Stucky: Piękno w sercu // Rozdział 16. Milion pocałunków

      Mając lekkie wrażenie odrealnienia, spoglądał w twarz, którą kochał przez lata. Przez całe życie. Przyglądał się nowym, męskim rysom, które zastąpiły te delikatne, chłopięce… te, które tak dobrze zapamiętał, których każdy zarys powodował w nim ciepło. Wodził wzrokiem po mocnej, męskiej szczęce… pełne usta pasowały do przystojnej… pięknej twarzy… lecz dla niego zawsze był piękny. Te oczy, łagodne… poważne bardziej niż kiedyś… patrzyły w dawny, uczuciowy sposób, ale było w tym coś, co sprawiało, że ściskało mu się serce. Stał przed nim wysoki, umięśniony mężczyzna. Żołnierz.

      Znajdowali się w pokoju, który służył za kwaterę Kapitana Ameryki. Poświata lampy stojącej przy wąskim łóżku migotliwie ich oświetlała, była noc… pierwsza noc, którą mogli spędzić razem odkąd wzajemnie się odzyskali i zależało im na tym, by mogli na siebie patrzeć. Minęły zaledwie godziny od czasu, gdy kochali się w gabinecie, lecz… wciąż się sobą nie nacieszyli, nie zaspokoili tęsknoty w taki sposób, by znów ich nie opanowała. Jak można nadrobić rok samotności w kilka godzin? Jak sprawić, by stracone chwile zostały odzyskane?

      Wciąż trudno mu było oswoić się z myślą, kim stał się jego przyjaciel. Martwił się, zwłaszcza tutaj… i był z niego dumny, lecz wszystko to miało w sobie delikatny posmak niedowierzania. Nie chciał, by okazało się, że jedynie to sobie wyobraził, że nie został uratowany, że… że Steve to senne pragnienie w koszmarnej rzeczywistości. Chciał z nim pozostać… nawet jeśli on nie był prawdziwy.

      Wyciągnął dłoń i przesunął nią po ładnym policzku, dotarł do szczeki, powiódł dotykiem po jej wyraźnie zarysowanym kształcie. Uczył się na nowo wrażeń, które towarzyszyły kontaktowi ze skórą Rogersa… i jednocześnie doskonale je znał… to za nimi tęsknił przez tyle czasu… Boże… Odczuwał kontrast tych emocji, lecz zdawały się przenikać, jakby stanowiły jedność. Poczuł na plecach jego dłoń, delikatnie przeciągnęła się po nich w dół… w taki piękny sposób potrafił dotykać go jedynie ukochany… Boże… Ujął jego szczękę lekko, ulotnie przesuwając palcami po gładkiej… nowej…

      (kochanej)

      …kości policzkowej, czując jak mocno potrzebuje połączyć się w miłości. Spoglądał w jego piękne oczy i to oddanie, które w nich rozpoznawał sprawiło, że bardzo leciutko… ufnie… musnął jego wargi, a on odwzajemnił pocałunek… tak subtelnie, uczuciowo… Boże, jak dobrze to znał, jak za tym tęsknił… Wczuwał się w dotyk jego ust, w ich smak… w łagodność z jaką Steve przesuwał dłonią po jego plecach… w przyjemność, jaką dawał jego język ocierający się o podniebienie… Boże… Całowali się powoli, a jednocześnie dogłębnie… pozwalali na to, by kierował nimi spokój, bezpieczeństwo… i zaufanie, którym się darzyli. Chcieli nacieszyć się możliwością delektowania się wzajemnym smakiem, wolnym rytmem stykających się ze sobą warg… Boże… nie zamierzali się spieszyć, mieli czas… mieli wreszcie czas, mieli siebie… mogli oddawać się subtelności… oddawać się sobie wzajemnie. Tylko tego chcieli, tylko siebie. Przerwali pocałunek, lecz ich twarze wciąż dzieliły jedynie milimetry, wsłuchiwali się w swoje ciche, lekko roztrzęsione oddechy.

      – Milion to dużo.

      Cicho prychnął z lekka zaskoczony wypowiedzią Rogersa, rozpoznając aluzję do własnych słów jeszcze sprzed rozstania. Milion pocałunków… tyle obiecał. Myśl, że siebie odzyskali, że może dotrzymać słowa sprawiła, że poczuł się… szczęśliwy… Stevie, kochanie… tak niewypowiedzianie szczęśliwy… Ułożył dłoń na potylicy przyjaciela, naciskając delikatnie by pochylić jego głowę i złożył słodki pocałunek… jeden z miliona obiecanych… na prawej skroni, wczuł się, odnajdując wargami ukochany smak. Przeniósł usta na lewą skroń i ją także ucałował, lekko, bardzo czule… chłonął zaufanie, które emanowało z tego umięśnionego mężczyzny… to oddanie, to jak bezgranicznie siebie ofiarował… Boże… wyczuwał w tym swojego małego, ukochanego Steve’a… wyczuwał w nim wszystko, co kochał… Inne, mocniejsze ciało, ten sam smak, ta sama miłość… to samo serce, które zawsze biło tylko dla niego… Pragnął poznać na nowo każdy inaczej uformowany fragment, każdą krzywiznę, każdą wypukłość jego ciała… zasmakować, patrzeć… chciał to zrobić na spokojnie, nawet znając własną porywczość… chciał obdarować ukochanego delikatnością, nacieszyć się nim… Poprzednio kochali się bardzo gwałtownie, zbyt mocno tęsknili, lecz teraz… pragnął powolnej przyjemności smakowania mężczyzny, którego kochał.

