Stucky: Piękno w sercu // Rozdział 18. Czas tylko dla nich

      Siedział samotnie na wąskim łóżku w przydzielonej mu kwaterze, opierając łokcie na kolanach i wpatrując się we własne splecione dłonie. Celowo zostawił włączoną lampę. Nie zamierzał spać. Nie chciał. Nocą nawiedzały go wspomnienia, były chaotyczne, nieposkładane i przerażające, nie łączyły się w żadną logiczną całość, dezorientowały. Nie pamiętał wszystkiego… właściwie niewiele z tego, co mu robili… i to sprawiało, że mógł odczuć ulgę. I strach. Bał się tego, czego nie zapamiętał.

      Ten ból, którego doświadczył… wciąż go prześladował, nie mógł się od niego uwolnić. Dlaczego wydawał się taki świeży? Prawdziwy? Dlaczego wciąż miał wrażenie, że boli? Przecież… już po wszystkim. Nie mogli go dosięgnąć.

      (Sierżancie Barnes)

      Wzdrygnął się na wspomnienie tego głosu. Arnim Zola. Niski naukowiec o twarzy psychopaty robiący na nim eksperymenty. Pamiętał jego fascynację w oczach, przerażającą delikatność, z jaką go traktował, jakby dotykał… swojego dzieła. Boże. Odurzał go czymś, tracił świadomość, a kiedy się wybudzał, łupało go w głowie, całe ciało zdawało się tonąć w bólu. Nie chciał wiedzieć, co z nim robił, kiedy był nieprzytomny. Nie pozwoli mu się już tknąć. Nie pozwoli zakończyć… Boże… o Boże… tego co zaczął, bo przecież coś zdążył mu zrobić. Coś w nim zmienił. A jeśli… jeśli jakoś go skrzywił? Jeśli rzeczywiście stał się…

      (Sierżancie Barnes)

      …jego dziełem? Boże. Tak bardzo się tego bał. Potrzebował wiedzieć, że wszystko z nim w porządku, że pozostał taki, jakim był kiedyś. Chciał być… prawdziwy. Musiał być prawdziwy. Nie potrafił znieść tej niepewności, niewiedzy… proszę, nie… ten sadysta coś w nim zmienił, zniekształcił… nie, błagam…  Boże… przecież fizycznie pozostał taki sam, nic się w nim nie kryło, prawda? Prawda?

      (Sierżancie Barnes)

      A psychika… to prawda, łamał się, poddawał lękom… ale to wytłumaczalne po tym, czego doświadczył. I zawsze próbował to pokonywać. Walczył o siebie. Samemu. I ze wsparciem Steve’a. Dzięki niemu potrafił być… szczęśliwy. Nawet na krótko. Wystarczyło, że przyjaciel był obok, że przytulił… potrzebował go, przy nim czuł się kochany, bezpieczny… i rzeczywisty. Jak dawniej. Przestawał się bać. Przyjmował od niego całe uczucie, bliskość… i przez te momenty, które dzielili znów mógł być człowiekiem wolnym, oddanym miłości… spokojnym i pięknym wewnętrznie.

      (Sierżancie Barnes)

      Jęknął bezradnie i przyłożył palce do skroni, po czym zaczął je lekko rozmasowywać, zamykając przy tym oczy. A jeśli… jeśli już nie był taki jak kiedyś? Jeśli go psychicznie odkształcili? Spaczyli? Nie, to niemożliwe… po prostu się bał, to wszystko. Pogubił się w tych wszystkich chaotycznych obrazach, których nie było wiele. Pamiętał bardziej… emocjami. Pamiętał ból fizyczny ogarniający całe ciało… i ten, który szarpał jego umysłem. Męczył się, myśląc, że tam umrze…

      (Sierżancie Barnes)

      …albo gorzej. Pokazali mu, że może być coś straszniejszego, ale nie przypominał sobie, czym to było. Chyba… nim samym. Cierpieniem, którym się stał. Tęsknotą za Steve’m. Pamiętał jak bardzo się bał, jak strach ucinał oddech… jak myślał, że już nie zobaczy ukochanego, jak w odurzeniu potrafił wymawiać jego imię. Albo własne, żeby nie zapomnieć. Tracił kontakt z rzeczywistością, tracił… siebie. Boże.

      Usłyszał niezbyt głośny szczęk klamki i wiedział, że to Rogers, lecz nie spojrzał w jego stronę, słyszał ciche kroki, kiedy przemierzał niewielkie pomieszczenie i przyklęknął przed nim. Silne dłonie odjęły jego własne od skroni i przytrzymały przez chwilę w luźnym uścisku, po czym pozwoliły jego przedramionom oprzeć się na kolanach. I wtedy uczuł jak Steve zaczyna delikatnie masować jego skronie, lekko naciskając i chcąc dać mu poczucie ulgi i rozluźnienia.

