Stucky: Piękno w sercu // Rozdział 20. Spójrz na moją twarz

      Biegł przez las, jakby od tego zależało jego życie, strach ucinał oddech, mimo że było już po wszystkim. Po całej akcji, kolejna baza Hydry została obrócona w gruzy, bolesne wspomnienia wróciły, kiedy przeprowadzili atak, wszystko wydawało się takie znajome, niebezpieczne, lecz nie pozwolił się temu opanować, wiedząc, że życie kolegów i ukochanego zależy od jego celności i skupienia. Zachował wyuczony spokój. Teraz, po misji, kiedy mógł pozwolić sobie na oddech… nie potrafił go zaczerpnąć. Zniknęło żołnierskie opanowanie, przygniótł je lęk o Steve’a. Rozdzielili się podczas wykonywania zadania i dopóki go nie zobaczy, nie odetchnie.

      Musiał wiedzieć, że nic mu nie jest, że go nie zranili… potrzebował na niego spojrzeć, uspokoić się jego obecnością… Boże… tak się bał, tak bardzo się o niego bał… Nie miało znaczenia, że przyjaciel jest wyszkolonym, umięśnionym żołnierzem. Postrzegał go przez pryzmat miłości, dla niego był delikatny, piękny… wciąż pozostawał jego małym Stevie’m, można go skrzywdzić, mógł zostać ranny. Mgliście pamiętał o jego sile fizycznej, zręczności… wiedział o tym… wiedział… ale nic nie mógł poradzić na to, że miłość kazała mu się o niego bać.

      Narzucał sobie tak szybkie tempo, jakie tylko mógł znieść jego organizm, mijał kolejne drzewa, oddychał ciężko, wytężał wzrok, pozostając czujnym na najmniejsze poruszenie. Musiał do niego dotrzeć… wiedzieć, że nic mu się nie stało… Steve, kochanie… tak bardzo potrzebował go zobaczyć, dotknąć, upewnić się, że jest cały i zdrowy, nietknięty przez wroga. Dopiero wtedy będzie mógł odczuć ulgę, lecz teraz… tak bardzo… się bał…

      Wreszcie go dostrzegł, idącego powoli z naprzeciwka i natychmiast się zatrzymał, wpatrując się w niego i oddychając szybko, opanowało go poczucie wymęczonego spokoju. Teraz gdy już go odnalazł, ulga wręcz pozbawiła go sił, miał wrażenie, że jeśli się poruszy, od razu się przewróci. I wtedy to Steve zaczął biec, pokonał dzielącą ich odległość i wreszcie mógł przy nim być. Jedną dłoń wplótł w jasne włosy i lekko na nich zacisnął, drugą ułożył na ramieniu, chcąc się w niego wczuć… kochanie… Steve, kochanie… a przyjaciel objął go za plecy i zaczął lekko gładzić. Trochę brakowało mu tchu, lecz bliskość koiła, pozwalała się wyciszyć, wczuć w ukochanego człowieka. Oparł delikatnie własne czoło o czoło ukochanego, delektując się wrażeniem bezpieczeństwa, zaufania i miłości, które dzielili. Tak blisko… tak blisko… Wsłuchiwał się w lekko niespokojny, lecz wolniejszy niż własny, oddech Steve’a… wczuwał się i dzięki temu mógł wyrównać kolejne wdechy i wydechy, synchronizując je z tymi przyjaciela.

      Przechylił głowę, łącząc ich usta w ulotnym, subtelnym pocałunku… Boże… i uczuł jak Rogers się odwzajemnia, a jego wargi… takie delikatne, takie miękkie… Boże, cudownie zniewalający smak sprawiał, że zapominał się w bliskości. Pragnął być tylko tutaj, w tym lesie, z jedynym człowiekiem, który dawał mu poczucie szczęścia. Trzymał go lekko za włosy, czuł jego dłonie błądzące po plecach… jego dotyk, tak bardzo to kochał… tak kochał każdą możliwość zaznawania bliskości ze swoim Steve’m… istnieli tylko we dwóch, zatracali się w poczuciu zjednoczenia poprzez miłość. Uspokajał się, delektował ulotnymi muśnięciami jego warg… Boże… Boże, skarbie… pocałunek był powolny, składający się z powierzchownych zetknięć ust, a jednak wynikał z całej głębi ich więzi, wzajemnego oddania, miłości.