      – Buck, ja… chciałbym, żebyś na mnie patrzył.

      Zelektryzowały go te słowa, wyczuwał w oddechu Steve’a to samo napięcie, które władało nim… Boże, tak gorąco… Złożył jeszcze szybki, lekko niecierpliwy, pocałunek na jego czole i ułożył dłonie płasko na klatce piersiowej. Przez chwilę pozwalał, by unosiły się i opadały w rytm oddechu… miał wrażenie inności, lekkiego zagubienia, kiedy wyczuwał poprzez ten dotyk jak dobrze, jak idealnie jest zbudowany jego tors… taki inny, taki… podniecający. Nowy, odmieniony Steve. Chciał go takim. Zawsze go chciał. Zawsze kochał. Zaczął odpinać po kolei guziki jego wojskowej marynarki… ręce mu drżały… zsunął ją z jego ramion, przybliżając się jeszcze bardziej, wyczuwał ciepły, rozedrgany oddech… i z pomocą ukochanego pozbył się jej na dobre, wylądowała niedbale na podłodze. Zajął się rozpinaniem koszuli, przesuwał kłykciami delikatnie po skórze, odsłaniał fragmentarycznie to nowe, gorące ciało… Boże… miał wrażenie, że nie może oddychać… podążał wzrokiem coraz niżej wraz z każdym odpiętym guzikiem, a kiedy nie został już żaden, rozchylił poły koszuli lecz jej nie zdjął, jeszcze nie. Chłonął wzrokiem tę nieskazitelność, całą doskonałość budowy przyjaciela, podziwiał… naprawdę podziwiał… każdy zarys mięśni, każdy idealny kształt… i nagle poczuł się onieśmielony. Zerknął lekko płochliwie w jego twarz i naraz poczuł jak niepewność znika… Stevie, skarbie… to zaufanie w jego oczach, to oddanie, to pragnienie… to wciąż jego ukochany, ciało się zmieniło, lecz dusza i miłość pozostały te same.

      Wsunął dłonie pod koszulę, przesunął nimi po ładnych bokach… nie potrafił nic poradzić na to, że drżały… Boże, Steve… to ciało… to wrażenie… doświadczał jego ciepła, delikatności skóry… tak bardzo znajomych sobie doznań, a jednak… jednak… tak bardzo nowych. Uczuł jak ukochany wplótł palce w jego włosy, jak delikatnie za nie pociągnął… tak bardzo chciał z nim tej bliskości, tak pragnął… Przesunął ręce na jego tors… Boże, ten kształt… podniecenie wręcz go oszałamiało… stawał mu… słyszał płytki, doznający oddech kochanka… masował z lekka jego klatkę piersiową, powoli, chcąc nacieszyć się każdym wywołanym westchnieniem, poznać poprzez dotyk idealną… nową… powierzchnię jego ciała. Ostatnim razem oddawali się przyjemności, będąc na wpół ubranymi, zamierzał to nadrobić, nacieszyć się całym Rogersem, nie pomijając żadnego fragmentu. Był mu winien milion pocałunków. Relaksowało go jak Steve subtelnie gładził skórę jego głowy, jak leciutko ciągnął za włosy… wiedział, że patrzy mu w twarz, lecz on podążał wzrokiem za swoimi dłońmi, patrząc jak kształtny tors ugina się lekko pod jego pieszczotą… działało to na niego hipnotyzująco… masował lekko kolistymi ruchami, rozkoszując się miękkością. Przeciągnął ręce przez obojczyki, docierając na ramiona, wsunął je pod obie krawędzie koszuli… a Steve bezbłędnie odczytując jego zamiar był zmuszony wycofać dłoń z jego włosów, aby nie utrudniać… i wtedy mógł powoli zesuwać cienki materiał z ciała, którego tak bardzo pożądał, odrzucona koszula trafiła tam, gdzie marynarka.

      Patrzył na niczym już nieosłonięty tors, na pięknie ukształtowane mięśnie brzucha, szczupłą sylwetkę, szerokie ramiona… Boże, to był jego Steve… nawet go jeszcze porządnie nie posmakował, a już miał wrażenie, że niewiele mu trzeba by doszedł… będzie musiał się długo powstrzymać… Boże, oby temu sprostał… Popatrzył w jego przystojną twarz, w te zamglone oczy… i poczuł ulgę, widząc w jego spojrzeniu odbicie własnej skrajności. Połączył ich usta powoli, lecz pewnie, dogłębnie… podpierając ręce o jego klatkę piersiową, przylegając do jego ciała i… o Boże… wyczuwał przez spodnie jak bardzo Steve’owi już stoi… Boże… Boże, kochanie… ocierał językiem o jego język… cudowne, znajome uczucie… ta głębia pocałunku, głębia miłości… Uczuł jak kochanek obejmuje go za plecy, przyciska do siebie… jęknął w jego usta, wsunął język jeszcze głębiej. Pocałunek stawał się coraz bardziej chaotyczny, namiętny, nieopanowany… tracili dech… zatracali się w pożądaniu, w miłości… w duszy ukochanego mężczyzny… w emocjach, które ich łączyły… pragnęli więcej… więcej… i musieli przerwać. Nie mogli złapać tchu, dyszeli sobie w twarze, wzajemnie o siebie wsparci dla równowagi. Dla odczuwania bliskości.

