Córa rodu Phoenix – Rozdział 13

 Zapach Śmierci

                    Albus, Minerva, Severus, Dragan i Vallerin siedzieli wspólnie w gabinecie dyrektora, któremu łaskawie dano dwie godziny na zabranie swoich rzeczy oraz opuszczenie murów szkoły. Dumbledore spokojnie pakował osobiste drobiazgi, przysłaniające blat biurka, i starał się nie patrzeć na poruszonych decyzją Rady przyjaciół. Sam nie był ani zaskoczony, ani rozgoryczony tym, co się stało – byłby naiwny, gdyby nie przypuszczał od dłuższego czasu, że Lucjuszowi w końcu uda się go pozbyć. Malfoy od lat podejmował działania, mające zdyskredytować go w oczach ministerstwa i stawał się coraz skuteczniejszy, w prowadzeniu zimnej wojny przeciw niemu. Skąd w tym dzieciaku było tyle uporu oraz nienawiści? Merlin jeden raczył wiedzieć. Albus westchnął cicho, zerkając ukradkowo na zebranych. Profesorowie siedzieli obok siebie, w całkowitym milczeniu, z ponurymi minami. Luther, jak gdyby nigdy nic, bawił się benzynową zapaliczką ozdobioną symbolem pająka, którą kiedyś podarowała mu Vallerin. Cóż…słowo podarowała niekoniecznie oddawało stan faktyczny – kruczowłosy zabrał ją, gdy wyruszał na swą pierwszą, samodzielną wyprawę, a Lady nie miała zamiaru upominać się o zwrot własności. Panna Crown obserwowała uważnie starego przyjaciela, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Była świadoma krucjaty Lucjusza przeciw Albusowi, ale szczerze sądziła, że świat czarodziei pokładał nieco więcej wiary w jednym ze swych bohaterów. Wstała zgrabnie z fotela, poprawiając pomiętą spódnicę – widocznie pomyliła się, uważając liderów tego świata za ludzi myślących zdroworozsądkowo. W sumie nie pierwszy raz błędnie oceniłaby czarodziejów, co napawało ją ćmiącym, nostalgicznym smutkiem. Dumbledore westchnęła głośno i podeszła do przyjaciela, kładąc dłoń na jego ramieniu, przerywając mu tym samym pakowanie.

– Gdzie się zatrzymasz? – szepnęła łagodnie.

Staruszek znieruchomiał, wytrącony z równowagi. Hogwart był nie tylko miejscem jego pracy, ale również niezastąpionym domem, który kochał całym sercem. Mimo świadomości zamiarów Malfoy’a, nigdy nie zastanawiał się, gdzie się podzieje, jeśli arystokrata dopnie swego. Może w głębi serca wcale nie wierzył, że mu się uda? Poklepał delikatnie śnieżną dłoń płomiennowłosej, chcąc ukoić jej obawy. Posiadał swój stary, pusty dom w którym nie był od lat i po prawdzie nie sądził, iż kiedykolwiek przyjedzie mu tam wrócić. O ile miał do czego wracać…nienawidził tamtego miejsca, ponieważ wiązało się z nim przytłaczająco wiele bolesnych wspomnień. Zaniedbał leciwy dom i nie mógł być pewien, czy dawno już nie popadł w kompletną ruinę.

– Nie martw się, moja droga – wymusił karykaturalną parodię uśmiechu. – Mam gdzie wrócić.

– Nie mówisz chyba o tej zapuszczonej ruinie! – mocniej wbiła smukłe palce w jego ramię – Nie ma mowy! Nie pozwalam ci tam wrócić, słyszysz? Zatrzymaj się proszę w mojej posiadłości, tam zawsze jesteś mile widziany, a skrzaty zatroszczą się o twój komfort. Sten ucieszy się, mogąc cię gościć w naszych skromnych progach.

– Doceniam twą troskę, ale nie mogę się zgodzić – wysunął się z uścisku przyjaciółki i spojrzał w jej lazurowe oczy. – Nie chcę sprawiać ci kłopotów, Vallerin. Już wystarczająco od ciebie wymagam.

Szorstka dłoń mężczyzny spoczęła na porcelanowym, delikatnym policzku Lady. Albus uśmiechnął się do niej z wdzięcznością. Płomiennowłosa zawsze bardzo o niego dbała i starała się mu pomagać, jak tylko mogła. To właśnie od niej nauczył się wszystkiego, co potrafił…to ona była dla niego niezachwianą, serdeczną podporą, gdy przechodził najtrudniejszy okres w swoim życiu. To ta przepiękna dama, uważana za potwora, po prostu chwyciła jego dłoń i wyciągnęła go z mroków zwątpienia, kiedy sam nie miał już sił walczyć. Była przy nim, gdy desperacko potrzebował wsparcia, służyła mu swą radą i najzwyklejszą, ludzką życzliwością. Nie mógł pozwolić na to, by po raz kolejny wzięła za niego odpowiedzialność…to on powinien troszczyć się o nią, a nie odwrotnie. Błysk determinacji w oczach czarodzieja dał wyraźny sygnał Lady, że już podjął decyzję – znała tego smarkacza wystarczająco długo, żeby wiedzieć o jego niepojętym wręcz uporze. Wiedziała, że nie miała szans go przekonać, więc zerknęła na Dragana, szukając w nim wsparcia. Turkusowooki bezbłędnie odczytał niemą prośbę, westchnął przeciągle i podszedł do dyrektora, odprowadzany ciekawskimi spojrzeniami nauczycieli. Upierdliwość! Szybkim ruchem zacisnął dłoń na pokaźnej brodzie Dumbledore’a i przyciągnął go bliżej siebie, niebezpiecznie skracając dystans. Gwałtowność Luthera natychmiast zaalarmowała profesorów, cały czas niepewnych tego, na ile można było kruczowłosemu pozwolić, ani czego mogli się po nim spodziewać. Snape wystrzelił z fotela, gotów rzucić się Albusowi na pomoc, a Minerva już zaciskała dłoń na swojej, zaprawionej w bojach, różdżce. Powstrzymało ich władcze spojrzenie Lady Crown, z wymalowaną w nim prośbą, by się w to wszystko nie mieszali, co całkowicie zdezorientowało czarodziei – Draganowi mogli za grosz nie ufać, ale Vallerin…ona dała im już wystarczająco powodów, by nie powątpiewać w jej jak najlepsze intencje. Dragan uśmiechnął się szelmowsko, wlepiając demoniczne oczy w niepewne, zbite z tropu błękitne niczym akwamaryn tęczówki Dumbledore’a, ukryte za szklanym murem.