      – Dobrze się czujesz, Buck? Boli cię głowa? – w jego głosie pobrzmiewało zmartwienie.

      – Nie, ja tylko… trochę gubię się we własnych myślach.

      I w strachu, ale tego już nie powiedział. Nie musiał. Ukochany przesunął dłońmi po jego policzkach i zatrzymał je na szczęce, chwytając ją i unosząc jego lekko pochyloną głowę w taki sposób, że był zmuszony spojrzeć w jego przejęte oczy. Natychmiast pojawiło się poczucie winy. Tak bardzo by chciał sprawić, by Steve się o niego nie bał, tak bardzo potrzebował ukoić jego niepokój… kiedyś potrafił. Kiedyś. Pragnął być dla niego silnym, chronić go, lecz nie umiał pokonać…

      (Sierżancie Barnes)

      …bolesnych wspomnień. Drgnął nieznacznie i widział zmianę w twarzy Rogersa, kiedy ten to dostrzegł. Spróbował się lekko uśmiechnąć i przez chwilę naprawdę tego dokonał…

      (Sierżancie Barnes)

      …lecz zaraz kąciki ust opadły. Przestraszony wpatrywał się w ukochanego, nie był w stanie się poruszyć… skarbie, pomóż… skarbie… potrzebował jego ciepła, dotyku… tylko on mógł odgonić koszmary, tylko on mógł sprawić, by na powrót poczuł się bezpiecznie. I widział w przyjacielu pełne zrozumienie. Odchylił się lekko w tył, gdy Steve podniósł się z klęczek i ufnie pozwolił, by usiadł okrakiem na jego udach. Objął jego umięśnione plecy, a dłonie partnera przesunęły się delikatnie po jego policzkach i zatrzymały z obu stron szyi.

      – Nie bój się, kochany. Jesteś teraz ze mną. Oddaj się nam, przestań myśleć. Ten czas należy tylko do nas. Już nikt cię nie skrzywdzi.

      – Steve, pomóż mi.

      Wyciągnął szczękę po pocałunek, wiedząc, że Rogers obdaruje go tym, czego potrzebował i kiedy ich wargi się połączyły… Boże, strach zniknął… należał wyłącznie do ukochanego, zapomniał się w miękkości jego warg, masował plecy, czując, że właśnie ta chwila jest prawdziwa. Cierpienie przestało istnieć. Nigdy nie istniało. Nie wtedy, gdy mogli być razem. Czułe ręce gładziły jego szyję, łaskotały lekko, ulotnie… a jednak właśnie w to wierzył. W dotyk i pocałunek. W bliskość z ukochanym. Nic innego się nie liczyło, nic nie zakłócało harmonii ich miłości, bezpieczeństwa. Poczuł jak język Steve’a otarł o jego własny i lekkie muśnięcia natychmiast przeobraziły się w dogłębne, zmysłowe poruszenia warg. Pocałunek stawał się coraz bardziej nieopanowany, oddech się rwał… tonął w smaku ukochanego mężczyzny, wyczuwając jak on także zatraca się w nim. Boże, tak dobrze, tak bezpiecznie… wodził rękami po jego cudownie umięśnionych plecach, od wgłębienia w sylwetce aż do łopatek… Boże, kochał jego ciało, jego usta… a ukochany zaczął wolno rozpinać jego wojskową koszulę, czuł jak przesuwa kłykciami po skórze, pozwolił jej połom opaść luźno wzdłuż boków. Dłonie partnera zacisnęły się nieco na jego klatce piersiowej… wyrwało mu się ciche westchnienie… po czym się rozluźniły i oparły o nią, unosiły się przy chaotycznym oddechu. Całowali się bez opamiętania, idealnie zsynchronizowani, a jednak pogubieni w uniesieniu, w pragnieniach. I ten pocałunek był ich cichą przysięgą. Będą ze sobą do końca.

      To Steve rozłączył ich wargi, przez chwilę jedynie na siebie patrzyli w chaosie przeżyć, nie potrafiąc zaczerpnąć powietrza. Uspokajali się powoli, połączeni, oddani miłości i bezgranicznemu zaufaniu. Wczuwali się w siebie, w bliskość ciał, stanowili jedność i nie musieli się bać, już nie, byli bezpieczni. Już zawsze będą bezpieczni.