      Musnął lekko kącik ust Steve’a, przeniósł pocałunki na jego szczękę… a ukochany odchylił głowę, pragnąc tej pieszczoty… znaczył wargami krawędź idealnie zarysowanej żuchwy… zasłyszał seksowny jęk… o Boże… jego głos… tak bardzo podniecał go jego głos… Wzmocnił siłę pocałunków, roznamiętniony zjechał niżej, na szyję, całował mocno, bez opamiętania, zmysłowo… rozsmakowywał się w jego jękach, w przyjemności, którą mu dawał. Masował przy tym jego tors, silnie przyciskał dłonie… zatracał się w zapomnieniu, jakie opanowywało go poprzez pieszczenie rozpalonego ciała… o Boże… tak, Boże, tak… Zataczał lekkie półkola na tej wspaniałej klatce piersiowej, palce zapadały się miękko w jędrnej skórze… o Boże… tak dobrze znał rozkosz dotykania ukochanego… i jednocześnie odczuwał ją po raz pierwszy. Słyszał jego ciche jęki, polizał go w szyję, przeciągle i namiętnie… i wtedy uczuł jak ukochany chwyta go za włosy, dość mocno… jak drugą dłonią zaczyna gładzić kark. Obaj wiedzieli, że nie mogą sobie pozwolić na bycie głośnymi, nie w miejscu, gdzie nie chroniły ich bezpieczne mury mieszkania na Brooklynie, nie tam, gdzie trzeba być czujnym, czy ktoś ich nie zaskoczy.

      Przeciągnął wargi w dół, docierając do obojczyków, złożył między nimi krótki, żarliwy pocałunek… delektował się smakiem skóry… oderwał na moment usta i natychmiast polizał długim, zmysłowym… gorącym… pociągnięciem języka zagłębienie na środku klatki piersiowej… wywołał piękny, naprawdę piękny jęk… Boże… Boże… sam także jęknął… polizał raz jeszcze… przeciągle i mokro.  Musiał odetchnąć… ten smak… ten cudowny, zniewalający smak… Pocałował delikatnie lewą, idealnie wyrzeźbioną pierś… tak inną od tej, którą już tyle razy smakował… tak bardzo inną… tak bardzo… a jednak skrywało się tam to, co ukochał.

      – Jesteś piękny tutaj. W sercu.

      Usłyszał jak Steve westchnął cichutko rozczulony poprzez jego słowa poparte ulotnym pocałunkiem, a to z kolei skradło jego duszę. Zawsze tak było. Poruszony ukochany zawsze go wzruszał. Zawsze. I to działało w obie strony. Emocje jednego zależały od drugiego, dzielili je, stanowili jedność.

      – Bucky… Bucky, kochanie…

      Wziął w usta sutek lewej piersi… lekko zassał… Boże… o Boże… znał to uczucie… oczywiście, że znał… zasłyszał ciężki jęk Rogersa… Boże, jak on kochał jego głos… Przyłożył dłoń do drugiej piersi i zaczął ją masować, najpierw subtelnie, lecz z każdą chwilą zwiększał nacisk… i jednocześnie ssał coraz intensywniej, a jęki kochanka nabierały na mocy… i to było… takie… seksowne… Zapominał się w dawaniu mu przyjemności, w jego głosie… w rozpalonym, ponętnym ciele… Boże, tak… tak… czuł jego dłoń gładzącą kark. Ssał jego sutek… wciąż ssał… i nagle przestał, lecz naraz polizał przeciągle duży fragment piersi… powoli… mocno przyciskając język… rozkoszował się intensywnym smakiem gorącego… ukochanego ciała. Polizał ponownie… i jeszcze raz… Stevie, skarbie… był tak rozpalony, nie wytrzyma… tak kochał, tak pożądał… o Boże… kreślił językiem po torsie ukochanego długie, mokre linie. Oparł ręce na jego biodrach i zamienił pieszczotę językiem na namiętne pocałunki… żarliwie sunął wargami po całej powierzchni klatki piersiowej, wyczuwając idealny, ponętny kształt… Steve… kochanie… przeżywał monumentalny rodzaj ekstazy, mogąc delektować się nową… idealną fakturą… i znajomym… upragnionym, ukochanym smakiem… miał wrażenie, że już ma orgazm. Tak gorąco, tak blisko, tak dobrze… tak bezpiecznie… tylko z nim. Pozostawiał intensywne pocałunki… kolejne z miliona… na całym obszarze gładkiego, doskonałego torsu… wczuwał się i… tak bardzo mu stał… Boże… chaotyczny oddech ukochanego jeszcze bardziej rozpalał… wyczuwał w jego głosie… i w ciele… jak bardzo mu dobrze. Zawsze kochał sprawiać mu przyjemność. Zawsze kochał.

