenia dla ludzi. Utonął również odgłos kroków trzech par ciężkich butów, a ciemne sylwetki poruszyły się na tyle szybko i płynnie, że z boku wyglądać musiały jak eteryczne, nieuchwytne cienie.

Mark ruszył przodem, bezszelestnie zagłębiając się w mroku uliczki. A właściwie nie tyle uliczki, co ślepego, zaśmieconego zaułka, w którym unosił się nieprzyjemny odór dawno nieopróżnionych kontenerów na odpadki, a który kończył się solidnym ogrodzeniem ze zwieńczonej drutem kolczastym siatki, pnącej się na ponad sześć metrów. Pozbawione okien, pstrokate od wszechobecnego graffiti ściany kamienic znajdowały się na tyle blisko, że ciężko byłoby zmieścić się tam w dwie osoby obok siebie.

Wyraźna ścieżka prowadziła w głąb maleńkiej uliczki, kusząc coraz intensywniejszym i coraz słodszym zapachem. Lśniła w wątłym świetle dobiegającym z ulicy, skrzyła się intensywną czerwienią, podczas gdy wszystko wokół zdawało się szare, nijakie i dziwnie wyblakłe. Była nawet lepsza, niż fosforyzujące drobinki magii, które wypełniały powietrze gdy wchodził w tryb Łowcy, z łatwością wskazujące drogę do ofiary. Ona nie była delikatna, wątła, możliwa do rozwiania podczas każdego mniej ostrożnego ruchu. Ona trwała twardo przed nim, jak tekst obwiedziony jaskrawym zakreślaczem. Niemożliwa do przegapienia i prowadząca prosto do celu…

Prosto do niewielkiego ludzkiego ciała, częściowo opierającego się o pokrytą zakrzepłą czerwienią siatkę.

Młody mężczyzna o jasnych jak słoma włosach i niebieskich, szeroko rozwartych oczach, w których wciąż jeszcze można było doszukać się śladów odczuwanego przerażenia, musiał być martwy od niedawna. Mark nie musiał dotykać szarej jak papier skóry by wyczuć, że wciąż promieniowała delikatnym ciepłem, którego jeszcze nie zdążyło wyssać lodowate nocne powietrze. Krew zebrała się wokół niego w niewielką kałużę, doszczętnie mocząc eleganckie spodnie i białą koszulę, z trudem zakrywającą ogromną ranę na brzuchu. Ranę czystą i o gładkich krawędziach, ewidentnie zadaną z wielką wprawą dobrze naostrzonym narzędziem. Być może średniowiecznym mieczem.

– Smokon – syknął Loki, nachylając się nad trupem.

Młody chłopak w już zaciskających się pośmiertnie palcach ściskał niewielki skrawek papieru – kartkę starannie wyrwaną z niewielkiego zeszytu. Przedwieczny, powstrzymując obrzydzenie, dostał się do niej, lecz szybko wcisnął w dłonie stojącemu za nim jak strażnik Markowi. Wstyd było mu tak jawnie pokazać, jak bardzo brzydzi się czyjejś krwi, lecz takie były fakty – od zawsze, od tych tysięcy lat, które chodził po ziemi, obca posoka powodowała w nim mdłości i zawroty głowy.

Mark szybko przejął skrawek, rozprostował go. To był list – list zaczynający się od pięknie wykaligrafowanych słów „Droga Radosna Kompanio! – lecz nasiąknięty krwią tekst stał się zupełnie nieczytelny. Jedynie ten nagłówek trwał na samym środku, przyciągając wzrok i zagnieżdżając się w umyśle wraz z setką pytań.

– „Radosna Kompanio”? – Allan zaśmiał się sucho. – A to co niby miało znaczyć? Ale ktoś miał poczucie humoru…

– Co za „Radosna Kompania”? – Loki obejrzał się przez ramię. Wstał powoli, dłonią opierając się o siatkę. W głębi ducha miał nadzieję, że wszyscy zrzucili to na karb zmęczenia.

– Podoba mi się. – Twarz Marka naraz rozjaśnił szeroki uśmiech. – Radosna Kompania… Taak, to dobra nazwa.

– Teraz to już gówno rozumiem. – Zmiennoskóry ze złością potrząsnął głową.

– Nieważne. – Złożył karteczkę na kilka części i upuścił, tuż nad ziemią zapalając pstryknięciem palców. – Wracajmy do auta. Tutaj już nie pomożemy.

– Ktoś przed chwilą zaszlachtował smokona, a ty tak sobie chcesz wracać do samochodu? – Loki usilnie starał się nie spoglądać w stronę krwi. – Czy ty jesteś normalny?!

– Prawdopodobnie nie. Już kilka osób mi to mówiło. Ruszcie tyłki.

– Czekaj! – Przedwieczny błyskawicznie zastąpił mu drogę. – Chcesz teraz w spokoju jechać sobie do hotelu, podczas gdy po mieście w najlepsze chodzi coś, co dało radę dorosłemu smokonowi?

– A co mam twoim zdaniem zrobić? – Wściekłym gestem objął okolicę. – Ruszyć tropem? Wywęszyć tego, co to zrobił? I co potem? Czy ja ci wyglądam na dobrego bohatera? Jakąś matkę polkę, która opiekuje się wszystkimi wokół? Mam swoje problemy!

– Matka polka? – Przedwieczny teraz już nic nie rozumiał.

– Mi to brzmi jak ostrzeżenie.

Oba wyverny obróciły się błyskawicznie w stronę Allana.

– Ostrzeżenie? – Loki sceptycznie przechylił głowę.

– A co innego? Znajdujemy jeszcze ciepłe magiczne zwłoki, a przy nich jakiś dziwny list. Jak wam to brzmi?

– Ja wiem, jak to brzmi – warknął Mark. – Ale nie zamierzam rozmawiać o tym teraz. Jasne? Już mi stąd! – Bezceremonialnie pchnął obu mężczyzn w stronę moknącego na ulicy defendera.

Allan westchnął ze zrezygnowaniem, zajmując swoje miejsce. Czuł, że Mark zdecydowanie coś wiedział… a przynajmniej domyślał się znaczenia tego dziwacznego symbolu. Tylko dlaczego nic nie chciał powiedzieć? Zwykle taka okazja do wykazania się własną domyślnością byłaby dla niego nie do przegapienia. A tu co?

A może sam nie był niczego pewien i musiał sobie wszystko w głowie ułożyć?

Albo prawda była tak nieprzyjemna lub przerażająca, że wolał milczeć tak długo, by mieć pewność, iż o niej zapomnieli…?

Deszcz ustał równie nagle jak się zaczął, zaś jego miejsce w szybkim tempie zajęła mgła – idealnie biała, gęsta jak mleko, do złudzenia przypominająca żywą. Przelewała się nieregularnymi kłębami tuż nad ulicą na poziomie ludzkich kostek, rozrzedzała się nieco powyżej, by ponownie zgęstnieć na wysokości jakichś pięciu metrów. Przykrywała część budynków całkowicie tylko po to, by uwypuklić i dziwacznie podkreślić krawędzie pozostałych, sprawiając, że wyglądały jak coś nieprawdziwego. Jak dziecięca wycinanka z papieru.

Cholernie ponura ta wycinanka. Mark zaśmiał się w myślach.