– Zaczynasz mnie wkurzać, Siwobrody – warknął ostrzegawczo kruczowłosy. – Lady okazuje ci wielkie serce, uprzejmie zapraszając do swojej rezydencji. Byłbyś łaskaw odwdzięczyć się jej przyjęciem zaproszenia, bez kłapania tym pomarszczonym dziobem?

Błękitnooka nie powstrzymała subtelnego, rozbawionego uśmiechu. Przywykła do metod działania Dragana i jego nadmiernie ostrego języka, choć nie zawsze zgadzała się z takim postępowaniem. Nie mogła mieć do niego pretensji…robił co uważał za słuszne, by ją wspierać. Z czułością spojrzała na profil turkusowookiego. Zawsze taki był – bez chwili zawahania potrafił poświęcić wszystko, łącznie z własną duszą, żeby służyć jej pomocą. Kochała swych braci, nielicznych przyjaciół, Ethana i Albusa, jednakże to młodzieniec o demonicznych oczach był jej najbliższy – rozumieli się bez słów, zawsze wspierali, przetrwali niezliczoną ilość ciężkich prób…takiej więzi nie dało się zbudować ot tak, ani zerwać w jednej chwili. Nie ważne co by się wydarzyło, ilu głupot by nie narobił, nigdy nie byłaby w stanie zwątpić w jego lojalność lub specyficzną miłość, jaką ją darzył – dlatego spokojnie obserwowała utarczkę Luthera z Dumbledorem. Póki co zszokowany czarodziej słowem się nie odezwał, czym niezamierzenie rozdrażnił nieco Dragana, który rozluźnił odrobinę uścisk, pozwalając Albusowi zachować bardziej komfortową odległość. Mimo tego aktu łaski, nie puścił brody staruszka, ani nie przestał wpatrywać się intensywnie w jego oczy. Westchnął, uznając, że nie doczeka się odpowiedzi.

– Posłuchaj, staruchu! Vallerin zależy tylko na twoim bezpieczeństwie, co osobiście mam w dupie. W przeciwieństwie do was, ameby, myślę o tym wszystkim w szerszych kategoriach i szczerze wkurwia mnie to, że jesteście tak żałośnie krótkowzroczni. Minerva przejmie twoje obowiązki, jak przystało na oficjalnego wicedyrektora, a wszyscy wiedzą, że zarówno prywatnie jak i zawodowo jesteście przyjaciółmi. Nawet cholerny Lucjusz Malfoy o tym wie, a skoro nareszcie wysiudał cię ze stołka dyrektora, nie pozwoli na nieskrępowaną korespondencję między tobą i Mini – wskazał palcem na zaskoczoną McGonagall. – Nietoperz też wypada z gry, z oczywistych powodów. Ten cwany, tleniony skurczybyk będzie patrzył wszystkim nauczycielom na ręce, ograniczając ich możliwości kontaktu z tobą. Na cholerę miałby pozwolić ci utrzymać realną władzę w szkole, mimo zawieszenia? Podejrzewam, że wątpliwy zaszczyt bycia obserwowanym, nie ominie także twojej ślicznej wnuczki. Odcięcie cię od wszelkich kanałów informacyjnych wewnątrz szkoły jest standardowym, podstawowym zabiegiem, mającym zapewnić przejęcie kontroli nad zamkiem i szczerze wątpię, by arystokratyczny ryj o tym nie wiedział. Mamy jednak nad Lucjuszem znaczącą przewagę, bo nie ma pojęcia ani o mnie, ani o Ethanie. Lutherowie mają wypracowaną niewykrywalną, bardzo dyskretną metodę komunikacji między sobą, która może uratować nam wszystkim tyłki, jeśli zrobi się gorąco. Zatrzymując się w rezydencji Vallerin, będziesz na bieżąco informowany o tym co się dzieje w zamku, dzięki Ethanowi i to tuż pod nosem Malfoy’a. Jeżeli wydarzy się cokolwiek niepokojącego, będę w stanie zawiadomić cię o tym w jakieś dwie minuty, dając ci tym samym czas na reakcję. W ten oto cudownie prosty sposób wyeliminujemy pośredników, zmniejszymy ryzyko wykrycia do minimum i damy ci namacalną kontrolę nad szkołą.

Dragan puścił Dumbledore’a, wrócił na swoje miejsce i wyciągnął papierosa, zarzucając nogi na blat. Odpalił niespiesznie fajkę, delektując się zdumieniem wymalowanym na twarzach trójki czarodziei. Politowania godni człowieczkowie…brak było im iskry, dzięki której on zdołał tak długo utrzymać się na nieformalnym tronie półświatka. Był mistrzem planowania, przewidywania, kombinatoryki stosowanej oraz szacowania ryzyka – gdyby nie lata doświadczenia w tych dziedzinach, już dawno straciłby głowę, a całkiem lubił mieć ją na karku. Wypuścił obłok dymu przez zaciśnięte zęby, posyłając go wprost ku, niezadowolonej z tego faktu, Minervie. Albus powoli przyswoił sobie wszystko o czym mówił Luther i spojrzał na chłopaka, porażony jego nadnaturalnym intelektem.

– Jak… – zaczął, jednak przerwało mu nonszalanckie machnięcie turkusowookiego.

– Jestem geniuszem, im szybciej się przyzwyczaisz, tym mniej durnych pytań będziesz zadawał – kruczowłosy uśmiechnął się kąśliwie. – Znam bardzo dobrze takich jak Malfoy. To przeciętny skurwiel, który nie odpuści, jeśli dasz mu chociaż mgliste pozory władzy. Oni wszyscy działają tak samo. Są przewidywalni, powtarzalni i cholernie nudni! Nie jest pytaniem co zrobi tleniony, a to jak mamy zamiar zareagować. Vallerin, skup się na swojej robocie i dalej niańcz Pottera. Zachowuj się jak do tej pory, bo jeśli Lucjusz nabierze co do ciebie podejrzeń, mamy przesrane. Snape, uprzejmie uprzedzam, że jutro narobię niezłego zamieszania w szkole. Twoim zadaniem, ponuraku, będzie wlepienie mi tygodniowej, wieczornej kary. Nie obchodzi mnie jak to umotywujesz, ma być cały tydzień i tylko wieczory. Dzięki temu będę mógł wymykać się niepostrzeżenie z Hogwartu, żeby sprezentować Malfoy’owi tak przepotężny syf w interesach, że nie będzie miał czasu uwziąć się tylko i wyłącznie na szkołę. Minervo, skoncentruj się na obowiązkach dyrektora i ogólnie rób to co zwykle. Twoja robota zawsze jest profesjonalna i rzetelna, jeśli tak zostanie, nikomu nie zapali się czerwona lampka. A na deser ty, Siwobrody! – Dragan wskazał na Albusa – Skończ z biadoleniem! Zbieraj dupę do rezydencji i ciesz się urlopem. Ja i Ethan zajmiemy się resztą. Wszystko jasne?

