Stucky: Piękno w sercu // Rozdział 13. Zawiedzione nadzieje

      Nie mógł uwierzyć w to, jak bardzo okazał się naiwny. Jak mógł myśleć, że na wojnie będą razem? Na wojnie? Tam, gdzie króluje ból i samotność? Tam, gdzie wszystkim włada walka i śmierć? Właśnie tam miał być razem ze swoim kochanym Bucky’m? Ależ był głupi. Został eksperymentem. Marionetką do zabawy, która ma za zadanie ładnie wyglądać.

      Wpatrywał się we własne odbicie w lustrze, mając ochotę je rozbić. Zaciskał pięści w zdenerwowaniu, czując się oszukanym, pozbawionym prawa do własnego zdania, do własnych potrzeb. Stanowił teraz cielesny ideał. Dzięki doktorowi Erskine’owi. Uczynił z niego nieziemskiego żołnierza, a teraz nie żył i nagle nikt nie wiedział, co z tą doskonałością zrobić. Pięknie rozbudowane mięśnie, wysoki wzrost, niewyobrażalna siła i zwinność, przystojna twarz… męski głos miał zawsze, przypomniał sobie jak Buck to w nim kochał… i zakuło go boleśnie w sercu. Tęsknił za nim, tak strasznie tęsknił… i bał się o niego… miał nadzieję, że jest bezpieczny. Bezpieczny? Na wojnie? Przestraszył się absurdalności własnych myśli.

      Chciałby móc go dotknąć, porozmawiać, przytulić… to marzenia, a na wojnie nie ma na nie miejsca. Nawet w tym teatrze, w którym się teraz znajdował. Był jedynie aktorem mającym odgrywać dumną rolę bohatera. Oto jego walka. Teatr wojny. Zrobiono z niego wojownika po to, by tańczył na scenie i pozwalał ciągnąć za sznurki kukiełki, którą miał się stać. Tak ma wyglądać symbol patriotyzmu i męstwa, który ukażą za jego pośrednictwem ludziom. Żołnierz, który nie walczy. Żołnierz, który mówi innym, by walczyli.

      Żałował, że nie dali mu szansy. Po nagłej śmierci doktora Erskine’a miał wybór. Pójść na pole bitwy i wspierać swoją nowo nabytą siłą innych? Nie, w żadnym wypadku. Nie wiedzieli do czego jest zdolny, co potrafi… za dużo niewiadomych, zbyt duże ryzyko. I tu pojawiło się właściwe pytanie. Badania w laboratorium albo występy na scenie. Wybór, który jest… brakiem wyboru. Nie tego chciał, lecz zdążył się już nauczyć, że to wojsko wymaga, a nie człowiek. Żadnych oczekiwań, żadnych nadziei. Zaciągnął się, by walczyć w obronie kraju i być blisko Bucky’ego, móc go osłaniać…

      (Będę z tobą do końca)

      …albo pozwalać jemu siebie osłonić. Uśmiechnął się z lekka na myśl o jego opiekuńczości… i uśmiech zamarł mu na ustach. Bucky był na prawdziwej wojnie. Niebezpiecznej i nieprzewidywalnej. Owładnął nim potężny strach… zrobiło mu się słabo, musiał kilka razy odetchnąć… a lęk nie zniknął. A jeśli… jeśli… Nie, Buckowi nic się nie stanie. Nigdy. Poczuł się tak bardzo rozżalony, tak bardzo… Bucky… dlaczego nie mógł przy nim być? Dlaczego był tak głupi i sądził, że trafią do tej samej jednostki? Dlaczego był takim idiotą? Dlaczego bezsensownie wierzył…

      (Do zobaczenia, kochanie)

      …że nie rozdzieli ich siła, która rozłączała ludzi na całym świecie? Tyle niespełnionych nadziei, tyle strachu… Boże, Bucky, bądź bezpieczny…

      (Kiedy wrócę, dam ci milion pocałunków)