      Tak blisko, tak delikatnie… i naraz subtelne przeżywanie przeobraziło się w nagłe, gwałtowne pożądanie, nie spodziewał się tego, po prostu… w jednej chwili… musiał poczuć mocniej. Pogłębił raptownie pocałunek, wsunął niecierpliwie język w usta Steve’a… Boże, chciał się z nim kochać… teraz… a to, że partner odpowiedział porywczością swoich równie spragnionych warg jedynie jeszcze bardziej go nakręciło. Ocierał aktywnie językiem o jego podniebienie, a w gardle czuł jak on głęboko penetruje je swoim… Boże… Steve, o Boże… zacisnął palce silniej na jego włosach, bardzo mocno… tak gorąco, tak gorąco… a ukochany jęknął mu w usta. Całowali się żarliwie, nieopanowanie… impulsywnie… przestali myśleć, zatracali się w sobie wzajemnie.

      Szarpnął za poły wojskowej kurtki Rogersa, nie wysilił się na subtelność, niespokojnie pragnął jego nagości. Pozbył się tego niepotrzebnego wierzchniego okrycia z niewielką pomocą przyjaciela, kontynuował pocałunek, oddech się rwał, pożądanie paliło… Boże, Steve… ręce mu drżały, ale starał się sprawnie rozpiąć guziki koszuli, a gdy już to zrobił, niecierpliwie zsunął ją z jego ramion, przesuwając po nich kłykciami, odrzucił ubiór gdzieś w bok. Przytknął dłonie do nagiej klatki piersiowej, nacisnął niespodziewanie i mocno… tors przyjemnie się ugiął pod jego pieszczotą… Boże… ciało Steve’a tak podniecało, dotykanie go sprawiało tak wielką przyjemność… czuł, że już mu stoi… Boże, nie wytrzyma… wciąż nieprzerwany pocałunek stawał się coraz bardziej wymęczony, wolniejszy… lecz nie tracił na głębokości.

      Zerwał własną kurtkę, zrzucił ją z siebie pospiesznie, chcąc poczuć gorąco ciała Rogersa przy swoim. Uczuł jak sprawne ręce rozpinają guziki jego koszuli, pozwolił na to z ufnością, oddaniem… zetknięcia ich warg stawały się coraz słabsze, lżejsze… i kiedy poczuł jak partner zsuwa z niego koszulę, lekko mu w tym dopomógł, wyciągając za siebie ręce… rozłączyli usta, zmęczeni pocałunkiem, nieugaszonym pragnieniem… a jednak… potrzebowali chwili wytchnienia. Mieli twarze bardzo blisko, ich wargi wciąż minimalnie się stykały, lecz już się nie całowali, trwali tak w bliskości, wchłaniali własne ciepło i miłość. Oparł dłonie na ponętnym torsie kochanka, wyczuwał jego szaleńcze bicie serca… Steve, skarbie… Steve… i wtedy przyjaciel zamknął w uścisku jego plecy, tuż nad granicą spodni, przyciągając go do siebie tak blisko… tak blisko… Objął swojego Steve’a za szyję, przylegając jeszcze ściślej do jego ciała i… o Boże… gorąco nagiej skóry jeszcze bardziej rozpalało, wyczuwalna w spodniach erekcja napierała na jego własną… było mu tak dobrze, tak przyjemnie… bezpiecznie… czuł jak bardzo ufa, jak bardzo… kocha… i potrzebował to wyrazić.

      – Spójrz na moją twarz. – wyszeptał miękko.

      Steve oddalił głowę, by móc przyjrzeć się przyjacielowi, spełniając jego prośbę i… o Boże… dostrzegł w nim tyle miłości… uderzyło w niego jak czule patrzyły te oczy, w które tak kochał się wpatrywać, tak nieprawdopodobnie czule… Boże… Tylko on potrafił patrzeć na niego z takim zaufaniem, oddaniem… wiernością… poczuł się niebywale wdzięczny za to, że Buck kochał właśnie jego… i tak pięknie potrafił to okazywać. Miał delikatność w oczach, męskie rysy nabrały przyjemnej łagodności powodowanej miłością, lekko rozchylone usta zachęcały do pocałunku… Boże, Bucky… Bucky… tak bardzo go kochał, tak bardzo… pożądał…