Błękitnooka podeszła do Dragana i z szerokim uśmiechem nawinęła na palec pasmo jego długich, aksamitnych, czarnych włosów. Była z niego niesamowicie dumna! Nie znała nikogo, kto tak szybko byłby w stanie przeanalizować całościowo sytuację oraz obmyślić skuteczny, precyzyjny plan działania. Luther już dawno temu zasłużył na miano czołowego stratega, myślącego o niemalże wszystkich swoich działaniach w perspektywie długoterminowej – w interesach nie był skłonny do ulegania chwilowym zachciankom, nagłym impulsom ani złości. Dragan Luther stał się dokładną, misterną maszyną do konstruowania wyszukanych planów. Czarodzieje nie zastanawiali się długo – kruczowłosy miał bezwzględną rację we wszystkim, co powiedział. Nie było sensu dyskutować z żelazną logiką Luthera, więc Minerva, ze skwaszoną miną, przystała na jego propozycję niemym skinieniem. Severusowi znacznie trudniej było pogodzić się z przywództwem jakiegoś turkusowookiego świra, jednak ostatecznie powtórzył gest McGonagall. Albus odszedł od biura i przystanął obok przyjaciółki, niepewnie kładąc dłoń na ramieniu Dragana. Widząc błysk demonicznych oczu, uśmiechnął się delikatnie. 

– Zrobimy tak, jak mówisz – zacisnął palce na ramieniu czarnowłosego. 

Luther strząsnął dłoń Dumbledore’a, niezbyt zachwycony kontaktem fizycznym. Zagasił papierosa na własnej dłoni i bezceremonialnie rzucił petem przez całe pomieszczenie, wprost do niewielkiego kosza. 

– Nie żebyście mieli jakiś wybór, co? – uśmiechnął się cynicznie – Daliście się jak dzieci wciągnąć w jakąś durną wojenkę, a macie gówniane zdolności planowania. Udało się wam tak długo utrzymać wszystko w kupie, tylko dlatego, że wasz przeciwnik jest tak samo kiepski. Po prostu nie wchodźcie mi w drogę i róbcie co mówię. Nienawidzę pracować z amatorami. 

                   W Pokoju Wspólnym Slytherinu panowała duszna, grobowa atmosfera. Ślizgoni nie przejmowali się za szczególnie atakami, w większości uważając je za dziejową sprawiedliwość, ale zniknięcie dyrektora również na nich odcisnęło bolesne, ciężkie piętno – wszyscy zdradzali oznaki poddenerwowania oraz niejasnego, palącego niepokoju. Dumbledore, bez względu na to co o nim szeptano po kątach, od lat był gwarancją bezpieczeństwa zarówno uczniów jak i szkoły, odznaczając się zaciekłością w walce o wspólne dobro, jakim dla wielu był ten zamek. Ponury ton ostatnich wydarzeń dodatkowo podsycał fakt, że tak naprawdę uczniowie nie mieli pojęcia, dlaczego Albus odszedł. W ich mniemaniu stary czarodziej najzwyczajniej porzucił swoich wychowanków, nikt bowiem nie był łaskaw wyjaśnić młodym adeptom sztuk magicznych, w jakiej znajdowali się obecnie sytuacji. Nauczyciele milcząco snuli się po korytarzach, jak zazwyczaj, zbywając wszelakiej maści pytania niejasnymi półsłówkami. Minerva na dosadne, jednoznacznie i odgórne polecenie, nie wygłosiła oficjalnego stanowiska, wbrew swojej woli trzymając uczniów w niepewności. Nie tylko młodzież boleśnie odczuwała potajemną decyzję Rady – zaniepokojeni rozwojem wypadków rodzice, coraz częściej zaglądali w mury szkoły, domagając się odpowiedzi. Oczywiście wśród nich prym wiódł nie to inny jak Lucjusz, skutecznie podburzający i tak napięte nastroje. Tea siedziała na kanapie w centrum dormitorium, mając za towarzyszy Dragana, Dafne oraz Blaise’a. Nie było z nimi Draco, który od wczoraj unikał zawzięcie panny Dumbledore, pozwalając sobie nawet na tak szczeniackie zagrania, jak odwracanie się na pięcie i niemalże uciekanie przed nią. Płomiennowłosa, nie mając chęci na użeranie się z humorzastym arystokratą, postanowiła dać mu czas na ogarnięcie tego, co mu obecnie w głowie siedziało. Ciszę panującą w Pokoju przerwał podniesiony głos, dobiegający zza drzwi wejściowych. 

– Ja tego smarkacza miotłą zatłukę! – dał się słyszeć wściekły krzyk pani Hooch. 

– Spokojnie, Rolando. Zapewniam cię, ze nie wymiga się od kary. 

Drzwi dormitorium ustąpiły z głośnym hukiem, a do spokojnego Pokoju Wspólnego wtargnęła rozszalała nauczycielka, ciskająca istne gromy ze swych żółtych, niezwykłych oczu. Tuż za nią, nieprzesadnie spiesznie, kroczył Severus, pokornie towarzyszący wzburzonej kobiecie. Tea przez moment napotkała czarne oczy Snape’a, które wydały jej się dziwne. Jakby całkiem…rozbawione? 

– LUTHER!!! – wrzasnęła Hooch, przyspieszając kroku. 

– Tak się nazywam, pani profesor. 

Dragan niechętnie podniósł się z kanapy, splótł nonszalancko ręce na piersi i z kpiącym uśmieszkiem czekał na zdenerwowaną profesor. Rolanda, korzystając z dobrodziejstwa częstych treningów, znalazła się przy nim w kilka sekund, ledwie powstrzymując się przed uduszeniem bezczelnego kruczowłosego. Na jej zaciętej twarzy malował się obraz ciężkiej, wewnętrznej walki między najczystszą żądzą mordu, a pedagogicznym obowiązkiem wobec ucznia. Snape, który powrócił do zwyczajowego ponuractwa, stanął tuż przy koleżance, z niedowierzaniem spoglądając na swego wychowanka. Spodziewał się, że Luther postara się o tygodniową karę, ale nie przypuszczał, iż posunie się aż tak daleko – z takim zaangażowaniem z łatwością zarobiłby i na miesięczne obowiązki pozalekcyjne. Tak czy inaczej, musiał stać przy Rolandzie, żeby powstrzymać ją w razie problemów. Zauważył, że turkusowooki chętnie posługiwał się prowokacją, co w przypadku pani profesor mogło skończyć się samosądem. 