      I wtedy Rogers zrobił coś, czym całkowicie skradł mu serce, podniósł z jego piersi nieśmiertelniki i przyłożył sobie do ust, składając na nich pocałunek i patrząc mu przy tym w oczy. Miał takie szczere spojrzenie, pełne uczucia… Boże… i zrozumiał, co przyjaciel mu w ten sposób przekazywał… akceptował go… Boże, kochał go takim, jakim się stał… nowym, innym, poranionym wewnętrznie. Przyjął go do swojego serca takiego, jakim był kiedyś… i jakim był teraz. Poczuł przypływ wręcz bolesnej miłości… Steve, najdroższy… tak bardzo był mu wdzięczny, tak bardzo go cenił… przepadłby bez niego.

      – Kocham cię całego, skarbie. I zawsze będę kochał. Bez względu na to, jak się zmieniłeś, jak mocno się boisz. Jesteś moim Bucky’m. Będę przy tobie, zaufaj mi. Zaufaj w moją miłość do ciebie.

      – Ufam, kochanie.

      Miał wrażenie, że nie potrafi tego wyrazić, że słowa nie wystarczą… zaczął drżącymi dłońmi rozpinać koszulę przyjaciela, spoglądając na jego idealne, coraz bardziej odsłaniane ciało. Rozchylił poły, przesunął opuszkami palców po obojczykach, zjechał delikatnie na jego kształtny tors, pogładził lekko. Ciepła, miękka skóra… Boże… pozwolił sobie przez chwilę wczuwać się we wrażenia, jakie wywoływała bliskość z nagością ukochanego. I symbolicznie odwzajemnił jego gest. Chwycił jego nieśmiertelniki i ucałował je, przyciskając do nich delikatnie usta, chcąc w ten sposób ukazać, że on także przyjmuje wszystko, co oferuje mu Steve. Kochał całe jego nowe ciało, każdy idealny kształt… i każdą zmianę, rysę na duszy, jakie powstały przez ten rok samotności.

      – Ja też cię kocham. Jesteś moim Stevie’m.

      Rogers pochylił lekko głowę i ponownie scalił ich wargi, pragnąc podkreślić ich gesty i obietnice wzajemnego zrozumienia poprzez siłę pocałunku. Wczuwał się w cudowne usta przyjaciela, chłonął ich smak i miękkość, wsunął palce w ciemne włosy i zacisnął je na nich lekko… a ukochany jedną dłonią gładził subtelnie jego pierś do taktu pocałunku, a w drugiej… wciąż trzymał nieśmiertelniki. Muśnięcia ich warg miały spokojny, delikatny rytm pełen zaufania i wzajemnego oddania. Delektowali się bliskością, spokojem zjednoczonych w miłości serc, możliwością dzielenia powolnej przyjemności z ukochanym mężczyzną. Smakowali swoje wargi, obustronny dotyk, oddychali lekko niespokojnie… lecz zapewniali sobie spokój. Bezpieczeństwo. Wiarę, że wszystko będzie… jest… dobrze.

      Przerwał pocałunek, łagodnie przesuwając usta na policzek Bucky’ego, muskając go przy tym z lekka, uczuciowo… chciał się o niego zatroszczyć. Przytulił wargi do jego głowy, zanurzając je w miękkości włosów, zaciągnął się ich zapachem, dłonie splótł na jego karku. Czuł jego mocne ramiona oplatające mu szczelnie plecy… Bucky, kochanie… Bucky… tak bardzo mu na nim zależało, tak bardzo… był jego życiem, połową duszy, najpiękniejszą i jedyną miłością. Trwali tak przytuleni, ukojeni, zakochani… scaleni cieleśnie i mentalnie, przenikali się w bliskości i zaufaniu.

      – Połóż się na łóżku, dobrze? – wyszeptał.

      Zesunął się z kolan Barnesa, dając mu możliwość spełnienia prośby. Przyglądał się jak przyjaciel się kładzie, poły koszuli opadły na boki, przez co jego tors pozostał odsłonięty, unosił się przy unormowanym oddechu. Przez chwilę patrzył na jego klatkę piersiową, dostrzegał jej każde poruszenie… wydawało mu się tak niewyobrażalnie piękne, że ukochany potrafi przy nim być taki zrelaksowany, spokojny, ufny… i seksowny. Mógłby go teraz mieć. Wziąć jego ciało, jego przyjemność… Boże… Boże, naprawdę tego pragnął… lecz było coś jeszcze. Chciał podarować mu miłość inaczej. Delikatniej. Potrzebował się nim zaopiekować, słuchać bicia jego serca, przytulić i czuć jak przy nim zasypia. Wiedział, że wczesnym świtem będzie musiał wymknąć się z jego kwatery, lecz teraz to nie miało znaczenia. Liczył się tylko Bucky. Zawsze liczył się tylko on.