      Przyklęknął i przywarł ustami do pięknego, umięśnionego brzucha… Boże… nigdy nie całował czegoś tak idealnego… a jednak… kiedyś całował… chudy brzuszek swojego małego Steve’a… chudy i w jego oczach zawsze idealny. Kiedyś kochał w nim każdą niedoskonałość… teraz kochał każdą doskonałość. Pieścił wargami namiętnie, zniewalająco… wciąż opierając ręce na jego miednicy… słyszał cudowne, przeżywające westchnienia… czuł obie jego dłonie we włosach… i był szczęśliwy. Bezpieczny. I tym samymi emocjami obdarowywał kochanka… poprzez każde zetknięcie warg z jego nagą skórą… Stevie, kocham… skarbie… przesunął lekko dłońmi po obwodzie jego bioder… były takie kształtne, seksowne… Oderwał usta od  brzucha Rogersa i oddychał na niego zadyszany. Ułożył ręce na sprzączce paska i uniósł wzrok, napotykając ufne, pełne miłości, pragnienia… pasji…  nieco nieprzytomne spojrzenie swojego mężczyzny. Ukochany pogładził go wierzchem dłoni po policzku, bardzo delikatnie,… i w tym geście było tyle oddania, tyle uczucia… tyle oczekiwania i potrzeby… Boże… na moment zapatrzył się w te nowe, piękne rysy wyrażające emocje, które pragnął z nim dzielić. Pocałował krótko jego podbrzusze tuż nad granicą ubioru, rozpiął pasek, następnie spodnie i zatknął palce za ich krawędzie… miał w sobie napięcie, jakby robił to po raz pierwszy. Zaczął powoli zdejmować… kłykciami łaskotał skórę… co za uczucie, Boże… tak bardzo chciał, tak mocno pożądał… wstrzymywał oddech, słysząc jedynie kochanka… patrzył na kształtne biodra, na każdy coraz bardziej odsłaniany fragment… spodnie opadły na kostki ukochanego wraz z bielizną, a ten strącił buty i skopał z siebie ostatnie ubranie.

      Ułożył dłonie ponownie na biodrach Steve’a i patrzył… nie mógł inaczej… jego męskość… Boże… Boże… pamiętał to uczucie, kiedy kochali się poprzednio, że penis kochanka wypełniał go bardziej niż jeszcze przed wojną… i teraz… nie potrafił… oderwać… wzroku. Przyjaciel zawsze był proporcjonalny, wtedy gdy był drobnym chłopakiem… i teraz, będąc wysokim mężczyzną. Wyrwało mu się drżące westchnienie… Boże… członek ukochanego był taki sztywny… i taki… taki duży… ujął go u nasady, przeciągając jednocześnie drugą ręką wzdłuż, czując się już tak ekstremalnie rozpalonym… a ten jęk, który usłyszał… Boże… nakręcił go jeszcze bardziej. Polizał lekko główkę penisa… Boże, ten smak… ten smak… i pociągnął językiem po całej jego długości, docierając aż do jąder… a ukochany wciągnął gwałtownie powietrze i wsunął palce obu dłoni w jego włosy tak łagodnie, tak pieszczotliwie… Steve, skarbie… skarbie… kochał jego dotyk. Wziął do ust główkę penisa i possał lekko… nasunął wargi bardziej, bardzo powoli… wciąż czuł jak przyjaciel subtelnie gładzi jego głowę… nasuwał się jeszcze… i jeszcze… starał się jak najbardziej rozluźnić gardło… i kiedy udało mu się dotrzeć tak daleko, jak chciał… Steve, kochany… Steve… to uczucie było zniewalające. Ta przyjemność, ta bliskość… to, jak wypełniał mu usta… tak bardzo je wypełniał… Zaczął poruszać lekko głową, miał zamknięte oczy… tak, Steve… tak dobrze… rozsmakowywał się w przyjemności, jaką słyszał w jego głosie… w sztywności męskości… jemu także stał… tak gorąco… tak bardzo gorąco. Obciągał mu w swoim tempie, powoli… skupiając się na tym, by było to piękne przeżycie dla nich obu. Lekko zwiększył tempo… starał się mieć męskość kochanka w ustach jak najgłębiej… jak najgłębiej…

      – Tak, skarbie… tak… kocham cię…

      Boże… Boże… chciał zasłużyć na te słowa… i wiedział, że zasługuje. Zaczął masować jądra Rogersa w rytm tego jak mu obciągał… a stopniowo robił to coraz mocniej… szybciej… tak dogłębnie jak tylko potrafił… a zawsze był w tym umiejętny. Nawet mimo tego jak całe ciało przyjaciela się zmieniło, miał w sobie zmysł, który pozwalał mu bezbłędnie wyczuwać jego potrzeby… i zaspokajać je… a on oddawał mu się z taką łatwością, z takim zaufaniem… Boże… Stevie, kochany… tak dobrze… tak pięknie… tak, proszę, tak… Zajmował się dawaniem mu przyjemności i dzielił ją z nim… jego upragniony smak… jego penis… w ustach… upojnie wybrzmiewające jęki… nie widział teraz jego twarzy, ale był pewien, że partner marszczy w rozkoszy brwi w sposób, który tak bardzo u niego ukochał… i który zawsze na niego działał. Poruszał głową raz po raz… coraz szybciej… coraz… szybciej… miał zamknięte oczy, rozkoszował się cudowną bliskością… i zasłyszał, że ukochany jest już blisko… rozpoznawał to w jego głosie… i w jego smaku.