Jedyny czynny o tej porze sklep doskonale wpasowywał się w otoczenie, tak samo brudny, ubogi i przesiąknięty swoistą aurą tymczasowości. Wchodziło się do niego po kilku popękanych schodkach z ubłoconego lastriko, mijało okratowane drzwi, w których jedną z szyb zastępowała pomalowana na niebiesko płyta pilśniowa, i wchodziło się wreszcie do wnętrza, które całą swą okazałością zniechęcało do jakichkolwiek zakupów. Niegdyś białe, obecnie poszarzałe przez lata wiernej służby ściany pięknie komponowały się z na oko piwnicznymi regałami i brudną ladą, której blat w założeniu producenta zapewne miał przypominać marmur. Efekt był – delikatnie rzecz ujmując – marny. Wysokie i jednocześnie wąskie wnętrze oświetlało pięć jarzeniówek, a każda z nich dawała światło zupełnie innego koloru. Mark po prostu nienawidził jarzeniówek.

Całości obrazu doskonale uzupełniała postać ekspedientki. Tęga jejmość w ubrudzonym czymś czarnym fartuchu opierała się ze znudzeniem o klejącą od brudu ladę, przeglądając bez śladu zainteresowania kolorowe czasopismo z plotkami. Jej pomalowane na niebiesko powieki tworzyły wręcz książkową całość wraz z nastroszonymi rudawymi włosami i owłosionym pieprzykiem nad górną wargą.

– Ja bym sobie tą kolację chyba jednak darował – syknął Allan, odruchowo robiąc dwa kroki w tył.

Mark uprzejmie postanowił go zignorować.

Okazało się, że sklep, choć tak nieatrakcyjny wizualnie, był zaskakująco dobrze zaopatrzony. Ilość jedzenia, jaką przytargał wreszcie do lady, zasłużyła sobie na chwilowe wyrwanie się z flegmatycznego znudzenia ekspedientki, lecz okazała się zbyt słabo oszałamiająca na to, by skwitować je milszym słowem czy choćby odpowiedzią na uprzejme „dobry wieczór”.

Hotel był kolejnym elementem, który tak idealnie pasował do obrazu wymarłego miasta, że spokojnie mógłby robić za jego wizytówkę. Budynek miał parter i dwa piętra i jedynym słowem, które mogło określić go w stu procentach, było „prostokąt”. Prosta prostokątna bryła, prostokątne ciemne okna, prostokątny zarys wejścia i maleńki prostokątny parking, na którym samotnie mokło seicento. Tym razem pomarańczowe. Mark postanowił nie uznawać tego za zły omen.

– To na pewno tutaj? – Loki, wysiadłszy z samochodu, przyjrzał się sceptycznie budynkowi, podpierając boki pięściami. Niegdyś pokryte białym tynkiem ściany zdobiły liczne zacieki, powstałe podczas mocniejszych deszczy, a wszystko wyglądało na zakurzone od miejskiego smogu. W żadnym z okien nie paliło się światło, tylko nad samym wejściem krzywo jarzył się napis „hotel”. Działały w nim trzy litery. – Nie było czegoś… lepszego?

– Uwierz mi, gdyby było, to bym się tutaj nie pchał. – Mark zarzucił na plecy pochwę z mieczem i zabrał się za reklamówki z jedzeniem.

– Jesteś pewien, że to w ogóle działa? – Allan przez chwilę poważnie zastanowił się, czy by może nie spać w samochodzie. – Wygląda na opuszczone…

– Stronę internetową z rezerwacją mieli zaskakująco nowoczesną…

Drzwi wejściowe, na pierwszy rzut oka stanowiące jedyną nową rzecz w okolicy, a w rzeczywistości skrzypiące znacznie przeraźliwiej, niż większość znacznie starszych w Nocnym Dworze, prowadziły do niewielkiego przedpokoju, na którego jedyne umeblowanie składały się drewniany stołek i wieszak, ewidentnie stojące tam tylko dlatego, że nigdzie indziej nie znalazło się dla nich miejsce. Recepcja okazała się zadziwiająco przestronna i wyposażona w kontuar z czegoś, co z daleka przypominać miało drewno. Na wprost od niej znajdowała się ciemna klatka schodowa, po prawej stronie zaś wejście do niewielkiej stołówki, obecnie zamkniętej na głucho. Przez gęstą firankę, poszarzałą od dymu papierosowego, ciężko było cokolwiek zobaczyć.

Loki, uznawszy próby znalezienia włącznika światła za przegrane, zajrzał ciekawie za kontuar. Wychylił się mocno, zezując również do znajdującego się za nim pomieszczenia, do którego drzwi uchyliły się lekko, lecz machnął w końcu dłonią i na to i wcisnął przycisk dzwonka, przyklejonego taśmą klejącą do zaskakująco czystej okleiny. Minęła dłuższa chwila, zanim z ciemnego pokoiku wyłoniła się zaspana recepcjonistka.

Kobieta była tuż przed trzydziestką, a całą sobą stanowiła odzwierciedlenie wszystkich dowcipów o dziewczętach lekkich obyczajów. Różowy sweterek z trudem ukrywał ewidentnie sztucznie powiększone piersi, dłonie straszyły czerwonymi tipsami w kształcie szponów, żółta mini odsłaniała stanowczo zbyt duży fragment nóg obleczonych w koronkowe rajstopy. Ostry makijaż jedynie podkreślał nienaturalnie duże usta i burzę tlenionych blond loków, okalającą niegdyś pewnie ładną twarz w kształcie serca.

– Troszkę się panowie spóźnili! – zaszczebiotała dziewczyna, rozkładając z hukiem zmaltretowany zeszyt. Wyglądało na to, że pomimo posiadania całkiem atrakcyjnej strony internetowej, hotelik własnego komputera się nie dorobił.

– Aj tam. Cztery godziny to nie tak znowu dużo – prychnął Loki. – Grunt, że wreszcie dotarliśmy! – Wyszczerzył się szeroko w stronę okazałego biustu. – A co taka ładna pani robi sama w środku nocy w takiej okolicy? Drzwi otwarte, każdy może tu w każdej chwili wejść. Nie boi się pani?

– Przyzwyczaiłam się – ucięła, posyłając Przedwiecznemu spojrzenie mocno sceptyczne i raczej… współczujące. Allan ledwo powstrzymał się od śmiechu.

Shot down in flames… – zanucił na tyle cicho, by tylko rudy mógł to usłyszeć.

– Och…! – Kobieta naraz przerwała pisanie, gdy do kontuaru przepchnął się Mark. – Ojej…

Antykreator, postrach świata magicznego i niemagicznego i przyszła zagłada ludzkości, zatrzymał się z miną cokolwiek nierozumiejącą. Allan niemal zaczął się dusić, w razie czego odchodząc na kilka kroków.

– Ta… Można zapłacić z góry? – Wyvern posłał bratu pytające spojrzenie, lecz dość szybko wyszedł z szoku.

– Ależ oczywiście! – Blondynka rozpromieniła się w jednej chwili. Śnieżnobiałe zęby błysnęły, w do tej pory znudzonych niebieskich oczach pojawiły się iskierki ekscytacji. – Bardzo proszę. Ach, jaka ja nieuprzejma! Nie spytałam nawet, jak minęła podróż! Pewnie pan zmęczony po tylu godzinach za kierownicą, prawda?

– Ujdzie. – Mark zmarszczył brwi. – Mieliśmy trochę… przygód.

– Ale grunt, że dotarli panowie w jednym kawałku, prawda? – Zaśmiała się z dowcipu zrozumiałego jedynie dla niej samej.

– Czy dostanę wreszcie ten rachunek? – Po przedłużającej się ciszy najemnik skinął w stronę trzymanego przez kobietę wydruku.