      Połączył gwałtownie ich wargi, wsuwając Barnesowi język dogłębnie w gardło i natychmiast uzyskał namiętną odpowiedź jego ust. Całowali się chaotycznie, uzewnętrzniając silną żądzę, nieopanowane pragnienie otrzymywania przyjemności… i obdarowywania nią… w miłości. Ukochany pieścił jego tors obiema dłońmi, pocierając silnie, gorączkowo… Boże, kochanie, tak… proszę, tak… miał wrażenie, że już nie wytrzyma, rozpalenie jego dotykiem odbierało kontrolę, był już… tak bardzo… twardy. Wymknął mu się jęk przy pocałunku. Zsunął ręce niżej i zacisnął na tyłku Bucky’ego, docisnął go do siebie, by dobrze poczuł jak mu stoi, by wiedział, jak bardzo go podnieca… Boże… o Boże… obaj westchnęli ekstatycznie, wciąż byli ubrani od pasa w dół, lecz nie umniejszyło to doznania, kiedy ich sztywne erekcje naparły na siebie. Pragnęli więcej… pragnęli całkowitej nagości.

      Poluzował pasek, wsunął jedną dłoń za spodnie Bucka i zamknął ją na jego pośladku, zaczął pieścić do taktu ekspresyjnego pocałunku… Boże, tak miękko, tak przyjemnie… zaciskał palce i rozluźniał je… mocno, intensywnie… i znów… raz za razem… Sprawne ręce kochanka odpowiadały zmysłowym masowaniem jego torsu, stymulowały tak dobrze… Boże, tak dobrze… oddawali się sobie wzajemnie, sprawiali sobie rozkosz instynktownie, znali swoje ciała, potrzeby. Pocałunek się rwał, próbowali go kontynuować, lecz… kolejne jęki opuszczały ich usta, nie mogli oddychać… i w końcu ostatecznie rozłączyli wargi, lecz twarze pozostawili blisko. Dyszeli na siebie, tacy spragnieni, potrzebujący siebie nawzajem, odsłonięci w miłości. To Bucky pierwszy szarpnął za jego pasek, nieomal go z niego zrywając, zręcznie rozpiął mu rozporek i zsunął spodnie z bioder od razu z bielizną, by opadły do kostek, przy każdym ruchu wymykały mu się niecierpliwe westchnienia. Strącił buty razem z krępującym nogi ubiorem, jego oddech mieszał się z gorącym oddechem Barnesa.

      Nie potrafił… ani nawet nie chciał… dłużej czekać, pragnął więcej, potrzebował wszystkiego, co Buck mógł mu ofiarować. Jego emocje, jego rozkosz… Boże… pragnął wyczuwać miłość w każdym jego jęku, w każdym oddechu… potrzebował gorąca jego erekcji na własnej… Boże, boli… boli…  jego nagiego ciała przy swoim, jego dotyku… połączenia w intymności, we wzajemnym zaufaniu. Z łatwością zerwał z niego poluzowane spodnie, wraz z bokserkami, a przyjaciel skopał je z siebie natychmiast, gdy tylko spadły na dół, pozbywając się także butów. Tak nieprawdopodobnie mocno go kochał… Boże… Bucky, kochanie… tak bardzo go pragnął, tak bardzo mu na nim zależało. Wsparł skroń o jego czoło, chłonąc poczucie bezpieczeństwa, jakie był w stanie uzyskać tylko przy swoim mężczyźnie… Bucky… Bucky, kocham…

      Raptownie zacisnął palce na tyłku partnera, przyciągnął go do siebie… jego penis… tak dobrze było czuć jak bardzo jest twardy, jak bardzo mokry z podniecenia… och, kochanie… Buck… zajęczeli w tym samym momencie. Przyciskał pośladki kochanka w taki sposób, by za każdym razem wprawiać jego biodra w ruch, ocierać jego gorącym członkiem o własny… Boże… o Boże, tak… proszę, tak… a Barnes objął go, splatając ramiona na karku i scalając jeszcze bardziej ich ciała, zimne nieśmiertelniki zakłuły w rozpaloną skórę. Wczuwał się w jego doznający oddech owiewający mu twarz, wspierał się o jego czoło, tak blisko… tak kochał… Napierał dłońmi na jego ponętny tyłek… Boże, o Boże… sprawnie kołysał jego biodrami… tak, kochanie, tak… jego twardy członek… tak bardzo twardy… pocierał nim o swój własny… Boże, bolało… nie wytrzymywał, za dużo emocji… sztywna erekcja tak bardzo bolała… i kochał ten ból… kochał wszystko, co dzięki bezgranicznemu zaufaniu mógł przeżywać ze swoim pięknym Bucky’m.