– Czy tobie coś się do reszty pomieszało, chłopcze?! – nauczycielka nie wstrzymywała głosu – Coś ty zrobił z boiskiem?! 

– Pojęcia nie mam, o czym pani profesor mówi – żachnął się chłopak, przybierając całkowicie niewinną minkę. 

– Pojęcia nie masz, co?! Zaraz odświeżę ci pamięć! 

Nauczycielka, wbrew zawodowemu protokołowi, mocno chwyciła łokieć krnąbrnego ucznia i niemalże wywlekła go z dormitorium, nie zważając na ewentualne konsekwencje – zajmowała się nauczaniem od lat, ale jeszcze nigdy nie widziała czegoś takiego! Zaintrygowani zamieszaniem wychowankowie domu węża, niepewnie podążali zaraz za nią, dziękując Merlinowi za to, że Snape nie miał najwidoczniej zamiaru ich powstrzymywać. Wszyscy wiedzieli, jak trudno było wyprowadzić z równowagi surowo profesjonalną Hooch, więc spodziewali się ujrzeć coś spektakularnego. W ciasnym korowodzie przecisnęli się przez szkolne korytarze i dotarli na boisko. Większość z nich ryknęła szczerym, nieskrępowanym okolicznościami, śmiechem. Miejsce służące reprezentacjom do rozgrywania ekscytujących potyczek, w tym momencie wcale nie przypominało boiska. Szmaragdowa, starannie utrzymana trawa całkowicie zniknęła pod grubą warstwą bulgoczącego, cuchnącego błota, które mieniło się barwami czterech domów. Wszystkie trybuny, za wyjątkiem tych Slytherinu, biły po oczach intensywnym różem z brokatowymi opiłkami i karykaturalnymi, wydłużonymi podobiznami opiekunów domów – bezlitośnie wyśmiewającymi mankamenty ich urody. Obręcze zamiast tkwić na solidnych słupach, lewitowały w najlepsze, wyczyniając najróżniejsze ewolucje. Wizualizacje symboli domów ganiały się bezcelowo ponad śmierdzącym bagnem, co jakiś czas nurzając się w obrzydliwym błocie. Dragan wyrwał łokieć z uścisku Rolandy i spojrzał jej prosto w oczy, z szelmowskim półuśmieszkiem. 

– Zmieniła pani wystrój? – odgarnął włosy z przystojnej twarzy – Jak dla mnie prezentuje się bardzo stylowo. 

Hooch, niesiona złością, niebezpiecznie wyciągnęła dłoń w stronę policzka turkusowookiego, ale od popełnienia głupoty powstrzymał ją Severus. Nie spodziewał się tak ostrej reakcji koleżanki po fachu, co nie oznaczało, że nie był na to przygotowany. Sam zapewne natychmiastowo zatłukłby ucznia, który ośmieliłby się zniszczyć jego pracownię. 

– Luther – spojrzał złowróżbnie na wychowanka – przez najbliższy tydzień, chcę cię widzieć w moim gabinecie zaraz po zajęciach. Do jutra masz to wszystko uprzątnąć. 

– Skąd w ogóle pomysł, że to moja sprawka? – zaśmiał się chłopak – Nie chcę zabrzmieć bezczelnie, ale chyba powinni państwo mieć jakiś dowód. 

Rolanda aż zagotowała się ze złości. Gwałtownie wskazała na trybuny Slytherinu i delikatne, migoczące świetliki, które rozpalając się i gasnąc, układały się w niepodważalny dowód – wielkie, wyraźne inicjału D.L. Całkiem nieźle to wyglądało na tle barw domu węża, ale nauczycielka nie wydawała się zdolna do docenienia kunsztu sprawcy. 

– Dobra – westchnął Luther z teatralnym, mocno przesadzonym żalem – tego nie przemyślałem. 

– Widzimy się po zajęciach, Luther i nie podlega to dyskusji – warknął Snape. – Nie radzę ci próbować żadnych sztuczek, chłopcze. 

Severus odszedł ramię w ramię z Hooch bardziej, by przypilnować pani profesor, niż z rzeczywistego oburzenia. Dragan został jeszcze na boisku, podobnie jak większość uczniów. Odbierał radosne, szczere gratulacje od rozbawionych dzieciaków, starając się z całych sił wczuć w rolę. Mocno entuzjastycznie do zdewastowania boiska podeszli bracia Weasley, którzy wybiegli w stronę trybun zaraz po tym, jak nauczyciele zniknęli w murach zamku. Bliźniacy w pełnym rozpędzie rzucili się jednocześnie na Luthera, wypytując go zaciekle o szczegóły spłatanego figla – sami lubili żartować, ale nigdy nie posuwali się do takiego zniszczenia szkolnego mienia. Dragan odpowiadał w miarę cierpliwie na ich pytania, choć nie miał na to za szczególnej ochoty – po prostu wykonał swoją część planu, żeby móc przejść do zabawniejszych detali. Z udręki tłumaczenia się wyratował go upływ czasu, nieubłaganie przybliżający godzinę rozpoczęcia zajęć. Uczniowie, w niewielkich grupkach, zaczęli opuszczać boisko zostawiając go w upragnionym spokoju. Kruczowłosy, gdy ostatecznie tłum zmalał, w towarzystwie Dumbledore i jej przyjaciół również odszedł powoli ku wejściu do zamku, zmuszony udać się na bezwartościowe, nużące lekcje. Jeszcze przed obiadem wieść o jego dowcipie rozeszła się po całej szkole, przyczyniając się do rozluźnienia napiętej, dołującej atmosfery. Niemalże wszyscy uczniowie zdążyli zobaczyć na własne oczy powód wściekłości pani Hooch, raźnie komentując mordercze spojrzenia, które kobieta słała turkusowookiemu podczas posiłku w Wielkiej Sali. Sam Luther nie reagował na takie żałosne oznaki niechęci, ponieważ nie miał na to czasu – nieustannie dręczono go gratulacjami, bądź mniej dosadnymi oznakami aprobaty. Początkowo sądził, że tym co zrobił podpadnie kapitanom drużyn quidditcha, ale bardzo się w tej kwestii pomylił. Przez zagrożenie atakami Minerva zawiesiła rozgrywki. Zapalonym graczom trudno było pogodzić się z taką decyzją wicedyrektor, dlatego dość przychylnie podeszli do zniszczenia, i tak nieużywanego, boiska. Przynajmniej mogli mieć pewność, że żadna z drużyn nie będzie trenować w sekrecie, nie do końca legalną drogą obchodząc zakaz. Ciągłe zaczepki mocno nużyły Dragana, jednak udało mu się jakoś przetrwać do końca zajęć – głównie dzięki temu, że nie pojawił się na większości lekcji, siedząc zawzięcie w Pokoju Wspólnym. Tam spędził jeszcze dobrą godzinę z Lady oraz dzieciakami, zanim zmuszony był odwiedzić pewnego marudnego Nietoperza. Pomachał znajomym na pożegnanie, po czym samotnie ruszył ku przygnębiającemu lokum Severusa. Bez pukania pchnął solidne drzwi i wszedł do pomieszczenia, które przyprawiało go o mdłości swą żenującą, profesjonalną aż po górne granice absurdu, bezpłciowością. Snape, siedzący przy potężnym biurku, uniósł głowę znad sprawdzanych prac domowych i skrzywił się z niesmakiem, widząc swego gościa. Turkusowooki, nie przejmując się humorkami upierdliwego zrzędy, podszedł do niego i oparł obydwie dłonie o blat biurka. 