– Ach tak, oczywiście, bardzo proszę! Taka późna pora, że nawet mi się chce spać, widzi pan – trajkotała dalej. – A to kluczyk do pokoju. O ósmej zapraszam na śniadanie! Dobrej nocy! – Pomachała jak mała dziewczynka.

Mark czym prędzej ruszył w stronę klatki schodowej. Podśmiewający się Allan i skwaszony Loki szybko poszli za nim.

– Wyglądała tak, jakby chciała, żebyś tę noc spędził z nią – rechotał jednooki.

– A czy ja wyglądam, jakbym jej chęci podzielał? – Zgrzytnęły ostre zęby. – Nie interesują mnie ladacznice.

– Gadaj zdrów. Na cycki to jej się patrzyłeś dłużej niż ja. – Loki, ponownie przegrawszy walkę z zaginionym włącznikiem światła, zaklął i włączył latarkę w telefonie. – Tu poważnie nigdzie nie ma światła? – W razie czego poświecił na sufit. Dwie jarzeniówki wisiały tam sobie w największym spokoju. – Na klaśnięcie działają…? – burknął jeszcze pod nosem.

– Jestem facetem. Na to się nie dało nie patrzeć – prychnął Mark.

– Nie interesują cię ladacznice? – Allan, wyczuwszy doskonałą okazję do dalszego naigrawania się z brata, nie mógł się powstrzymać od pytania. – To powiedz mi… skoro żyjesz od początków świata, jak sam utrzymujesz… to ile ty właściwie miałeś kobiet, co? Na miłośnika stałych związków mi nie wyglądasz, a że ladacznic nie lubisz…

Mark przez chwilę wyglądał tak, jakby zamierzał wyrzucić go na parter przez drewnianą poręcz schodów.

– Owszem, jestem miłośnikiem stałych związków, jak to określiłeś – warknął. Okazało się, że w korytarzu, w który skręcił, również nie ma włączników światła. Machnął już tylko na to ręką i w blasku telefonu Lokiego odnalazł właściwe drzwi.

– Ty i stałe związki? No tego tom się po tobie nie spodziewał. – Zmiennoskóry nie zraził się głębokim, nieludzkim warkotem. – To przyznaj się teraz, braciszku, w ilu w takim razie byłeś?

– W żadnym. – Klucz zachrzęścił w białych plastikowych drzwiach, na oko tak słabych, że wystarczyłby jeden niewysilony kopniak, by wyrwać je z zawiasów.

Allanowi chwilę zajęło przetrawienie faktów i wyciągnięcie nasuwających się wniosków.

– Zaraz. Że co? – Stanął jak wryty. – To ty może powiedz mi, że jesteś jeszcze…?!

– Czy naprawdę musimy rozmawiać o moich sprawach łóżkowych?

Już nabierał powietrze, by rzucić wyjątkowo mocnym żartem, gdy zauważył, że oczy Marka błysnęły na czerwono. To chyba był najlepszy znak, że nie należy więcej drążyć.

– A może po prostu jesteś pedałem? – Loki nie miał podobnych oporów.

W razie czego zmiennoskóry odsunął się nieco, przeczuwając, że to już skończyć się może nie inaczej, jak wybuchem niszczycielskiego gniewu, gdy… Mark parsknął takim śmiechem, że z pewnością upadłby, gdyby nie przytrzymał się ściany.

– Teraz toś pojechał! Ja…? Boże uchowaj! – Dłuższą chwilę nie mógł się uspokoić. – Wchodzicie, czy tu będziecie spać?

Po przekroczeniu progu czegoś, co na stronie internetowej nosiło dumne miano „apartamentu”, Markowi przemknęło przez myśl, że korytarz chyba jednak nie był wcale takim kiepskim rozwiązaniem. A w każdym razie lepszym niż to, co ich czekało.

Owszem, był wysoki i dość szeroki w ramionach, ponadto przez plecy przewieszoną miał pochwę z długim mieczem (której napalona recepcjonistka jakimś cudem nie zauważyła, co było całkiem ciekawe), ale i tak nie przypuszczał, że mógłby nie zmieścić się w przedpokoju. Tak, był dobrze zbudowany, z pewnością nie można było określić go mianem żylastego lub tym bardziej drobnego, ale do przypominającej szafę trzydrzwiową postury ciężarowca było mu jeszcze bardzo daleko. Ot zwykły facet, który dużo pracuje fizycznie. Więc to, że maleńkie pomieszczonko, które górnolotnie można było określić mianem „przedpokoju”, musiał przejść bokiem, wprawiło go w niepomierne zaskoczenie.

– Patrzcie, światło tu jest! – Loki z triumfalną miną kliknął przełącznikiem.

Zasadniczo wiele to nie dało. Żarówka w żółtawym plafonie była tak słaba, że przegrywała nawet ze światłem latarni, dobiegającym z ulicy przez niezasłonięte okno.

Wątły blask, od którego już zaczynały boleć go oczy, padł na maleńki salonik. Ściany pomalowano bladożółtą farbą, w sklepach zapewne określaną jako „słoneczny poranek”, co raczej słabo wyglądało w połączeniu ze starą jak oba światy szarą kanapą w dziwaczny, niemożliwy do opisania wzorek. Jeśli przyjrzało się dokładniej, można było zauważyć, że w kilku miejscach przypalono ją papierosami.

– Przynajmniej można tu jarać – mruknął pod nosem, nie czekając już dłużej. Z lubością zaciągnął się aromatycznym dymem, odpaliwszy papierosa pstryknięciem palców.

– Świetnie. Uduszę się przez noc – burknął Allan. – No… Trzeba przyznać, że najładniej tu nie jest, nie?

Z kanapą świetnie komponował się fotel, który z pewnością udawać miał skórzany, i odrapany stolik, na którym kurzył się równie stary jak wszystko wokół telewizor z wybebeszonym przyciskiem. Pilota nigdzie nie było widać, podobnie jak miejsca, w którym mógł zostać schowany. Granatowa wykładzina w pomarańczowe mazańce była tu najnowszą i najczystszą rzeczą, choć z pewnością nie zaliczała się w poczet najładniejszych. Po obu stronach maleńkiego pokoju znajdowały się drzwi z mętnymi szybami, prowadzące do dwóch sypialni wielkości główki od szpilki, w których nie mieściło się nic prócz wąskiego tapczanu i maleńkiej szafki nocnej. Kolejne, jakimś niewytłumaczalnym cudem upchnięte w „przedpokoju”, zapraszały do zaskakująco dużej łazienki. Ściany i podłogę w niej wyłożono popękanymi już ze starości płytkami w kolorze mocno nieapetycznym, a prywatność kąpiącemu się pod pordzewiałym prysznicem zapewniała sprana ogumowana kotara, kiedyś zapewne żółta w kolorowe wzorki, których jeszcze można było się doszukać jeśli wystarczająco mocno wytężyło się wzrok. Niebieska umywalka wyglądała na taką, która odpadnie od ściany jeśli się o nią oprzeć, a kran nie działał, o czym Loki przekonał się dość szybko, chcąc zmyć ślady krwi smokona, której resztki odkrył pod paznokciami.

– No może nie jest to mieszkanko rodem z katalogu, ale przynajmniej jest, nie? – Mark wyszczerzył się złośliwie.

– Nie słuchaj go. – Allan pocieszającym gestem poklepał zrozpaczonego Lokiego po ramieniu. – Jak ma gdzie palić, to już mu nic nie przeszkadza.

– To kto śpi na kanapie? – Wyvern spojrzał na młodszego brata z sugestywnym błyskiem w oczach.