      Naraz uczuł, że Buck zaczął się poruszać do taktu tego, jak manipulował jego ciałem, zespoili rytm… i teraz już we dwóch mogli kierować własną przyjemnością… razem… zawsze razem… żyli i kochali razem. Każdy ruch posyłał w ich usztywnione penisy potężny impuls rozkoszy… jęczeli mocniej, intensywniej… oddechy się rwały… ciężko było wytrwać… starał się, tak bardzo się starał… lecz miał wrażenie, że dojdzie już teraz, zaraz… nie, jeszcze nie… proszę, jeszcze nie…

      (Spójrz na moją twarz)

      Jęknął w taki sposób, że zabrzmiało to niemal, jakby zapłakał… Boże… te słowa… poczuł miłość tak przejrzystą, tak ogromną… piękną jak ta, którą dojrzał w twarzy ukochanego, gdy ten wypowiedział tę prośbę. I już wiedział… będą kochać się długo, tak mocno jak pragną… doświadczą skrajnych, bolesnych…

      (pięknych)

      …przeżyć w bliskości, dokładnie tyle, ile potrzebują… Boże, Bucky, skarbie… mój kochany skarbie… tak bardzo mu ufał, tak bardzo doceniał jego miłość, spełniał się jedynie z nim, bez niego nie potrafiłby żyć. Jego ruchy, jego gorące, seksowne ciało… jego przyjemnie miękki tyłek, dociskał go do siebie… oddychał ciężko, było mu tak dobrze… tak bezpiecznie… rozkosznie…

      Bucky odwinął ręce z kochanka i sięgnął za siebie, by położyć je na dłoniach pieszczących jego pośladki… przez chwilę wtórował jego ruchom… Boże, kochał jego dotyk… jednak… nie wytrzymywał już… bolało… tak bardzo bolało… Steve, proszę… nie chciał teraz dojść, jeszcze nie… stopniowo przejmował kontrolę i sprawiał, że poruszenia nabrały delikatności, stały się wolniejsze… i w końcu zupełnie ustały. Dyszał ciężko, był taki rozpalony… i wiedział, że Steve także… wiedział… czuł jego członek… Boże, był taki twardy… na swoim. Pozwolił im obu tak trwać ze złączonymi czołami, niespokojnymi oddechami… wciąż przykrywał swoimi dłońmi teraz już nieruchome, lecz wciąż mocno zaciśnięte na jego pośladkach, silne ręce Rogersa. Delektował się wrażeniem bliskości, miłości… rozkoszy sprawiającej ból… tak skrajny ból… i kochał wszystkie te uczucia. Przeniósł ręce na jego tors i oparł je na nim, kochał piękno tego, jak unosiły się wraz z oddechem… jego serce… biło tak szybko…

      Odchylił głowę, by móc na niego popatrzeć, zaczekał aż przyjaciel odwzajemni spojrzenie… i na chwilę utonął w jego oczach… Boże, były piękne… Steve, kochanie… Steve… tak bardzo kochał w nim tę subtelność, jaką w sobie miał, to zaufanie, z jakim tylko przed nim potrafił się otworzyć w intymności. Pragnął go wziąć… teraz… takiego niewinnego, delikatnego… odsłoniętego… Boże… potrzebował mieć nad nim kontrolę, władzę nad jego doznaniami… doświadczać posiadania na własność ukochanego mężczyzny… przesunął dłońmi po jego klatce piersiowej, po czym nacisnął na nią, dając znak, że chce by się położył.

      – Rozłóż przede mną nogi. – powiedział w jego twarz.