 – Nie uważasz, że przesadziłeś, Luther? – syknął mistrz eliksirów. 

– Nie uważasz, że mogę mieć głęboko w dupie twoje zdanie, Gacoperzu? – prychnął z pogardą kruczowłosy – Ważne, że zadziałało, tylko o to mi chodziło. 

Dragan gwałtownie odsunął krzesło, po czym usiadł na nim, opierając nogi o blat. Wiedział, że wkurzy tym Snape’a, ale miał to gdzieś – był zmęczony, zirytowany i zajęty obmyślaniem następnego kroku. Mistrz eliksirów, z godnym pozazdroszczenia refleksem, zebrał liczne dokumenty zalegające na biurku, zanim podkute stalą buciory Luthera zdążyły je całkowicie zdewastować. Mrucząc pod nosem, obserwował jak kruczowłosy wychyla się na krześle, wspierając kark na oparciu. Przez kilkanaście sekund turkusowooki wpatrywał się w sufit, mechanicznie wodząc palcami po lewej skroni. Na pierwszy rzut oka widać było, że myślał nad czymś zawzięcie, a Severus nie miał zamiaru mu w tym przeszkadzać – obawiał się nieprzemyślanego wnikania w chaos, jakim musiał być umysł Dragana. 

– Dziś wrócę przed północą – chłopak oznajmił stanowczo. – Jutro najpewniej nie uda mi się przywlec wcześniej, niż nad ranem. Dasz radę mnie kryć? 

Zamiast odpowiedzi usłyszał krótkie, pogardliwe prychnięcie, przez które uśmiechnął się kącikiem ust. Tyle mu wystarczyło, nie potrzebował wzniosłych deklaracji. Jeszcze mocniej odchylił się na krześle, wracając myślami do czekającej go za kilka godzin wyprawy. Narastająca między mężczyznami cisza z każdą sekundą gęstniała, wywołując u czarodzieja poczucie dyskomfortu. Nie miał pojęcia o czym ten bezczelny smarkacz myślał, jednak nie mogło to być nic przyjemnego, sądząc po jego coraz bardziej obojętnym, pozbawionym emocji wyrazie twarzy. Snape, nie mogąc dłużej tego spokojnie znosić, zdecydował się na przerwanie milczenia – niespecjalnie zastanawiając się nad tym, w jaki sposób tego dokona. Wybrał najprostszą ścieżkę. 

– Jak zamierzasz odciągnąć uwagę Malfoy’a? – stuknął plikiem papierów o drewno, chcąc je wyrównać – Znam go dość dobrze i zapewniam, że nie nabierze się na byle jaki fortel. Nie jeden próbował z nim pogrywać i nie jeden szybko tego pożałował. 

Luther roześmiał się, a jego dziwny śmiech, przyprawił Severusa o lodowate ciarki. Bezwiednie odsunął się nieco od biurka, nie chcąc znajdować się za blisko tego szurniętego typa i obserwował, jak chłopak siada prosto. Czarodziej nieomal nie podskoczył, słysząc dźwięk opadającego na podłogę krzesła – sam nie wiedział czemu wydał mu się aż tak upiorny. Niespodziewanie jego ciałem wstrząsnęło uczucie, którego już dawno nie zaznał – czysty, instynktowny strach. Wprost w niego wpatrywały się lśniące niepojętą żądzą, demoniczne tęczówki, rozświetlone porażająco metalicznym poblaskiem – zimnym i ostrym niczym przedniej jakości stal. Oczy Dragana zawsze wydawały się w jakiś sposób mefistofeliczne, ale teraz…teraz wyglądały zupełnie jak potworne ślepia bestii, napędzanej krwawym głodem. 

– Mam swoje sposoby, człowieczku. 

Głos kruczowłosego zupełnie się zmienił. Jego głęboki, przyjemnie mruczący ton stał się lekko zachrypły i towarzyszyło mu wrażenie wydobywania się z czeluści – zupełnie jakby do głosu doszła uwięziona w tym urokliwym ciele bestia. Snape pod naporem spojrzenia wychowanka oraz tego cudacznego głosu, nie był w stanie się poruszyć, a i oddychanie przychodziło mu z trudem. Pomruk wewnętrznej paniki podpowiadał mu, że powinien siedzieć cicho, by nie zwrócić na siebie uwagi tego zagadkowego indywiduum. 

– Dzisiejszej nocy wzejdzie krwawa pełnia, Nietoperzu. Karmazynowy blask rozleje się po niebie, rozbudzając uśpione monstra. Kimże jestem, by nie odpowiedzieć na to wezwanie! 