– Jak to kto? Ty. Przecież ci się spodobała, nie? – Zmiennoskóry złapał plecak i ruszył w stronę sypialni po lewej stronie. – Takie miejsce dla palaczy…

– Ja nie mogę. Nie zmieszczę się na niej.

Loki, wietrząc w tym swą sromotną przegraną, już otworzył usta, by zaprotestować, lecz powstrzymał się po dokładniejszym przyjrzeniu meblowi. Mark poniekąd miał rację – kanapa największa nie była. Obaj bracia mieliby problemy z wyspaniem się na niej, tylko on ze swoim cokolwiek nikczemnym wzrostem miał jakiekolwiek szanse.

– Chyba sobie jaja robicie – jęknął boleśnie. Żaden z niechcianych współlokatorów nie skomentował tego nawet słowem.

Zadomowienie się nie zajęło Markowi szczególnie wiele czasu – wystarczyło rzucić miecz i torbę na podłogę w wybranej sypialni. Malutkie okno okazało się niestety nie mieć zasłonek, lecz gęsta mgła na dworze na tyle przytłumiała światło latarń, że dało się to jakoś znieść. Wreszcie można było przystąpić do najlepszej części wieczora: kolacji.

Czasem wstyd było przyznać, ale Mark von Lahman wprost uwielbiał przyrządzać jedzenie. Sam nie wiedział, czym to jest podyktowane – być może tym, że naprawdę kochał jeść smaczne rzeczy, bo z pewnością nie radością w oczach tych, którzy zaczynali mu te pyszności wyżerać – ale fakt pozostawał faktem. Loki przez cały czas przyglądał mu się z czającym w oczach przerażeniem, niepewnie popatrując to na jego twarz, to na bagnet w lewej dłoni, którym kroił niedawne zakupy.

– Allan, pudlu, żarcie na stole! – ryknął Mark, gdy odłożył z dumą ostatnią z kanapek na prowizoryczny talerz z chusteczek higienicznych.

– Ech, nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale nie potrafię kąpać się w brzydkich miejscach. – Skwaszony zmiennoskóry wyszedł wreszcie z łazienki i ze złością rzucił opakowaniem szamponu do włosów o kanapę. – Ta łazienka jest koszmarna…

– Znam bardzo dużo dowcipów sytuacyjnych. Nie prowokuj. – Loki błysnął ostrym kłem.

– Jasne, jasne… Nie prowokuję… Ale co to do cholery jest?! – W szoku zatrzymał się nad kolacją. Nie wierząc własnym oczom, czym prędzej złapał za jedną z kanapek z szynką, serem, pomidorem i rzodkiewką, następnie w milczeniu zamieszał palcem w misce z sałatką.

– Jak to co? Jedzenie prawdopodobnie. Zabieraj te łapy, widelcem se nałóż. – Mark ostentacyjnie wręczył mu swój bagnet, który widelcem z pewnością nie był. – Niestety nikt nie wpadł na to, że można było wziąć z domu lepsze sztućce, więc tym się musisz ratować.

– Ale ty to zrobiłeś?! – wykrztusił wreszcie.

– No ja. – Najemnik zaczynał się niepokoić.

– Ty i gotowanie?! Ja bym dał sobie głowę uciąć, że ty nawet jajecznicy nie umiesz usmażyć!

– I straciłbyś łeb bez powodu. Może i na dobre by nam to wyszło… – Wyvern zniecierpliwionym gestem zabrał mu nóż i zabrał się do jedzenia, widząc, że nikt inny się do tego nie kwapi. – Lubię jeść, więc to jasne, że musiałem przy okazji nauczyć się gotować, nie? Mieszkaliśmy razem przez sto lat, a ty dopiero teraz zauważyłeś?

– Dobra, nieważne. – Poczęstował się jedną z kanapek. Chwilę ostrożnie przeżuwał, jakby nie będąc pewnym, czy aby na pewno nic nie zostało tutaj zatrute. – Tak trochę zmieniając temat… Mógłbyś nam wreszcie powiedzieć, jakie wyciągnąłeś wnioski z tamtego listu?

– Całkiem sporo ich wyciągnąłem, ale sam nie jestem niczego pewien. – Nie minęła chwila, jak zdążył wyjeść połowę przygotowanego nawału jedzenia. Ze smutkiem musiał przyznać, że ogromne zakupy, gdy już się je pokroiło i przyrządziło, straciły połowę swojej objętości.

– Podzielisz się nimi z nami? – pogonił Loki.

– Dla mnie sprawa jest jasna w tej kwestii, że ten list był dla nas. I miał być ostrzeżeniem.

– Przed czym?

Nieświadomie zakręcił bagnetem między palcami. Trudno było zebrać myśli – zmęczenie podróżą robiło swoje, a i długie zastanawianie się nad tą sprawą zabrało sporo energii. Myślał nad nią tyle, że miał wrażenie, jakby wszystkie wiadome zaczęły mieszać się z tym, co pozostawało jedynie w sferze domysłów.

– Przed tym, co musimy robić dla Thomasa z pewnością.

– Co? Ktoś się zorientował i nie pozwala nam narobić złego? Trochę łatwiej by było, gdyby ten list dało się przeczytać…

– Nie nie pozwala narobić złego… – Uśmiechnął się lekko. – To jest list naszej konkurencji.

Loki i Allan wymienili zdumione spojrzenia.

– Bez obrazy, ale co ty pieprzysz?

– Tego akurat się tylko domyślam… ale moim zdaniem nie jesteśmy jedyni. Nie jesteśmy jedyną „Radosną Kompanią”. – Teraz już się roześmiał. – Cholernie podoba mi się ta nazwa.

***

Stołówka, którą w nocy tak usilnie próbował podejrzeć Loki, nie stanowiła niczego ciekawego. Okazała się wręcz rozczarowująca… Ściany pomieszczenia pomalowano na biało, a podłogi wyłożono brązowymi płytkami, kilka czteroosobowych stolików o blatach wyłożonych obrusami w czerwoną kratę dekorował zestaw z plastikowego pojemnika na serwetki, solniczki i pieprzniczki (jedno do wyboru przy każdym stole) w również plastikowych słoiczkach w radosnych kolorach i smętnej resztki świecy w – oczywiście – plastikowym świeczniku. Niewygodne krzesła z plastikowymi oparciami straszyły śladami użytkowania i przeraźliwym dźwiękiem, z jakim przesuwały się po podłodze. Jedną ze ścian w całości stanowiły panoramiczne okna, z których widok rozciągał się na mokrą ulicę i opuszczoną kamienicę naprzeciwko. Szwedzki stół w rogu, choć dość mały, był zadziwiająco dobrze zaopatrzony, co jakoś zdołało poprawić Markowi beznadziejny od rana humor.

Zjedli w zupełnym milczeniu. Allan, choć energia wręcz rozpierała go od środka, nie próbował wciągać żadnego z wyvernów w rozmowę. Po ich poważnych minach i lekko nieobecnych spojrzeniach poznał, że obaj definitywnie przeszli już w tryb walki. Lub polowania…

Wymeldowali się, ku rozpaczy niepocieszonej recepcjonistki, mimo wszystko nadal mającej widocznie nadzieję na to, że Mark zdecyduje się jednak zwrócić na nią niewielką uwagę, i od razu ruszyli w drogę.