      Poczuł jak jego ręce zsuwają mu się z głowy na policzki, jak chwytają je z czułością, lecz stabilnie… bardzo stabilnie… i już wiedział… pozwolił, by to kochanek nadał rytm ich wspólnej ekstazie. A Steve… Steve… przytrzymał jego głowę i zaczął poruszać biodrami, uderzając głęboko w jego gardło… tak bardzo głęboko… tak celnie… sprawiając rozkosz im obu. Jego penis w ustach, jego ruchy… jego wypełniony wysiłkiem głos, przyspieszony oddech… Steve, tak, proszę… tak… błagam… było mu tak dobrze, tak dobrze… Własne jęki docierały do niego jak poprzez mgłę, wyraźnie przytłumione przez wypełniającą mu gardło męskość… mocniej zacisnął oczy… Boże… rozkosz odbierała mu możliwość oddychania… silne, coraz bardziej skrajne pchnięcia kochanka tak bardzo oszałamiały… miał wrażenie, że zaraz straci przytomność. Zacieśniał usta na jego członku, chcąc dać mu wrażenie rozkosznej ciasnoty, wyzwalać jeszcze większe pokłady przyjemności w ich wspólnym przeżyciu. A partner… poruszał się tak ekstremalnie mocno… tak wspaniale mocno… głęboko… tak, Steve, tak dobrze… boli, kochanie… boli, proszę… skrajne wrażenia mieszały się… ból z przyjemnością, wytęsknienie z zaspokojeniem. Czując się wręcz nieprzytomnym, bliskim omdlenia… wyczuł ten moment… po prostu to wyczuł… i wiedział, że to już… i naraz ukochany wykonał ostatni, trochę zbyt dogłębny… bolesny… ruch połączony z ciężkim, zmysłowym jękiem, gdy spuścił się w jego usta… I po raz pierwszy w życiu zakrztusił się lekko jego nasieniem… szlag… lecz nie pozwolił, by odebrało mu to wyjątkowość ich chwili… jego sperma… ten smak… Boże… przełknął, rozkoszując się tym, że mógł zatrzymać posmak przyjemności ukochanego dla siebie… i mając cichą nadzieję, że Steve nie spostrzegł się w jego potknięciu, lecz on wysunął się z niego zdecydowanie… zbyt zdecydowanie. Zorientował się? Wolałby, żeby nie… szlag… ale podejrzewał, że nie zostało mu to oszczędzone, znali system swoich zachowań i odruchów ciał bezbłędnie.

      Klęczał, próbując złapać oddech, sprawiało mu to trudność… zbyt dużo emocji, zbyt dużo przeżyć… Boże… potrzebował oddechu… tak ciężko… tak ciężko… i wtedy poczuł jak we włosy wsuwają mu się łagodne, uspokajające dłonie… Stevie, kochanie… i usłyszał bardzo męski… wciąż roztrzęsiony przez przeżycie… lecz potrzebujący go ukoić głos.

      – Już dobrze, kochanie… już dobrze… jestem przy tobie, Buck…

      I to wystarczyło, żeby przywrócić mu możliwość oddychania. Poczuł wdzięczność tak ogromną… tak ogromną… ukochany skradł mu serce poprzez to, że chciał złagodzić jego chwiejność, pomijając własną. Przytulił się do jego miednicy, opierając o nią głowę z prawej strony, wchłaniając ciepło ukochanego ciała… bezpieczeństwo, które z niego emanowało… słuchał urywanego, lecz powoli cichnącego oddechu przyjaciela. Oddawał się zaufaniu, miłości… temu, jak Rogers masował łagodnie jego głowę… Boże… był taki szczęśliwy… taki szczęśliwy… czuł się bardzo odsłonięty, bezbronny… i naraz przestraszył się tego, jak łatwo mu uwierzyć we własne szczęście… tak wiele już stracili… przez chwilę myślał, że będzie płakał… Steve, kochanie… skarbie… a Rogers zdawał się to z niego wyczytywać, głaskał jego włosy, wsuwał w nie palce, wkładając w to tyle uczucia, tyle miłości… i to było… prawdziwe. Piękne. Wiedział, że już nie musi się bać, że Steve już nie pozwoli go skrzywdzić. Był bezpieczny. Przy nim już zawsze będzie bezpieczny.

      – Dziękuję, najdroższy. – zaszeptał w ciepłą skórę – Uratowałeś mi życie. Moją duszę.

      – Kochanie, ja…

      Przyłożył wargi do miednicy przyjaciela i złożył na niej ciepły, ulotny pocałunek. Złożył ciche podziękowanie. Gest wyrażający całą jego wdzięczność i miłość, a delikatność, z jaką to zrobił wywołała u Steve’a zduszony jęk wzruszenia. Przytulił się policzkiem w miejsce, które ucałował, przymknął oczy, wczuwając się w to nowe, piękne ciało, które znał i kochał odkąd było drobne i chude. Przytulał się do umięśnionego, idealnego mężczyzny, który wciąż pozostawał jego małym Stevie’m. Kochał go, kochał wręcz bolesną… piękną i czystą… miłością. I wiedział, że jest darzony lustrzanym odbiciem własnych uczuć.