      Spodobało mu się jak jego słowa zelektryzowały kochanka. Przyglądał się, jak kładzie się na plecach, wspierając na przedramionach, jak rozchyla uda… Boże… o Boże… chętny, by się oddać… Przyklęknął między jego nogami, pochylił się… miał ochotę wziąć penisa w usta, poczuć jak bardzo jest twardy, lecz wiedział, że wtedy już się nie powstrzyma… Boże, jak boli… jedynie przytknął koniuszek języka do szczeliny na główce, przesuwając nim ulotnie… znacznie lżej niż ukochany się spodziewał, zasłyszał jego bolesny jęk… Boże, był taki łatwy… taki łatwy… Polizał raz jeszcze, lekko, delikatnie… Boże, tak doskonale smakował… uczuł jak przyjaciel uniósł nieco biodra, by zaznać jego języka mocniej… podniecała go jego skrajność, jego potrzeba rozkoszy… właśnie z nim.

      – Bucky… Bucky…

      Boże… rozpoznawał ten ton, taki proszący… tyle w nim było zaufania… pożądania… i desperackiej miłości. Kochał wrażenie, że Steve próbuje mu coś powiedzieć, lecz nie może przez nadmiar emocji i używa do tego jedynie jego imienia… a on zawsze rozumiał. Zrównał się z jego twarzą, ulokował między rozchylonymi nogami, opierając się dłońmi po obu stronach jego głowy, nieśmiertelniki zawisły mu na szyi, opadając na klatkę piersiową ukochanego. Złączył ich usta w miękkim pocałunku, delektując się ich cudownym smakiem. Nacisnął na krocze kochanka biodrami… o Boże… Steve, tak… tak, proszę… gorąco jego erekcji… szlag, zaraz dojdzie… nie mógł, jeszcze nie… a jednak… znów się poruszył, pragnąc ekstazy, której doświadczał ocierając się o jego penis swoim… o Boże… Boże… Steve, błagam… Przerwał pocałunek, mając wrażenie, że za chwilę stanie mu oddech… musiał wytrzymać… pragnął… go wziąć… teraz…

      Włożył palce do ust, by odpowiednio je nawilżyć, lizał je, patrząc Rogersowi w nieprzytomne oczy i kiedy uznał, że już wystarczy, sięgnął w dół i włożył jeden… Boże, jak gorąco… w ciasną dziurkę, zaczął rozluźniać lekkimi poruszeniami… powoli… cierpliwie… choć przecież był tak bardzo rozemocjonowany. Wsuwał i wysuwał… raz za razem… a Steve opadał na łokciach coraz bardziej aż w końcu zupełnie się położył. Wyglądał tak seksownie, oddając mu się na tej trawie, zaciskając na niej dłonie w pięści… cicho pojękując… brzmiał cudownie… Boże… jego oczy, rozchylone usta… zmarszczone w ekstazie brwi… kochał go takim. Przestał rozkurczać jego szparkę, znów zwilżył palce między swoimi wargami… nie wytrzyma dłużej… Boże… chciał już… potrzebował już… i słyszał w głosie przyjaciela tę samą niecierpliwość. Włożył w niego od razu dwa palce… och, Steve… Steve… zaczął symulować ruchy, które wykonywałby, gdyby już mógł go posiąść… wsuwał… wysuwał… najgłębiej jak mógł, lecz powoli… nieznośnie powoli… Boże… boli… bardzo boli… nie mógł już czekać… zaraz dojdzie… naprawdę… Boże…

      – Proszę, proszę… wejdź… we mnie…

      Nie wydawało mu się, by dostatecznie go rozluźnił… był tego wręcz pewien… nie chciał, żeby go bolało, lecz… Steve prosił… potrzebował… Wyjął z niego palce, pocałował krótko kącik ust, splunął na swoją dłoń i sięgnął ku swojemu członkowi, rozsmarowując na nim ślinę, mieszając ją z naturalną wydzieliną… był wystarczająco mokry, by móc gładko się wśliznąć…

      – Buck… błagam…

      – Już, kochanie.