Dłonie świerzbiły, całe ciało zdawało się delikatnie łaskotać, skóra paliła, jak pokryta ogniem. Wyostrzony wzrok i słuch odbierały miliony bodźców naraz, a w głowie w jednej chwili jakby pojawiło się znacznie więcej miejsca. O tak, Mark nie mógł doczekać się akcji. Mógł sobie wmawiać, że nie podoba mu się władza, jaką zyskał nad nim Thomas, mógł nie chcieć zaakceptować drugiego sensu Wielkiej Przepowiedni, ba! mógł nie wierzyć w żadne słowo Upadłego, mógł chcieć go zabić, mógł marzyć o tym, by patrzeć, jak się przed nim płaszczy, ogołocony z całej mrocznej mocy, która się wokół niego kręciła, gotowa przybyć na każde skinienie… prawda jednak była taka, że to wszystko było dla niego jedynie możliwością zabawienia się. Mark von Lahman w sporej mierze pozostawał uzależnionym od adrenaliny wariatem, i nie zamierzał temu zaprzeczać.

Jedna jego część podpowiadała, że to, co robi, jest złe. Że nie powinien tego robić, że musi sprzeciwić się Upadłemu, zdecydować się nawet na walkę, jeśli mocniejsze słowa by nic nie dały (a z pewnością nic by nie dały), ale… ta druga część, ta należąca do Antykreatora, wciąż próbowała pierwszą uciszyć. Jakie sumienie? Jakie ludzkie życia? Jakie niezrozumiałe cele, którym się podporządkowujesz przez tego marnego człowieka? Baw się! Baw się, póki masz tak dobrą okazję!

Dom trudno byłoby przeoczyć. Ogromna rezydencja z pewnością nie pasowała do wizerunku zapadłego umarłego miasta, jedynie ostatkiem sił trzymającego się na krawędzi bankructwa. Dwuskrzydłowe domiszcze miało trzy piętra i wygląd do złudzenia kojarzący się z klasycznymi budowlami greckimi. Elewacja w kolorze kości słoniowej, przy każdym oknie rzeźbiona w motyw winorośli, w jakiś niezrozumiały sposób przepełniona szczegółami, zaskakująco dobrze komponowała się ze smukłą kolumnadą eleganckiego portyku nad szerokim wejściem. W każdym oknie zwyczajne szyby zamieniono na barwne witraże, lśniące oszałamiająco w promieniach wyglądającego co jakiś czas zza chmur słońca. Ogród, poprzecinany wysypanymi białymi żwirem alejkami i marmurowymi rzeźbami, przedstawiającymi nagie postacie kobiece, z pewnością był wielki jak pole golfowe i zadbany, a każda z uformowanych w figury geometryczne roślin zajmowała skrupulatnie wytyczone miejsce. Do drzwi wejściowych prowadził szeroki kamienny podjazd, przechodzący przed budynkiem w rozległy plac w kształcie elipsy z wielką fontanną w centrum – trzy oddane z niezwykłą precyzją nimfy trzymały kamienne dzbany, z których woda spływała do zachwycającej w swojej prostocie misy. Wszystkiego tego strzegł biały mur i metalowa brama kuta w motyw winorośli. Cała okolica, choć mogła zdawać się przeładowana szczegółami, tworzyła wrażenie elegancji i czystości. Zupełnie jakby nagle znaleźli się w innym świecie. Jakby zostawili brudne, wymarłe miasto za sobą, a teleportowali się do krainy bogactwa i luksusu…

– To tutaj? – Loki sceptycznie kontemplował idealne proporcje budowli. Choć starał się naprawdę mocno, nie potrafił znaleźć w niej ani okolicy niczego zaburzającego doskonały obraz. Było po prostu… zbyt cukierkowo. Jak na pocztówce lub obrazku z książeczki dla dzieci.

– A widzisz gdziekolwiek lepsze miejsce na skarbiec? – Mark wysiadł wreszcie z zaparkowanego na idealnym trawniku defendera, zdoławszy opanować emocje. Ręce wciąż mu się trzęsły, lecz na szczęście udało mu się odpalić kolejnego papierosa. Może dzięki temu pozostali uznali to za oznaki głodu nikotynowego…

A może to był głód nikotynowy? Pierwsze zaciągnięcie się słodkawym dymem pozwoliło się przynajmniej trochę uspokoić, myśli przestały rozbiegać się we wszystkich kierunkach, nareszcie dając skupić na konkretnym celu. No patrzcie, a podobno wyverny się nie uzależniały… Jak to w takim razie wytłumaczyć? Jak wytłumaczyć to, że nieraz aż go skręcało, tak strasznie chciało mu się zajarać? Jak wytłumaczyć to, że wielokrotnie próbował ograniczyć się do dwóch paczek dziennie, a nigdy jeszcze nie zdołał tego dotrzymać? Tylko pobyt w więzieniu jawił się jako niechętnie wspominany odwyk…

E, mało istotne.

– Cóż, teoretycznie nie widzę. – Loki odpowiedział ze sporym opóźnieniem. – I mam nadzieję, że masz jakiś plan. Bo coś tak czuję, że wejście tam w biały dzień może przysporzyć nam pewnych trudności w postaci raczej nieśpiącego właściciela.

– Właściciela nie ma. A przynajmniej nie powinno być. – Mark skrzywił się lekko. Zarzucił na ramię pochwę z mieczem, wziął pod pachę Wrzosa, rozejrzawszy się uprzednio, czy nikogo nie ma w pobliżu. – Plan jest dziecinnie prosty: w piwnicach tego budynku znajduje się smoczy skarbiec. I to taki smoczy skarbiec z prawdziwego zdarzenia. Smokon, który jest właścicielem, uchodzi za szaleńca – gromadzi wszystkie błyskotki, jakie tylko może, a efekty ponoć są imponujące. Musimy znaleźć wejście do niego i ukraść smoczy kamień. Następnie spierdalać czym prędzej.

– Smoczy kamień? – Allan zamarł w pół kroku. – Przepraszam bardzo, że zwątpię w twą genialność, ale jak ty chcesz to zrobić? Smocza dusza z kamienia może cię tak załatwić, że ci mózg uszami wypłynie.

– Na to są sposoby. Najważniejsze jest to, żeby na nikogo się nie natknąć. Podobno ten smokon jest Thomasowi do czegoś potrzebny, choć jeszcze o tym nie wie. Poza tym – po co go zabijać, skoro można to zrobić inaczej? Teraz prawdopodobnie nie ma go w domu.

– A jeśli jest?

– To już zależy, jak będzie się na naszą obecność zapatrywał. Przypominam, że „spierdalać” jest kluczowym elementem planu.

Elegancki i równie czysty jak wszystko wokół żwir chrzęścił pod nogami. Wszędzie panował nienaturalny, niczym niezmącony spokój. Najmniejszy powiew wiatru nie poruszał gałęziami roślin, nie słychać było miejskiego hałasu. Nie było nawet ptaków i owadów…

Same dwuskrzydłowe drzwi wyglądały na takie, dzięki którym można by było urządzić się do końca życia: dębowe drewno rzeźbiono w sceny mitologiczne, powyżej uzupełnione subtelnymi witrażami i solidną kratą, formowaną w motyw winorośli. Doskonale oddane kiście winogron miały pozłacane owoce i listki.

Allan błyskawicznie poradził sobie z antywłamaniowym zamkiem. Teatralnym gestem otworzył drzwi na oścież i przepuścił wyverny przodem.

Błysnęła obnażona stal miecza Antykreatora. Fosforyzujące drobinki magii w powietrzu zdawały się do niego lgnąć, tworząc wokół porysowanego przez setki lat używania ostrza swoistą świetlistą otoczkę.