      Steve wgłębiał się w bliskość, którą mógł teraz dzielić ze swoim Bucky’m, wsłuchiwał się w jego jednostajny oddech, obdarowywał spokojem i bezpieczeństwem, rozkoszował miękkością jego włosów, mierzwiąc je z lekka… ciepłem policzka zetkniętego z jego prawym biodrem. Był spełniony i wiedział, że przyjaciel także, lecz potrzebował czegoś więcej… potrzebował się odwdzięczyć, za wszystkie emocje… za całą bliskość, przyjemność… za tak trwałą miłość.

      – Buck? Kochany? – zawołał go miękko.

      Miał świadomość, że partner rozpozna ten ton, zrozumie prośbę, podwyższy się, by się z nim zrównać i kiedy tak się stało, pozwolił sobie chwilę patrzeć w jego twarz… w ufne, piękne oczy… na lekko rozchylone, pełne usta… przesunął po nich opuszkami palców… kochał ich kształt, miękkość… i smak. Ujął jego szczękę i przyciągnął łagodnie bliżej… ich wargi złączyły się delikatnie… poczuł subtelny dotyk dłoni na karku, swoją ułożył na jego policzku i gładził go lekko przy pięknym… i w jakiś sposób kruchym… pocałunku. Zatracali się w subtelnych poruszeniach ust, w oddaniu sobie wzajemnie… w bezbronności miłości… w bezgranicznym zaufaniu wobec ukochanego człowieka. Całowali się powoli, jakby to był odpoczynek od nadmiaru przeżyć, od porywistej namiętności… od bólu tęsknoty… jakby w ten sposób mogli odzyskać każdą z chwil, które bezpowrotnie utracili. Dwóch męskich żołnierzy… a jednak byli tak delikatni, tak bezradni… mogli tacy być przy sobie i dla siebie, nie bali się uzewnętrznić, odsłonić… wiedzieli, że nawzajem siebie ochronią, ufali sobie. Rozłączyli wargi i oddychali cichutko w swoje twarze, odsłonięci… delikatni, bezbronni… i spełnieni. Odzyskali możliwość bycia szczęśliwymi. Odzyskali siebie.

      Spokój ukochanego sprawiał, że czuł się wzruszony… Boże, Bucky… Bucky… tak bardzo mu zależało, by zapomniał o koszmarze, który przeżył… o wojnie, niewoli… tak bardzo chciał, by czuł się bezpieczny, by zatracił się w uratowanej miłości… by już nigdy się nie bał, nigdy nie cierpiał. Wiedział, że zapewni mu wszystko, nigdy więcej nie dopuści, by ktokolwiek go tknął, nigdy nie zawiedzie, zawsze ochroni… odda mu siebie całego, pomoże miłością uśmierzyć ból.

      – Teraz ty. Rozbierz się dla mnie, kochanie. – poprosił cicho.

      I wtedy stało się coś, co sprawiło, że niemal stanęło mu serce. Zobaczył w oczach nowego, skrzywdzonego Bucky’ego ten dawny, bezczelny błysk… Boże, skarbie… tę młodzieńczą zadziorność, którą tak w nim kochał… Boże… piękno jego spojrzenia, ufność i zmysłowość uwodzenia… wrócił jego szczęśliwy Buck, zupełnie taki jak kiedyś. Będąc niemal zahipnotyzowanym patrzył jak ukochany odsunął się o krok, jak z wyzwaniem w oczach zadarł lekko głowę… Boże… był taki seksowny…

      Śledził wzrokiem jego ręce kolejno odpinające guziki marynarki, powolny sposób, w jaki ją z siebie zdejmował, po czym odrzucił gdzieś obok… i kiedy przyszła kolej na rozpinanie koszuli… Boże… coraz bardzie uwidaczniane fragmenty jego ciała sprawiały, że miał ochotę dotknąć skóry, wyczuć jak bardzo jest rozpalona, miękka. Powstrzymywał się jednak, chcąc podziwiać sposób, w jaki Barnes się przed nim odsłaniał, a robił to tak powoli… zmysłowo… działał tym na niego. Wszystkie guziki zostały rozpięte i przyjaciel uchwycił poły koszuli, zesuwając ją z siebie wolno, odchylając przy tym głowę i eksponując szyję… prowokował… tak skutecznie prowokował… niedbale odrzucił ubranie. Przyglądał się nagiemu torsowi Bucka, umięśnionym ramionom, wspaniałym mięśniom brzucha… zawsze był idealnie zbudowany i nie potrzebował żadnego serum, lecz widział, że wojna jeszcze bardziej go ukształtowała… nadała jego ciału jeszcze więcej trudnego piękna. Przesuwał wzrokiem po każdej krzywiźnie, podziwiał idealne, prawdziwe… ukochane… kształty i tak bardzo chciał ich dotknąć, poczuć pod palcami… lecz chciał zobaczyć wszystko, zanim zdecyduje się na ten krok. Całego Bucky’ego. Podniecał go ten widok i to doświadczenie… półnagi ukochany robiący mu swego rodzaju… zmysłowy spektakl… czuł, jak robi się twardy, starał się oddychać spokojnie, choć niezupełnie mu to wychodziło. Wiedział, że Bucky wciąż patrzy mu w twarz, wciąż prowokuje, podpuszcza wzrokiem… i mową ciała… by nie wytrwał, by dotknął, zasmakował… Boże… jeszcze trochę, jeszcze tylko trochę…