      Ucałował raz jeszcze te wargi, które tak kochał i chwycił swoją męskość, naprowadzając ją na szparkę partnera… wstrzymał oddech i gdzieś z tyłu świadomości zdawał sobie sprawę, że Steve robi to samo… potarł lekko główką o wejście… Boże… zaczął się wsuwać, ostrożnie, wolno… coraz głębiej… Boże, tak ciasno… tak bardzo… ciasno… Wszedł aż po jądra, cały czas patrząc na twarz swojego mężczyzny, na jego szeroko rozwarte usta, zaciśnięte oczy… i znieruchomiał, mając wrażenie, że uczucie ścisku zaraz pozbawi go przytomności… potrzebował chwilę odetchnąć… i nie potrafił… było mu zbyt dobrze. Wykonał biodrami nagły ruch… bardzo mocny… wyrywając z kochanka okrzyk zaskoczenia, przyjemności… i bólu… kochanie, przepraszam, to miłość… to miłość… nie potrafił być teraz subtelny, zbyt mocno pożądał. I znów się poruszył… i znów… za każdym razem czuł jak sztywny penis Steve’a zostawia na jego brzuchu mokry ślad… Wkładał w pchnięcia całą żądzę, jaką czuł… całą miłość… skarbie, tak… tak dobrze… patrzył w jego twarz, wiedząc, że sprawia mu ból zmieszany z rozkoszą… Steve, kocham… kocham… poczuł na pośladkach jego dłonie, to jak zaczął go do siebie dociskać, by było jeszcze silniej… jeszcze gwałtowniej… dyszeli na siebie, nie potrafiąc się wyżyć. Tak mocno, tak rozkosznie… wbijał się w ciasne wnętrze… ich nieśmiertelniki splątały się leżąc na torsie Rogersa… Boże… tak bardzo mu zależało, by go spełnić…

      – Chcę, żebyś czuł… każdy mój ruch…

      Słowa wyszły z trudem i miał wrażenie, że odebrały mu połowę energii… starał się oddychać płytko, by podołać… Boże, nie miał sił… nie miał sił… a jednak… nieprzerwanie wpychał się głęboko w przyjaciela. Wyrywał z niego głośne okrzyki… kochał, kiedy je z siebie wydawał i wiedział, że mogą sobie na nie pozwolić, byli sami… bezpieczni… mogli kochać się tak, jak chcieli. Brał go namiętnie, ekspresyjnie wyrażając swoją miłość, pożądanie… Boże… boli… jak bardzo boli… zaraz dojdzie… to już zaraz…

      – Każdy… mój… ruch…

      Nie zdawał sobie sprawy z tego, że wypowiedział to na głos, zorientował się dopiero wtedy, gdy w reakcji Steve jęknął bezradnie, dociskając go za pośladki tak ekstremalnie mocno… Boże… Steve… tak, o Boże, tak… proszę… Akcentował ruchy jego dłoni silnymi pchnięciami, współpracowali, łączyli się… Boże, tak dobrze… tak boli… intensywność rozkoszy przekraczała granicę, jaką mógł znieść. Głębokie uderzenia w ciasne wnętrze, gorący penis ocierający się o brzuch… dłonie przyciskające go za tyłek… szybki oddech… krzyki… nie był pewien, ale chyba krzyczeli obaj… I już wiedział… to już… wepchnął się najgłębiej jak tylko potrafił… Boże, jak zabolało… chciał wypowiedzieć tylko jedno zdanie… tylko jedno…

      – Kocham cię!

      …doznał orgazmu wewnątrz ukochanego, rozlewając w nim swoje nasienie… Boże… i niemal natychmiast uczuł jak Steve wypycha biodra w górę, szczytując… i znacząc jego brzuch spermą. Opadł na niego zupełnie wyczerpany, dysząc ciężko i składając szybki, wymęczony pocałunek na jego policzku, po czym wtulił twarz w jego szyję. Czuł między nimi nieśmiertelniki, które wcale nie były zimne, rozgrzały się od ich ciał.

      – A ja ciebie, Buck.

      Jęknął cichutko, lekko zaskoczony tym, że Steve w całym swoim umęczeniu znalazł siłę, by mu odpowiedzieć. Ogarnęło go wzruszenie… kochanie… Stevie, kochanie…  był przy nim tak bardzo bezpieczny, spełniony. Relaksował się jego bliskością, nagością… tym, jak bardzo zawsze byli dla siebie. Pojawiło się w nim nieśmiałe uczucie szczęścia, które trochę go odurzyło… tak, był naprawdę szczęśliwy.

Opublikowano
Kategorie 18+ Marvel
Odsłon 538
1

Komentarze

Bez komentarzy

Dodaj komentarz