      Jęknął cicho, przejechał drżącymi dłońmi przez twarz. Odwrócił się od lustra, obejmując się ramionami, jakby próbował sam się ochronić przed strachem i bolesną tęsknotą, które szarpały jego wnętrzem. Potrzebował ukochanego, jego ust, jego ciała… chciałby móc wodzić po nim palcami… kochać się z nim… poczuć jak bardzo jest realny… ciepły, szczęśliwy… i żywy. Bucky, kochanie… Tak bardzo się o niego obawiał… tak bardzo… i tylko on mógł ukoić ten paraliżujący niepokój… lecz nie czuł na sobie czułego uścisku jego silnych ramion. Był samotny i zagubiony, jakby swoje miejsce miał tylko przy nim. Proszę, bądź bezpieczny, pomyślał ponownie, zrób dla mnie tylko tyle… tylko tyle…

      Dzięki doświadczeniu doktora Erskine’a zyskał umięśnione, mocne ciało… lecz był słabszy i bardziej przestraszony niż kiedykolwiek, gdy był małym, chorowitym chłopakiem. Wszystkim, co dawało mu przynależność, siłę, szczęście… był Buck. Zawsze obecny, zawsze wspierający… nie, już nie. Tak bardzo brakowało mu jego głosu, dotyku… poczucia bezpieczeństwa i miłości… Bucky, proszę…

      (Jesteś piękny tutaj)

      Drgnął dość mocno nieprzygotowany na wspomnienie tych słów ukochanego, objął się ciaśniej ramionami, wziął głębszy wdech i…

      (W sercu)

      …wypuścił powietrze powoli przez usta, nieco drżąco, ale poczuł się odrobinę pewniej. Trzeba wziąć się w garść. Dla niego. Musiał wytrwać do ich następnego spotkania, nie mógł pozwolić, by lęk pokonał jego wiarę w to, że jeszcze go zobaczy… przytuli i szepnie, że kocha. Miał motywację. Nic nie zagrozi ich miłości, nic jej nie przerwie. Nawet chaos wojny.

      Z rozmyślań wyrwało go dość głośne pukanie, obejrzał się w samą porę, by zobaczyć jak drzwi się uchylają i do środka wchodzi jedna z przedstawicielek płci pięknej w wojsku. Peggy Carter. Zawsze miała wyraziście uszminkowane usta, zastanowił się przelotnie, czy w ten sposób chciała podkreślać swoją kobiecość. Jego zdaniem nie musiała, była wystarczająco śliczna, lecz pasowało to do jej charakteru. Nie afiszowała się z urodą, uwydatniała w ten sposób, że jest kobietą w armii. Silną kobietą. Nie bała się pokazać, że ma mocniejszy charakter od niejednego mężczyzny, a jednak miała w sobie coś tak uroczego, że nie dało się zapomnieć o jej kobiecości.

      Przystanęła nieco niepewnie, jakby dopiero teraz przyszło jej do głowy, że mógłby chcieć pobyć sam, przyjrzała mu się uważniej i zdecydowała się zostać. Zamknęła za sobą i podeszła do niego, stając naprzeciw, lecz w pewnej odległości, zdawała się onieśmielona.

      – Steve? Jak się czujesz?

      – Trochę rozczarowany. – przyznał uprzejmie, zbyt uprzejmie.

     Jak to możliwe, że tak cierpkie słowa mogą brzmieć spokojnie? Jak można z łatwością zamaskować tak ostry ból? Jak? To jawne kłamstwo, ułuda mająca uspokoić rozmówcę… i samego siebie. Czy to nie wbrew ludzkiej naturze? Czy człowiekowi w odpowiedzi na lęk nie jest potrzebne pocieszenie? Mógł po nie sięgnąć, potrzebował… lecz wiedział, że nie może. Wojna to nie miejsce na współczucie. Nie w jego wojennym teatrze, gdzie emocje staną się grą… gdzie będzie ładnie się prezentował i uśmiechał, pozostając wewnętrznie samotnym… gdzie będzie patrzył jak inni walczą, nakłaniał ich do bohaterstwa, samemu pozostając bohaterem jedynie na scenie.