                  Dumbledore siedziała na podłodze w swoim pokoju, opierając książkę o podkulone kolana. Drobnymi dłońmi zatykała dyskretnie uszy, chcąc zagłuszyć rozemocjonowane głosy towarzyszących jej koleżanek. Dafne i Pansy leżały na jej łóżku, od dłuższego czasu paplając irytująco podniesionymi głosikami o tym, jaki Luther był wspaniały – początkowo zebrały się w celu wspólnej nauki, ale temat kruczowłosego błyskawicznie stał się dużo ciekawszy, niż nudne prace domowe, których mieli zatrzęsienie. Głośne zachwyty nad turkusowookim skutecznie przepłoszyły już Zabini’ego. Blaise i tak długo wytrzymał, jednak w końcu nieustanne szczebiotanie znużyło go do tego stopnia, że rzucił pomysł przyniesienia im czegoś do picia – dzięki takiej oto wdzięcznej wymówce zniknął na dobre pół godziny, a Tea traciła powoli nadzieję na jego powrót. Starając się nie oszaleć w tym szumie, płomiennowłosa przesuwała uparcie wzrokiem po kolejnych akapitach. W sumie nie musiała ich czytać, lecz to ją uspokajało. Dla dodatkowej rozrywki podkreślała wszelkie błędy jakich dopatrzyła się w, widocznie dawno nie aktualizowanych, podręcznikach. Kilka dni temu ona, Dragan, Snape i Minerva wdrożyli w życie ustalony plan działania, który póki co sprawdzał się doskonale. Martwiło ją tylko jedno…Luther znikał na całe noce i wracał zadowolony oraz widocznie odprężony. Znała go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że wyśmienity nastrój przyjaciela nie wróżył niczego dobrego – zwłaszcza w okresie krwawych pełni. Jej podejrzenia potwierdzał nasilający się, specyficzny zapach bijący od kruczowłosego – subtelna, ulotna, lekko metaliczna woń, którą przesiąknięte było całe jego ciało. Wszyscy znali ten aromat, jednak jego eteryczny charakter potrafili jednoznacznie zdefiniować tylko nieliczni – wąskie grono tych, którzy zakochali się w nim bez pamięci. Zapach ten miał w sobie coś magnetycznego, przerażająco urzekającego…coś, co hipnotycznie oczarowywało, jednocześnie szalenie niepokojąc. Dla turkusowookiego ta nadnaturalna woń szybko stała się czymś charakterystycznym. Dragan Luther od zawsze pachniał śmiercią, której cierpki, zniewalający aromat otulał go od wieków. Pamiętała jeszcze czasy, gdy starał się go uparcie ukryć – bezskutecznie. Śmierć była jego nieodłączną towarzyszką – cieniem, uczepionym jego ramienia. Z czasem Dragan pokochał jej zapach i przestał z nim walczyć, zmieniając początkową niechęć w szczerą dumę. Uważał, że tak właśnie powinien pachnieć niekoronowany król półświatka – nieuchronną, przerażającą śmiercią. Błękitnooka wolała nie myśleć, co wyczyniał poza murami szkoły, skoro woń nasiliła się aż do tego stopnia, a sam Dragan nie urywał się z przyjemnością, jaką sprawiały mu nocne eskapady. Kruczowłosy miał nieco…nietypowe upodobania, jeśli chodziło o rozrywki i biada była temu, który nieopatrznie wszedł mu w drogę. Szybko odsunęła od siebie gorzkie rozmyślania, wracając do powolnego czytania coraz bardziej monotonnego tekstu. Widocznie autorowi brakowało finezji w przekazywaniu swej, niewątpliwie całkiem rozległej, wiedzy, w wyniku czego podręcznik z rozdziału na rozdział stawał się nieprzyjemnie przekombinowany i po ludzku nieciekawy. Mocniej przycisnęła dłonie do uszu, ponieważ powtarzane przez Ślizgonki niczym mantra imię Luthera, nijak nie pomagało jej w koncentracji. Chciała tego czy też nie, martwiła się o tę czarnowłosą bestię, choć wiedziała doskonale, że nie powinna. Dragan potrafił o siebie zadbać w każdej sytuacji, nawet jeśli obiektywnie wydawało się to niemożliwe. Tak wiele razy wpakowywał się w poważne tarapaty i wychodził z nich bez szwanku, chociaż łatwo mógł zapłacić życiem za zbytnią pewność siebie – jego arogancja czasem bywała mocno kłopotliwa. Z rozdarcia między czytaniem, a zamartwianiem się, wyrwało ją delikatne szturchnięcie. Podniosła, nie do końca przytomny, wzrok i uśmiechnęła się do pochylającego się nad nią Blaise’a, który szczerząc się radośnie usiadł obok niej. Ślizgon zerknął przez ramię na pozostałe koleżanki i westchnął z teatralnym przegięciem – ani jedna, ani druga nie wydawała się zainteresowana jego powrotem. Potrząsnął głową z komiczną dezaprobatą, po czym podał Dumbledore przyniesioną butelkę soku pomarańczowego. 

– Dzięki! – Tea przyjęła napój z wdzięcznością. 

– Nie ma sprawy, księżniczko! – Zabini pochylił się ku dziewczynie, przechodząc do konspiracyjnego szeptu – One tak przez cały czas? 

– Owszem – błękitnooka pokiwała głową z przesadnym zawodem. – Czekałam, aż baterie im się wysiądą, ale to raczej niemożliwe. Napędza je niewyczerpalny zachwyt. 

– Nie masz już tego dość? – kolega objął ją ramieniem. 

– Zdecydowanie, jeszcze minuta tutaj i mi odbije – zaśmiała się cicho. – Myślałam, że nie wrócisz, więc chciałam zajrzeć do Hermiony. 

– Sama? – uniósł pytająco brew – Mowy nie ma, księżniczko. Wstawaj, pójdę z tobą. 

Ślizgon zebrał się zwinnie z podłogi i podał dłoń płomiennowłosej, która odłożyła książkę i skorzystała z uprzejmego gestu pomocy. Stojąc już na nogach, przyglądała się przez chwilę szczupłym palcom chłopca, ciasno oplatającym jej rękę. Nie wydawało się, by zamierzał ją puścić. 

– Jesteś pewny? – spojrzała na niego z nienachalną troską – Wiem, że nie przepadasz za Hermioną i nie chcę cię zmuszać. 

– Daj spokój, Dumbledore! – roześmiał się radośnie – Granger jest mi obojętna, tak samo jak Potter. To tego prostackiego rudzielca, Weasley’a nie trawię. Pojęcia nie mam, jakim cudem Luther może zadawać się z jego przygłupimi braćmi – westchnął ciężko. – Dla ciebie odwiedzanie Granger jest ważne, więc nie mam nic przeciwko spacerowi do Skrzydła. Pozwolisz, wasza wysokość? 