      Podążył spojrzeniem za dłońmi Bucka, gdy ten sięgnął do swojego paska, rozpinając go umyślnie powoli, to samo zrobił z rozporkiem, zatknął palce za krawędzie spodni… słyszał w jego oddechu to samo napięcie… Boże, Buck… proszę… proszę, kochanie… już dłużej nie wytrzyma, miał wrażenie, że nigdy nie był bardziej niecierpliwy… choć oczywiście był i zawsze wtedy, gdy byli blisko. Patrzył jak partner osuwa wolno spodnie w dół, od razu z bielizną i… i mógł zobaczyć… mógł zobaczyć… Boże… jego sztywny penis… taki sztywny, taki duży… idealny, by mogli poprzez niego zasmakować przyjemności. Obaj. Zawsze razem, zawsze odczuwali razem. Nie potrafił nic poradzić na jęk, który wydostał się z jego ust. Zaczekał aż Barnes całkowicie pozbędzie się spodni oraz butów i kiedy obaj byli już całkowicie nadzy, mógł wreszcie… doświadczyć bliskości tak bardzo jak chciał… jak obaj chcieli.

      Zbliżył się, układając ręce na ładnych bokach, dopasowując swoje ciało idealnie do ciała Bucky’ego… poczuł jego gorącą erekcję na własnej… Boże… i przez chwilę wydawało mu się, że dojdzie już teraz… Boże, tak… tak… widział w jego zamglonych przyjemnością oczach, że też jest na granicy. Ujął jego szczękę i pocałował głęboko w zmysłowe wargi… a on tak żarliwie się odwzajemnił, tak bardzo namiętnie… i naraz uczuł jego dłonie na własnych pośladkach… Boże… Bucky, tak… Boże… potrafił dotykać go w taki sposób, że odbierał oddech… skazywał na rozkosz, w której się zatracał. Jęknął przez pocałunek, wkładając język w usta kochanka najgłębiej jak mógł… przylegając jeszcze bardziej ciałem, ocierając o jego męskość… i wyrywając z niego cichy, zmysłowy pomruk. Całowali się niespokojnie, gorąco… pożądliwie… i w taki sam sposób Bucky ściskał i masował jego tyłek, kolistymi ruchami… bardzo mocno… wyrywając z niego ekstatyczne jęki… i samemu przy tym pojękując. Tłumili własne dźwięki wywoływane przyjemnością poprzez chaotyczny pocałunek, lecz to tylko sprawiało, że bardziej brakowało im tchu.

      Oderwał się od roznamiętnionych ust Barnesa, odchylił jego głowę i zaczął składać namiętne pocałunki na szyi… Boże… jego cudowny smak… a ukochany poddał się jego woli, wydał z siebie głośne westchnienie i mocniej ścisnął jego pośladki, po czym przeniósł dłonie na plecy i przeciągnął w górę aż znalazły się na łopatkach. Musnął wargami jego szczękę… i jeszcze raz… po czym wrócił do pieszczenia jego szyi, całował mocno i szybko… z pasją… pragnął wszystkiego, co Buck mógł mu dać… przyspieszony oddech, ciężkie jęki… przyjemność wywołana bliskością ich zjednoczonych ciał… ukojenie poprzez złączone dusze. Był tak bardzo twardy… Boże… i Buck też… czuł jego sztywną… i mokrą… męskość napierającą na własną… i to było… takie… przyjemne… tak, kochanie, tak… Boże… a ręce przyjaciela znalazły się na jego ramionach i lekko je masowały, taki łagodny dotyk… tyle w nim było miłości. Przerwał składanie pocałunków i jedynie dyszał mu w skórę, napawając się tym, jak bardzo go rozpalił… słuchał jego urywanego oddechu i świadomość, że doprowadził ukochanego do tak skrajnego stanu… nakręcała go jeszcze bardziej.

      – Odwróć się. – poprosił.

      Skradł jeszcze krótki pocałunek jego warg i patrzył jak Buck wykonuje polecenie, stając do niego tyłem. Natychmiast przylgnął do jego pleców, pogładził po bokach, naparł erekcją na jego pośladki… i wyczuł, że ukochany nieznacznie drgnął… wiedział, że to emocje, podniecenie bliskością, ale było w tym coś jeszcze… lekka nerwowość. Ostatnim razem był bardzo gwałtowny i podejrzewał, że Bucky’ego wciąż trochę boli… skarbie… kochanie, przepraszam… pocałował delikatnie bok jego szyi, pogłaskał uspokajająco po biodrach.

      – Ciiiii… spokojnie, skarbie. Nie będzie bolało. Obiecuję.