      Peggy nie dała się zwieść jego zwykle naturalnemu, lecz w tej sytuacji wymuszonemu taktowi. Wykonała taki ruch, jakby chciała dotknąć go w ramię, zawahała się i udała, że zamierzała jedynie odgarnąć wcale nie zachodzące jej na twarz elegancko ułożone falowane włosy.

      – Trochę rozczarowany? – powtórzyła po nim, unosząc brwi – Steve, posłuchaj. Wiem, że to nie jest walka, w której chciałeś wziąć udział, ale tak naprawdę to ważne. Zostaniesz kimś, kto pokaże innym jak należy służyć ojczyźnie. Myślę, że z czasem to docenisz.

      Z jakiegoś powodu jej słowa wywołały w nim smutek, ale nie okazał tego, wiedząc, że Peggy nie miała niczego złego na myśli. Przeciwnie, pocieszała go. Naprawdę tak uważała? Przygnębienie skierował w swoje wnętrze, nie było jej winą, że czuł się oszukany, nie widział sensu w udawaniu… a właśnie takie miał zadanie. Udawać, że walczy. Wzbudzać u innych patriotyzm i po wszystkim uciekać za kurtynę. Wiedza, że inni…

      (Bucky)

      …narażają swoje żywoty, podczas gdy on miał odstawiać przedstawienie nie dawała mu spokoju. Zorientował się, że Peggy czekała na odpowiedź, do tej pory zapomniał o tym, że powinien jej udzielić.

      – Po prostu chciałbym zasługiwać na miano żołnierza.

      Nie mógł wyznać wszystkiego, nie mógł… tak bardzo brakowało mu ciepła ciała ukochanego… kochanie… tęsknił wręcz niemożliwie, nie potrafił sobie z tym radzić… Buck, kochanie…

      – Zasługujesz. Żeby być dzielnym, walka nie jest konieczna. – podarowała mu ciepły uśmiech, wyglądała ślicznie, kiedy ozdabiał jej twarz.

      Zastanowił się nad jej słowami, walczył od kiedy pamiętał, ale nigdy bez powodu. Ciągłe bójki, obrażenia, krew… i Bucky, który zawsze przy nim trwał, zawsze ratował, współistniał i dzielił z nim tę walkę, która nie była jego, lecz ich… Bucky, kochanie… tak bardzo tęsknił… tak bardzo. Wystraszył się, że to po nim widać, że Peggy zaraz zapyta, że się domyśli… nie da się przecież zamaskować tak rwącego wewnętrznie niepokoju… strachu… Buck, bądź bezpieczny… nie wiedział, ile razy już o to prosił, ale wierzył, że ukochany usłucha, mimo że nie mógł tego usłyszeć. Może mógł… przecież lubił powtarzać, że potrafi czytać mu w myślach. Nie zdawał sobie sprawy, że uniósł kąciki ust w nikłym, sentymentalnym uśmiechu.

      – Steve… – jej głos się zmienił, kiedy wymówiła jego imię, jakby chciała powiedzieć coś naprawdę ważnego – Będę za tobą tęsknić, ale jeszcze się spotkamy, zobaczysz. Wszyscy się jeszcze spotkamy.

      Owładnęło nim niesamowite ciepło i nadzieja, że jeszcze wszystko będzie dobrze. Sprawiło to kilka zdań, które wypowiedziała, bo usłyszał w nich, że naprawdę w to wierzyła. Nawet więcej, ona to wiedziała. Zaśmiał się cicho, zaskoczony tym, czego dokonała… jak bardzo mu pomogła i uspokoiła jego niepewność.

      – Dziękuję ci, Peggy.

      Ujął jej rękę w sposób uprzejmy, męski… i jednocześnie bardzo szczery. Złożył na grzbiecie dłoni delikatny pocałunek, by wyrazić jak bardzo jest jej wdzięczny, jak wiele dla niego zrobiła. A potem na nią spojrzał i coś w jej oczach sprawiło, że poczuł się nieco skrępowany. Zaśmiał się odrobinę nerwowo.

      (Jestem zakochany w twoim śmiechu, wiesz?)

Opublikowano
Kategorie 18+ Marvel
Odsłon 507
1

Komentarze

Bez komentarzy

Dodaj komentarz