Chłopak w końcu puścił jej dłoń, szarmancko podsuwając ramię, które z uśmiechem chwyciła – Blaise od początku ich znajomości upodobał sobie wspólne chodzenie właśnie w taki sposób, a jej przypominało to czasy, gdy czarodzieje mieli znacznie więcej klasy niż obecnie. Ramię w ramię opuścili pokój, bez zwracania na siebie uwagi Greengrass oraz Parkinson, i ruszyli powolnym krokiem przez zawiłe, szkolne korytarze. Zabini, jak do młodego człowieka obdarzonego doskonałym wyczuciem przystało, unikał poruszania tematu Dragana, ponieważ spodziewał się, że przez sytuację w pokoju błękitnookiej, samo imię Luthera mogło powodować u niej zawroty głowy – w końcu uderzało w nią z prędkością karabinu maszynowego przez ostatnie trzy godziny. Nie musiał szukać na siłę pretekstu do ciągnięcia rozmowy z Teą, nigdy tematów im nie brakowało, a kolejne pojawiały się w całkowicie naturalny sposób. Gawędząc o wszystkim i niczym szczególnym, dotarli do Skrzydła znacznie szybciej, niż by chciał. Ponieważ Ślizgon nie miał najmniejszej ochoty natknąć się na nielubianego Gryfona, postanowił grzecznie zaczekać na koleżankę przed drzwiami i nie słuchając jej protestów postawił na swoim, rozsiadając się na szerokim, kamiennym parapecie. Uśmiechnął się do niej zawadiacko, ucinając tym samym ewentualną dyskusję. Tea jedynie przewróciła oczami i zniknęła w szpitalnych pomieszczeniach, już w progu witając uprzejmie madame Pomfrey – jak nakazywały zasady dobrego wychowania. Pielęgniarka, z ciepłym uśmiechem, skinęła w stronę dziewczynki, wskazując jej drogę do łóżka, które odwiedzała codziennie. Panna Dumbledore szybkim krokiem podeszła do stalowego stelażu, wyściełanego miękkim materacem, na którym jej koleżanka leżała bez ruchu od wielu dni – w sumie nie rozumiała, dlaczego tak bardzo chciała być przy dziewczynie, chociaż przez chwilę każdego dnia. Widok Hermiony za każdym razem przygnębiał ją tak samo, a im więcej dni mijało, tym większą ochotę miała wyzwolić dziewczynkę z przekleństwa petryfikacji – powstrzymywała ją jedynie prośba Albusa. Przez dłuższy czas przypatrywała się porcelanowemu policzkowi Gryfonki, walcząc z nieprzyjemnym posmakiem bezradności. Powinna była temu zapobiec…dopaść cholerną gadzinę, zanim nabrała aż takiego rozpędu w swojej morderczej misji! Póki co zdarzyły się jedynie przypadki petryfikacji, ale jak długo jeszcze szczęście będzie im dopisywać, zanim bazyliszek wywiąże się ze swego zadania i zbierze krwawe żniwo? 

– Tea? 

Odwróciła się niespiesznie, słysząc znajomy głos. Harry niezdarnie ją przytulił, starając się okazać w ten najprostszy sposób wsparcie, natomiast Ron wolał ograniczyć się do zdawkowego skinienia. Przez kilka, nieznośnie długich, minut stali w ciszy przy łóżku wspólnej koleżanki. Zabawne jak wiele razy spędzali czas w ten właśnie sposób…milcząco dzieląc ten sam ból oraz uwierający smak bezsilności. Czasami siadali tu wspólnie, na zmianę czytając Hermionie jej ulubioną książkę, którą chłopcy dostali od Parvati Patil – zapewne bardziej pomagało to im, niż spetryfikowanej Gryfonce, ale musieli się czymś zająć, żeby poskromić nieprzyjemne myśli. Ognistowłosa kątem oka zauważyła mało skoordynowaną wymianę spojrzeń między towarzyszami, skupiającą się w głównej mierze na niemrawych zerknięciach Pottera i o wiele wyrazistszych odpowiedziach Weasley’a. 

 – Ekhm…Tea, chcemy iść dzisiaj w nocy do chaty Hagrida – zielonooki spojrzał na nią niepewnie. – No wiesz…no trzeba nakarmić Kła. Może chciałabyś iść z nami? 

Sądząc po minie, to pytanie wcale nie przyszło chłopakowi łatwo, co wzbudziło jej ciekawość. Od dłuższego czasu wydawało jej się, że między tymi dwoma był jakiś rodzaj konfliktu…w czymś ewidentnie się nie zgadzali i miała nieprzyjemne przeczucie, iż to o nią mogło w tym wszystkim chodzić. Nie była naiwna, oj nie! Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że młody Potter nie do końca jej ufa i próbuje odciąć ją od niewygodnych dla niego faktów. Nie zamierzała jednak go naciskać. Takie działanie mogłoby na dobre zniechęcić nieufnego chłopca, a na to nie mogła sobie pozwolić. Postanowiła w pełni wykorzystać nieoczekiwane zaproszenie. 

– Z przyjemnością – uśmiechnęła się serdecznie. 

– Świetnie! – Ron klasnął w dłonie, ku niezadowoleniu madame – Trio bez trzeciego to takie…dwójo. Planujemy skorzystanie z peleryny. Przyjdziemy po ciebie pod drzwi twojego dormitorium o północy. Dasz radę się wymknąć? – Weasley spojrzał na nią z zakłopotaniem. 

– Nie musicie po mnie przychodzić, to niepotrzebne ryzyko – swobodnie wzruszyła ramionami. – Spotkajmy się piętnaście po północy, przy zejściu na błonia. 

– Dotrzesz tam bez peleryny? – Harry nie wyglądał na przekonanego. 

– Bez problemu. Znam ten zamek jak własną kieszeń, dzięki dziadkowi. Będę na was czekać, więc się nie spóźnijcie, bo pójdę sama! 

Dziewczynka zaśmiała się perliście, czym rozluźniła swoim kompanów. Jeszcze przez chwilę obradowali pochyleni nad łóżkiem Hermiony, a gdy wszystko było ustalone, Tea pożegnała się z Gryfonami i wyszła ze Skrzydła, nie chcąc dłużej im przeszkadzać. Kiedy tylko ognista czupryna mignęła na horyzoncie, Blaise zareagował błyskawicznie. Ześlizgnął się z parapetu, po czym niemalże podbiegł do koleżanki, chwycił ją za dłoń i pociągnął pospiesznie w kierunku schodów. Stawiał długie kroki, pokonując po dwa stopnie, by oddalić się od Skrzydła możliwie jak najszybciej. Dopiero gdy zeszli po dobrych kilkunastu schodach, zwolnił krok, reagując na pytające spojrzenie błękitnych oczu, nieustannie wlepiających się w tył jego głowy. Nie był za szczególnie dumny z takiej gwałtowności, ale nie miał zamiaru przeciągać niekomfortowej dla niego wycieczki. 

– Wybacz – podrapał się po karku. – Ten durny ryj Weasley’a tak na mnie działa – uśmiechnął się i puścił rękę dziewczyny. 

– Ja naprawdę wszystko rozumiem, Blaise, ale chyba zapominasz ile masz siły! Mało mi ręki nie wyrwałeś – błękitnooka rozmasowała, nieco nadwyrężony, bark. 