Jeśli z zewnątrz rezydencja zachwycała elegancją, tak jej wnętrze rzucało na kolana wszechobecnym bogactwem. Wielki hall był wysoki na dwa piętra i niemal w całości wyłożony białym marmurem, tak wypolerowanym, że niemal można było się w nim przejrzeć. Kryształowy żyrandol zwieszał się z malowanego sklepienia, rzucając na wszystko wokół tęczowe refleksy i skrząc się zachwycająco w promieniach wpadającego przez witrażowe okna słońca. Centralny punkt zajmowały wielkie kamienne schody o groteskowo pofalowanej poręczy, prowadzące na otoczoną skromną kolumnadą antresolę, z której można było dostać się do korytarza na piętrze. Obu stron wyłożonych czerwonym dywanem stopni strzegły pomalowane złotą farbą lwy naturalnej wielkości. Oba oddano tak wiernie, że nawet ich grzywy wydawały się z daleka miękkie i delikatnie falujące w niewyczuwalnych ruchach powietrza.

Loki podszedł do jednej z figur, delikatnie pogładził ją dłonią. Zaraz cofnął się z sykiem, potrząsając palcami, na których już zaczynało formować się rozległe oparzenie.

– Złoto – niemal wypluł nazwę znienawidzonego kruszcu.

– Spodziewałeś się podróbek po najbogatszym człowieku obu światów? – Mark prychnął, w razie czego wymijając wszystko w podejrzanym kolorze szerokim łukiem. – Nie dotykaj niczego gołymi dłońmi.

– Mam ponad dwa tysiące lat, mnie nie musisz mówić takich rzeczy – parsknął. Nie skomentował nawet słowem pogardliwego spojrzenia młodszego wyverna i ruszył na dalszy obchód.

Dom wyglądał na całkowicie pusty – nikogo nie przywołał odgłos kroków na marmurowej posadzce, doskonale niosący się echem po pustych korytarzach, a wiercący w nosie zapach mieszkańca był raczej stary i zwietrzały, z pewnością nie dzisiejszy.

Samo przeszukanie parteru jawiło się jako praca na kilka godzin. Korytarze ciągnęły się w nieskończoność, rozświetlone dzięki ogromnym oknom i jasnym ścianom, a za każdymi z szeregu zamkniętych drzwi kryły się wspaniałe pomieszczenia. Wielka sala balowa o rzeźbionym, pozłacanym sklepieniu i wykończonej szkłem mozaice na podłodze, jadalnia z okrągłym stołem z obitymi czerwonym aksamitem krzesłami, podpartym kolumnami kilkupoziomowym sufitem i kominkiem tak ogromnym, że można by się w nim schować w kilka osób; biblioteka o ścianach całkowicie wyłożonych książkami i parapetem witrażowego okna wyściełanym jako siedzisko, niewielki gabinet z antycznym biurkiem i rozległą meblościanką, na której półkach zgromadzono tyle niezwykłych przedmiotów, których obejrzenie zajęłoby z pewnością wiele czasu… i oczywiście szereg luksusowo urządzonych sypialń i przyległych do nich kunsztownie wykończonych łazienek, z których każda była tak inna od poprzedniej, że można było odnieść wrażenie, jakby znalazło się w innym domu…

Mark powoli zaczynał dostawać oczopląsu. Wszystko wydawało mu się tak przesłodzone, wyidealizowane i przeładowane zdobieniami, że już czuł zbliżający się atak migreny. Cały budynek kojarzył mu się z niewątpliwie drogim i luksusowym, ale jednak bezosobowym hotelem, a nie domem, w którym ktoś śpi, je… spędza czas. Temu słodkiemu budynkowi zwyczajnie brakowało duszy, jaką nadać może tylko miłość mieszkańców.

Jedyne drzwi, które naprawdę zdawały się prowadzić do piwnicy, były ostatnimi z niesprawdzonych na parterze. Znajdowały się w jednym z licznych saloników, wypełnionym ogniście kolorowymi haftowanymi kanapami i rzeźbionymi stolikami kawowymi, były małe i niepozorne. I zamknięte na klucz.

– Kto robi wejście do piwnicy w takim miejscu? – Mark zaklął szpetnie.

– Samo to, że się nie spodziewałeś, jest chyba znakiem, że to dobre miejsce. – Allan bez żadnego trudu rozbroił zamek. – Panowie przodem. Jak coś stamtąd wyskoczy, to was zawsze trudniej będzie zarysować.

Tym, co znajdowało się za drzwiami, były wąskie i strome kamienne schody, przerażająco zimne i surowe, zwłaszcza po lejącym się ze wszystkich stron przepychu domu. Umieszczone co kilka metrów żarówki dawały zimne i nieprzyjemne światło, wystarczające tylko na to, by nie zabić się schodząc w dół. Korytarz lekko zakręcał w lewo – z pewnością broniącemu skarbca ułatwiać miało to walkę z praworęcznymi przeciwnikami. Widocznie nie przewidział tego, że przeciwnicy, których faktycznie powinien się obawiać, są w zdecydowanej większości leworęczni.

Wilgotna z niecierpliwości dłoń nieprzyjemnie lepiła się do wyłożonej skórą rękojeści miecza, drobinki magii w powietrzu zatańczyły, jakby również podekscytowane.

Skarbiec był pomieszczeniem dość niskim, lecz tak rozległym, że wyzwaniem okazało się dostrzeżenie przeciwległych ścian. Tym, co utrudniało to jeszcze mocniej, były niewyobrażalnie wielkie stosy bogactwa – złotych monet, pięknej biżuterii, szlachetnych kamieni, fragmentów zbroi i broni – pnące się niemal pod samo krzyżowo-żebrowe sklepienie, wyłożone zielono-niebieską mozaiką układającą się w motyw płynącej wody. Słabe światło odbijało się w zwałach drogocennych przedmiotów, przez co wszystko zdawało się lśnić i aż ranić oczy. Pomiędzy monumentalnymi stosami wytyczono wąskie ścieżki, zasypane drobniejszymi skarbami i monetami.

– Wzięliśmy za małą torbę – wydukał Loki.

– Teoretycznie jesteśmy tu tylko po jeden przedmiot. – Mark niechętnie ruszył naprzód, ostrożnie stawiając nogi i uważając, by nie poruszyć żadnej ze stert. Złoto było jedynym, co mogło z łatwością zabić wyverna w ciągu kilku zaledwie sekund. Weź tu się teraz o nic nie zabij…

– Naprawdę nie będę mógł sobie wziąć tego i owego…? – Przedwieczny z autentycznym żalem podniósł z wyłożonej szerokimi kaflami podłogi posrebrzany hełm i zaczął obracać go w dłoniach, chcąc ocenić wartość. – Tyle się zmarnuje…

– Bierz, co chcesz. Ale uważaj! – Zaklął, gdy kopnięte przez nieuważnego Rudego monety osypały się w jego stronę. – Nie wiem jak ty, ale ja nie chcę zdychać dla paru błyskotek!

– Dobra, to teraz na poważnie. – Allan podrzucił monetę z nieznaną mu postacią na rewersie. – Jak wy chcecie tu znaleźć smoczy kamień? Przecież on może być wszędzie. Nie wspominając o tym, że nie możecie niczego dotknąć…

– Kamień musi być gdzieś wyeksponowany. Przecież smok, do którego należał, nie pozwoliłby na to, by coś, w czym mieszka jego dusza, walało się tak po prostu po podłodze.

– Ta. Czyli szukamy… kamienia. – Loki wyglądał na bliskiego płaczu. – Szukamy kamienia, podczas gdy tyle interesujących rzeczy dookoła. Świetnie.

Mark, nie chcąc wciągać się w kolejną bezsensowną dyskusję z Przedwiecznym, zanurzył się w jednej z lśniących od złota alejek.