      Ułożył się na nim, przeszedł go elektryzujący impuls, gdy jego naga klatka piersiowa przylgnęła do torsu ukochanego… Boże… o Boże… i Buck też tego doznał, słyszał jak jego oddech stał się bardziej niespokojny, czuł gorąco jego skóry. Jedną dłonią przytulił jego bok, drugą położył na lewej piersi, pomasował lekko… jego serce, wyczuwał przyspieszony rytm… ucałował delikatnie jego szczękę, by uspokoić, instynktownie wyczuwając, że właśnie tego Buck potrzebuje. Jego silne… lecz delikatne… ręce wsunęły mu się pod rozpiętą koszulę i zamknęły w szczelnym uścisku na nagich plecach.

      – Spokojnie, kochanie. Odpocznijmy.

      Usłyszał drżący wdech Barnesa, patrzył w jego przystojną twarz, którą tak kochał, musnął lekko uchylone usta… i pozwolił, by ukochany nadał ich pocałunkowi rytm. I to było… piękne… tak bardzo niezwykłe, pełne zaufania i subtelności. Przyjaciel całował go powoli, uczuciowo… spokojnie… potrzebowali tego obydwaj, wzajemnie się przenikali, potrafili wyczytać i spełniać własne pragnienia. Przerwał tę chwilę i wpatrzył się w ładne… piękne… oczy ukochanego.

      – Buck, kocham cię, ale musisz coś dla mnie zrobić.

      – Zawsze.

      Odetchnął głębiej, wiedząc, że wiele ryzykuje, lecz miał nadzieję, że to dobry moment, by przyjaciel się przed nim otworzył.

      – Proszę, pozwól mi sobie pomóc. Opowiedz mi, co cię spotkało, co ci zrobili. Nie możesz być z tym sam.

      Odczuł jak Bucky zadrżał, zobaczył cień strachu w jego spojrzeniu… Boże, kochanie… kochanie… pocałował go w kącik nagle drżących ust. Tak bardzo pragnął uwolnić go od powracających wspomnień, bólu, przerażającej traumy.

      – Nie jestem sam. Mam ciebie. Dzielisz ze mną wszystko, nawet jeśli nie znasz konkretów.

      – Bucky.

      – Proszę… nie potrafię, nie teraz. Tak naprawdę nie pamiętam nawet wiele. – Barnes zaśmiał się lekko nerwowo, zaciskając dłonie mocniej na jego plecach. – Po prostu… jest mi trochę ciężko.

      Boże… jego śmiech… tak bardzo różnił się od tego, który zapamiętał… miał wrażenie, że pęknie mu serce. Kochanie, pomyślał, co oni ci zrobili. Żałował, tak strasznie żałował, że nie zdążył uratować go wcześniej, oszczędziłby mu tyle cierpień… Boże… ból Bucky’ego tak mocno szarpał jego własną duszą. I ukochany to wiedział, zabrał jedną rękę z jego pleców i pogładził czule policzek… jego dotyk, piękno jego miłości… Boże, jak tego potrzebował.

      – Nie bój się, Steve. Pokonamy to, mamy siebie. Ten czas jest nasz, pamiętasz? Jesteśmy bezpieczni.

      Wzruszyło go, że jego Bucky… jego kochany Bucky znalazł w sobie siłę, by go ukoić, nawet jeśli sam był osłabiony przez lęk, niepokój. Zaufał mu, dostrzegając, że on także wierzy we własne słowa… wiedział, że wierzy w nie dla niego. Potrafił zrobić wiele, by tylko mu ulżyć. Nawet raz za razem pokonywać własne koszmary. Był piękny. Szlachetny. I nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo jest niezwykły.

      – Jesteś jedyny w swoim rodzaju, wiesz?

      Wyczuł jak Bucky drgnął, zobaczył poruszenie na jego twarzy… i jego autentyczne zaskoczenie było kolejnym, co skradło mu serce. Wtulił się w niego mocno, chowając twarz w zagłębieniu jego szyi… jak dawniej, gdy był mały i bezsilny… a Buck jeszcze bardziej zacieśnił uścisk. Chcieli być jak najbliżej siebie, powoli zasypiali we własnych ramionach. Byli silnymi żołnierzami bezbronnymi w miłości.

Opublikowano
Kategorie 18+ Marvel
Odsłon 680
1

Komentarze

Bez komentarzy

Dodaj komentarz