      Objął go czule, zamykając w uścisku jego brzuch… i wyczuł jak Bucky rozluźnia się w jego ramionach, wpasowując się bezbłędnie w jego ciało, wykładając ufnie głowę na barku. Masował delikatnie jego podbrzusze, przytknął wargi do szyi i całował powoli… bardzo zmysłowo… a ukochany przełożył rękę za jego głowę i zanurzył w jego włosach. Przesunął dłonie wyżej poprzez cały brzuch aż dotarł do klatki piersiowej… rozkoszował się drżeniem, które wywoływał… Boże… tak dobrze… i uczuł, że Buck zaczął się o niego ocierać całym ciałem, a jego ruchy były tak zmysłowe, intymne… przepełnione seksownym erotyzmem… Boże… kochanie, tak… Ścisnął mocno jego lewą pierś, zmuszając go do ciężkiego jęku… powtórzył to samo z prawą… i zaczął masować obie, były takie miękkie… jędrne… ich kształt, Boże… kochał ich dotykać… zataczał koliste ruchy, rozkoszował się tym, jak elastycznie ten piękny tors uginał się pod naciskiem jego dłoni. Składał pocałunki na jego szyi, muskał ustami szczękę… pocierał klatkę piersiową… a kochanek jęczał… Boże… jak on potrafił niesamowicie jęczeć… słyszał jak mu dobrze… kochanie, tak… proszę… zahaczył palcami o jego sutki, okrążył je… znów o nie zahaczył… Napierał penisem na jego tyłek… a Buck… Buck tak niewyobrażalnie namiętnie się o niego ocierał… o Boże, Boże… jego ciało, jego ruchy… czuł jego dłoń we własnych włosach, jak lekko za nie ciągnie… chwycił jego szczękę i obrócił ku sobie, łącząc ich usta w męczącym, gorączkowym pocałunku… tracili oddech, a jednak żaden tego nie przerwał.

      Przytrzymywał szczękę partnera, a wolną dłoń przeciągnął w dół po całym jego ciele… przesunął ją do jego pachwiny i zaczął pocierać… rozłączyli usta, lecz ich twarze pozostały zwrócone do siebie, oddychali ciężko… dołączył drugą rękę i pieścił go już z obu stron, masował wnętrze jego ud… Boże… a kochanek wciąż tarł o niego ciałem, ciągnął za włosy już znacznie mocniej, a drugą dłoń zacisnął na jego przegubie… tracił się w jego i własnych jękach… w rozkoszy… Boże… zaraz dojdzie… o Boże… Pieścił jego pachwiny, wyczuwając jak bardzo jego skóra jest już rozgrzana… kochanie… Buck, tak… ujął jego penisa w dłoń, przeciągając ją aż po główkę… Boże, jaki był sztywny… i mokry… naparł mocniej na jego pośladki swoją męskością… i zaczął mu obciągać. Najpierw powoli… przesuwając zaciśniętą rękę po całej długości penisa, raz po raz… raz po raz… od jąder aż po główkę… Boże… był taki duży, tak cudownie wypełniał całą dłoń. Powtarzał ruchy, słyszał zmysłowe… doznające… jęki kochanka… także jęczał… przyjemność ukochanego była jego własną. Przyspieszył nieznacznie… i jeszcze trochę… i jeszcze… aż wreszcie całkowicie stracił kontrolę i wykonał jeden… gwałtowny… nieopanowany ruch, wyrywając z ukochanego cichy okrzyk. Przysłonił mu wolną dłonią usta, a on natychmiast lekko ją odjął, lecz nie oddalił jej całkowicie, a na tyle by mieć swobodę w oddechu. Kolejne ruchy były już szybkie… mocne, chaotyczne… a Buck oddychał mu ciężko w dłoń, trzymając ją kurczowo tuż przed swoimi wargami. Wyczuwał, że partner jest już blisko… on także był… to już zaraz… nadał jeszcze silniejszy rytm… i wtedy… wtedy… Buck wygiął plecy w łuk, jęknął przeciągle, doznając szczytu… Ostatnim ruchem rozsmarował jego spermę na penisie… Boże… tak dobrze, tak cudownie… jego nasienie na dłoni, wsmarowane w jego męskość… tak bardzo to na niego zadziałało… ta bliskość, to doznanie… kochanie, tak… kochanie… Wypchnął biodra raz jeszcze w jego pośladki… Boże… o Boże… na moment oddech mu się urwał… i spuścił się na nie, dociskając się najmocniej jak potrafił.

      Objął umęczone ciało Barnesa, przycisnął go do siebie tak, by miał na nim oparcie, pocałował wyczerpanymi wargami jego czoło. Chciał się nim zaopiekować, mimo że miał wrażenie, że zaraz straci przytomność… był taki zmęczony… taki zmęczony… i szczęśliwy. Tak bardzo go kochał… tak bardzo… i ta miłość była jedynym, co mogło go uszczęśliwić. Ukochany wspierał się na nim całym ciężarem niemal bezwładnego ciała. Obaj dyszeli… dyszeli tak bardzo… nie mogli zaczerpnąć powietrza… a jednak obaj czuli się tak bezpieczni… już na zawsze nierozerwalni.

Opublikowano
Kategorie 18+ Marvel
Odsłon 661
1

Komentarze

Bez komentarzy

Dodaj komentarz