Obecność szlachetnego kruszcu nie wpływała na niego dobrze. Od wszechobecnego złotego blasku zaczynały boleć go oczy, a instynkt wręcz krzyczał, że powinien zabierać się stamtąd czym prędzej. Skóra świerzbiła coraz mocniej, poczucie zagrożenia czaiło się wciąż gdzieś o krok, nie dając o sobie zapomnieć. Czuł się zdezorientowany, wściekły i… chory. Tak, złoto to była jedyna rzecz, która sprawiała, że wyverny zaczynały drżeć w trwodze. Kruszec przy najlżejszym dotknięciu, nawet przez cienką warstwę materiału, powodował piekielnie bolesne oparzenia, trudne do zagojenia i w skrajnych przypadkach również śmiertelne. Nic dziwnego, że nie chciał tutaj być.

Podłoga zadrżała lekko, monety wokół zabrzęczały. Kilka z nich posypało mu się za kołnierz, wytrzepał je z sykiem, nie chcąc sobie nawet wyobrażać, jak potem będą go bolały plecy. Teraz, nafaszerowany adrenaliną, mógł nie zwracać na to uwagi. Poza tym i tak czuł się jak pijany, częściowo odcięty od rzeczywistości…

Zaraz. A dlaczego niby ziemia zadrżała?

Odwrócił się właściwie w ostatnim momencie. Tuż nad nim rozległ się potworny ryk, kolejna kosztowna lawina rozpętała kompletny chaos. Allan w ostatnim momencie odepchnął Lokiego, nim ten utonął pod zwałami złocistych monet. Tuż nad nimi pokazał się za to…

Smoczy łeb. Cholerny smoczy łeb, pokryty błyszczącą olśniewająco złotą łuską, z falującą białą grzywą i soczyście zielonymi kocimi oczami. Między ostrymi jak sztylety kłami błysnęły pierwsze płomienie, łuski na podgardlu rozświetliły się wewnętrznym blaskiem płomienia, z dłuższego niż ludzkie przedramię kła skapnęła kropla jadu, wypalając na posadzce niemal idealnie okrągłą plamę.

Długa, kolczasta szyja wygięła się, wzrok magnetycznych oczu spoczął na wycofującym się Marku. Smok, nie zastanawiając się dłużej, rzucił się do ataku. Wyvern podrzucił miecz, lecz zanim zdążył cokolwiek zrobić, wielka gadzia łapa pchnęła go prosto w pobliską górę kosztowności.

Potworny ból przez kilka dłużących się w nieskończoność chwil był jedynym, co się dla niego liczyło. Zawył, czując, jak szlachetny metal parzy nieosłoniętą skórę przedramion i w szybkim tempie przepala się przez cienki materiał czarnego podkoszulka. Swąd topionej skóry, choć powinien zakręcić we wrażliwym nadludzkim nosie, zszedł zupełnie na dalszy plan. Był on, była wielka smocza łapa, była siła, z którą nie mógł się równać, i był przerażający ból, rozchodzący się dosłownie wszędzie. Popłynęła krew, słodka nuta w powietrzu ocuciła go na tyle, by przynajmniej spróbował wyszarpnąć się spod coraz mocniej wciskającej go w stos monet szponiastej łapy, lecz mózg zdawał się działać w zupełnym odłączeniu od ciała. Magia gdzieś tam była, kipiała tuż obok, gotowa do użycia, tak samo jak świadomość, że to właśnie jest jedyne słuszne rozwiązanie… Tylko jak do cholery się jej…?

Łapa zniknęła tak nagle, że aż niemal zakrztusił się powietrzem, gdy ponownie bez przeszkód wypełniło płuca. Loki, rzuciwszy w smoka srebrnym hełmem, właśnie rzucał się do ucieczki, lecz nie był wystarczająco szybki – gad zdążył go zauważyć i skoczył w jego stronę, rycząc i bijąc na boki kolczastym ogonem. Allan oddał kilka strzałów, lecz łuski okazały się zbyt twarde, by mogła przebić je kula z pistoletu.

Mark ostatkiem sił zdołał odtoczyć się na wolny kawałek podłogi. Uniósł się na łokciach, wreszcie zdołał klęknąć, jęcząc z opanowującego całe ciało bólu. Krew spływała gorącymi strumieniami po plecach, niemal parząc, ręce drżały. A smok…

Smok!

Wściekłość nie miała granic. Czysta, skuteczna i lodowato spokojna złość Antykreatora była czymś, czego obawiało się pół świata, i jednocześnie czymś, czemu nie dało się nie podporządkować.

Ogień był lekarstwem na wszystko. Wyverny zawsze współgrały z nim doskonale, czciły go, żyły z nim w idealnej harmonii. Ogień nie był czymś, czego się bał. Ogień był tym, który dawał ciepło… który leczył obrażenia i dodawał sił. Był czymś cudownym, ważnym, najważniejszym. Był tym, z czego został zrodzony.

Ogień Antykreatora. Taak…

Gdy jego ciało pochłonęły płomienie przemiany, wiedział już, co powinien zrobić. I chociaż jakaś jego cząstka – ta lepsza połowa, która wciąż miała jakieś ale do poczynań Thomasa, nie pozwalając na dobrą zabawę – zaprotestowała cichutko, lecz zignorowanie jej przyszło z łatwością.

Z płomieni kolejno wyłoniły się ogromne czarne skrzydła, potężne tylne łapy, długa szyja, kostny grzebień przebiegający wzdłuż całego kręgosłupa, aż do czubka długiego ogona, i wreszcie wielki łeb – podobny do smoczego, lecz nieco dłuższy, z dwiema parami niemal tworzących koronę poprzecznie prążkowanych rogów, wilczymi kłami, ludzkimi czerwonymi ślepiami i pokrytymi własną krwią kolcami.

Oto on. W koronie z rogów i krwawych kolców, a imię jego Antykreator.

Słowa przepowiedni zadźwięczały w głowie. Uśmiechnąłby się, gdyby w tym ciele było to możliwe.

Czerwone ślepia bez żadnego trudu namierzyły złotego smoka. Ogromne skrzydła świsnęły w powietrzu, od potwornego ryku zadrżały stosy złota wokół. Szpony miażdżyły bez żadnego trudu monety z kosztownego kruszcu, przed chwilą tak śmiertelnie niebezpieczne, teraz niezdolne do poparzenia matowych łusek.

Smok zamarł w połowie kroku, odwrócił się płynnie, strzygąc uszami i lekko szczerząc kły. Loki zaklął wściekle i szarpnął Allana za rękaw, w ostatniej chwili wyciągając z niebezpiecznej strefy. Wielki wyvern przetoczył się obok nich, jednym ze skrzydeł rujnując podtrzymującą sklepienie rzeźbioną kolumnę, jak taran wbił się w złocisty gadzi bok.

Mark chciał zabić.

Antykreator u samego zarania dziejów powstał z cząstki Boskiej nienawiści. Wyłonił się z jej odmętów, obrósł jej potęgą jak dodatkową zbroją, wchłonął każdą jej cząstkę, zabrał od Stworzyciela wraz z całym mrokiem, pozostawiając jedynie światło i dobro… a samemu stając się tym, kim nikt nie chciałby się stać.

Antykreator żywił się nienawiścią. Mógł sobie wmawiać, że jest inaczej, uparcie powtarzać, że tak naprawdę potrafi zdusić czające się w jego czarnej duszy zło i na pierwszy plan wysunąć tę dobrą cząstkę, która gdzieś tam przecież w nim była… ale głód nienawiści zawsze do tej pory wygrywał.

A kwintesencją nienawiści była zemsta, czyż nie?

Miejsca, w których złoto poparzyło jego delikatną ludzką skórę, wciąż pulsowały bólem. Nietrudno było domyślić się, że wciąż się jątrzyły. Czuł nieznośnie słodki zapach spływającej po bokach krwi, podburzającej i tak nadmiernie wyostrzone adrenaliną zmysły.

Wypalone łuski na bokach, świecących wręcz różowym w tym świetle mięsem, zapiekły potwornie, gdy znacznie mniejszy smok wyrwał się i machnął ogonem, chcąc odtrącić go na bok. Jeszcze raz ryknął i zionął ogniem, lecz niewielki gad okazał się znacznie szybszy – uskoczył w ułamku sekundy, uderzył ogonem raz jeszcze, a następnie wskoczył na pobliską górę złota, wściekle bijąc skrzydłami dla zachowania równowagi.

– Co on wyprawia?! – Allan zaklął wściekle, podnosząc się po tym, jak Loki niezbyt dyskretnie rzucił nim o podłogę. – On chce dać się zabić?!

– Nawet nic nie mów. – Przedwieczny syknął z bólu, wytrzepując zza kołnierza garść złotych pierścionków.

– Stracił już tyle krwi, że ledwo trzyma się na łapach… – Zmiennoskóry sceptycznym wzrokiem zmierzył niemal obdarty z łusek grzbiet. Rany prawie już nie krwawiły, a wyvern, wciąż nieubłaganie zbliżający się do warczącego smoka, zaczynał chwiać się na boki. – Kurwa, co on robi?!

Loki w milczeniu obserwował czarnego wyverna. Ogromny gad, podpierając się skrzydłami jak przednimi łapami, podpełzł do sterty złota. Widać było gołym okiem, jak jest słaby – obciążony dwiema parami rogów łeb zachwiał się, mocno przechylając na lewą stronę, jakby długa szyja stała się zbyt słaba, by utrzymać jego ciężar. A on nadal się zbliżał…

– Hej, pudlu, ruszaj po smoczy kamień – powiedział wreszcie, uśmiechając się lekko. – On doskonale wie, co robi…

– On jest niepoczytalny! – Allan splunął.

– Zaufaj mi. Ruszaj, czas nam się kończy…

Puścił się biegiem w stronę niewielkiego kamiennego podestu, który zauważył już wcześniej.

Marmurowa kolumna, utrzymana w podobnym klasycznym stylu jak cała elewacja domu, wznosił się na półtora metra, a na samym jej szczycie znajdowała się idealnie wyeksponowana aksamitna poduszka. Na niej spoczywał idealnie kulisty minerał wielkości ludzkiej pięści. Piękny, hipnotyzujący, przypominający morskie fale zaklęte w delikatnej mydlanej bańce… Potęga emanowała od niego na odległość, powietrze zdawało się lekko iskrzyć; gdy zmiennoskóry wyciągnął po niego dłonie, uniósł się lekki zapach ozonu.

Zachwiał się, gdy gdzieś niedaleko coś ciężkiego uderzyło o ziemię. Korzystając z chwilowego spokoju, jaki po tym zapadł, prędko zgarnął kamień do maleńkiego woreczka z nierozpoznawalnego materiału, który przed kilkoma minutami wcisnął mu w dłonie Loki. Odruchowo skulił ramiona, gdy gdzieś niedaleko rozległ się triumfalny ryk i huk płomieni…

Właśnie, płomienie!

Przecież to ogień zawsze był rozwiązaniem…

Nakłonienie smoka do tego, by w końcu zionął ogniem, nie było wcale najprostsze. Należało podejść odpowiednio blisko, udać słabego i umierającego, pozwolić wypłynąć na wierzch usilnie duszonemu w sobie bólowi, pozwolić mu na chwilę odebrać władzę w członkach… Tak, wystarczyło trochę wyolbrzymić problem, by młody gad się zapomniał.

Wspaniały, najważniejszy, przyjemnie gorący i tak rozkosznie łaskoczący w łuski płomień wreszcie objął wyvernie ciało, błyskawicznie zabliźniając wszystkie obrażenia, napełniając siłami i pewnością siebie, wywołując dziwną euforię i lekkość.

I podburzając pragnienie zemsty.

Mark von Lahman doskonale wiedział, że nie powinien skończyć w ten sposób. Nie jako przepełniona wściekłością bestia, w szmerze upływającej z żył krwi upatrująca najwspanialszej rozrywki. Ale prawda była zawsze tylko jedna.

Krzykliwy, raniący uszy łoskot powoli walącego się pomieszczenia. Potok smutku i przerażenia, bijący ze zrezygnowanych smoczych oczu. Pożegnalny zapach gadziej krwi, do złudzenia przypominający smród rozlanej benzyny.

Dobiegające z cienia głosy wołały, kusiły, krzyczały w euforii, prosiły, by wreszcie to zakończyć, błagały, skomlały o litość.

Gdzieś z mroku dobiegało bicie serca obu światów, czekającego, aż wreszcie zdławi je trucizna…

Smok przewrócił się, zakwiczał ostatni raz, zanim potężne wyvernie szczęki zacisnęły się na karku i bez żadnego wysiłku zmiażdżyły jego kości. Zwiotczałe ciało padło do morza kosztowności, którego tak usilnie do tej pory strzegło. W zielonych kocich oczach, nadal dziwnie żywych i błyszczących, wciąż odbijał się… bezbrzeżny smutek.

Dlaczego ja to zrobiłem?

W wielkim łbie zakręciło się, aż musiał zrobić kilka kroków w tył i oprzeć się o jedną z ostatnich ocalałych kolumn, by nie upaść.

Głos narastał. Dotąd bezładny, przypominający szmer padającego deszczu, stawał się coraz wyraźniejszy, układał się w słowa…

Słowa, które mogły zmienić wszystko…!

Nie boję się ciemności, smoków i ciebie, Pożeraczu Światów.

Nie boisz się? A powinieneś! – ryknął wściekle w próżnej nadziei, że zdoła tym przegnać szept… Tylko jak przepędzić coś niematerialnego?

Pozostaję w ukryciu, aż w końcu nadejdzie dzień, w którym mój los zostanie przypieczętowany.

Odbieranie coraz wyraźniejszych słów zaczynało boleć.

Oto mój miecz, potężna bestio. Oto ostrze, które ukróci ścieżkę twego zła…

Mylisz się, Głosie – wycedził, szczerząc kły i z całych sił zaciskając powieki. – Patrz! To ja jestem krwią na ostrzu noża! To ja jestem rozczarowaną cząstką Stworzyciela! To ja mam dopełnić Bożego dzieła, czyniąc je kupą cuchnących krwią i dymem popiołów!

Będziesz słuchał zaklęć wiary, miłości i gniewu, które wyszepczę nad twym grobem, Antykreatorze.

Rzucę w płomienie twą duszę i będę patrzeć, jak marnieje w ogniu, kimkolwiek jesteś! – Szarpnął się, zaryczał, z całej siły uderzył rogami w kolumnę. Rozsypała się niemal na pył, nie będąc w stanie stawić oporu potwornej sile. Ktoś krzyknął. Być może był to Allan.

Oto modlitwa za twoją śmierć, Antykreatorze, zaczerpnij więc swego ostatniego tchu!

Świat rozdarł rozbłysk różnobarwnego ognia.

Opublikowano
Kategorie Fantasy
Odsłon 414
0

Komentarze

Bez komentarzy

Dodaj komentarz