Zmieszany Ślizgon uniżenie przeprosił za nieodpowiednie zachowanie. Prawdą było, że całkowicie zapomniał o tym, jak drobną istotkę ciągnął za sobą, a jego pośpiech mógł się okazać odrobinę zbyt brutalny, zważywszy na jej eteryczną posturę. Błękitnooka przez jakiś czas droczyła się z nim, starając się jednocześnie dotrzymać mu kroku, kiedy już osobno schodzili na parter. Widząc starania płomiennowłosej, Zabini łaskawie zwolnił wyklinając w duchu to, jakim nieokrzesanym durniem potrafił być. Nie chciał zrobić Tei krzywdy, ani zmuszać jej do nadmiernego wysiłku, jednak gdy tylko pomyślał o Weasley’u…tracił opanowanie. Ta beznadziejna podróbka mężczyzny była odpowiedzialna za to, co spotkało pannę Dumbledore rok temu i nie mógł o tym zapomnieć. To przez niewyparzoną gębę tego idioty, jego przyjaciółka wylądowała w Skrzydle Szpitalnym po bezlitosnym ataku trolla! To przez niego ona albo Granger mogły wtedy zginać…nie, żeby obchodziła go Hermiona, nie potrafił po prostu zrozumieć jak bezmyślnym kretynem trzeba było być, by narażać kobiety na niebezpieczeństwo. Jego mama wychowywała go w większości samotnie, dlatego czuł wielki respekt do płci pięknej i zawsze starał się być wobec dziewcząt gentlemanem. Brał odpowiedzialność za kobiety w swoim otoczeniu, chcąc odpłacić tym samym mamie za trud, jaki włożyła w jego wychowanie i podziękować jej czynami za całą miłość, którą mu okazywała. Niesiony mieszanką poczucia winy oraz troski, objął księżniczkę ramieniem, wciągając ją w rozluźniającą rozmowę – dbałość o dobre samopoczucie dziewczyn również była częścią jego stylu. Śmiejąc się w głos, weszli do Pokoju Wspólnego, nim jednak na dobre przestąpili próg, uderzyły w nich odgłosy donośnego szczebiotania, których nie mogli pomylić z niczym innym. Pansy i Greengrass musiały w końcu zorientować się, że zostały same, więc przeniosły się do części wspólnej, wciągając do fali zachwytów jeszcze kilka Ślizgonek. Ich radosne, podekscytowane głosiki tworzyły bolesną kakofonię nieprzyjemnie wysokich dźwięków, w których aż za często padało nazwisko Luther. Wszyscy zauważyli, że niepokorny czarnowłosy znikał wieczorami i wiele osób upodobało sobie snucie wymyślnych teorii na temat tego, jakąż to katorżniczą karę sprezentował mu Snape. Masową ciekawość podsycała tajemniczość samego Dragana – nikomu nic nie mówił, nie spowiadał się za swoich zniknięć, ani powrotów o nieludzkich godzinach. Tea, słysząc nieustannie Luther, Luther, Luther, spojrzała porozumiewawczo na Zabini’ego, który z powagą pokiwał głową na znak zgody. Jednocześnie wykonali zdecydowany krok w tył, uciekając z dormitorium póki czas. Zdecydowali się złożyć krótką wizytę w sowiarni, ponieważ Blaise korzystając z przerwy na zdobycie napojów, naskrobał list do mamy. Bardzo często wymieniał z matką korespondencję, a teraz, gdy sytuacja w szkole stała się mocno niepewna, podwoił starania w listownym uspokajaniu rodzicielki. Pisał do niej każdego dnia z zapewnieniami, że wszystko u niego w porządku, jest bezpieczny i spędza czas w towarzystwie grupy dobrych przyjaciół. Po namowach Dumbledore, dał jej przeczytać treść najnowszego listu. Ognistowłosa długo wpatrywała się w pergamin, próbując obracać go pod najróżniejszymi kątami, by jakoś rozczytać bazgroły kolegi, co graniczyło z istnym cudem. 

– Twoja mama się doczyta? – pomachała ostrożnie trzymanym pergaminem. 

Blaise zaśmiał się, zwinnym ruchem wyciągając list z dłoni towarzyszki, zanim zdążyła podjąć nierówną walkę. 

– Myślisz, że po kim mam takie pismo? – zakpił, starannie składając list. 

– Po lenistwie? – wzruszyła obojętnie ramionami. 

Zanim skończyła mówić, już rzuciła się do ucieczki. Pomimo tego, że wywalczyła sobie kilka bezcennych sekund przewagi, chłopak szybko ją dogonił. Oplótł ramię wokół jej tali i przyciągnął do siebie zdecydowanym szarpnięciem, na tyle gwałtownie, że zmuszona była oprzeć dłonie o jego barki. 

– Naśmiewamy się z maminsynka? – zakpił, delikatnie wbijając palce między żebra dziewczyny. 

– Skąd taki pomysł, panie Zabini? – zerknęła wprost w jego ciemne, roześmiane oczy – Zazdroszczę ci tego, że masz do kogo wysyłać codziennie listy. To musi być miłe uczucie. 

Zaskoczony chłopak puścił koleżankę, uśmiechając się do niej głupkowato. Niezamierzenie wkroczył na mocno niewesoły grunt. Wiedział, że Dumbledore była sierotą wychowywaną przez dziadka, ale nie znał dokładniej tego tematu – nigdy go nie poruszała, a on, jak przystało na gentlemana, nie pytał. Draco coś kiedyś wspominał, że rozmawiał z Teą o jej rodzinie, jednak nie kwapił się do podzielenia się szczegółami. Westchnął przeciągle, decydując się na zadanie pytania. 

– A co z Ethanem? – położył dłoń na jej głowie. 

– Jest beznadziejny w utrzymywaniu kontaktów! – zaśmiała się – Przez pracę praktycznie zawsze znajduje się poza zasięgiem. 

– Jeśli chcesz, możesz pisać listy do mnie. Będziemy się nimi wymieniać codziennie wieczorem. Tutaj. 

– Wystarczy mi, że będę mogła towarzyszyć ci w wysyłaniu wiadomości do mamy. Lubię patrzeć na odlatujące sowy. 

– Więc mamy umowę, księżniczko!

                   Zdenerwowany Lucjusz szczelnie okrył się swoim aksamitnym, ciemnozielonym płaszczem o złotych guzikach i skręcił w ulicę Śmiertelnego Nokturnu. Nie miał najmniejszej ochoty na spacery wieczorową porą, zwłaszcza w tej okolicy i to podczas jednej z najzwyklejszych nocy w roku – ponad strzelistymi dachami budynków wznosił się imponujący, krwawy księżyc w pełni. Warknął sam do siebie, przyspieszając kroku. Dostał nagłe wezwanie od właściciela Borgin&Burkers, a to wydawało mu się mocno niepokojące. Ten stary łajdak nigdy nie wyciągałby go z przytulnego domu o tak irracjonalnej godzinie, gdyby nie chodziło o sprawę niecierpiącą zwłoki. No trudno…przesunięcie świętowania wygranej bitwy z Dumbledorem o godzinę czy dwie, nie sprawiało większego problemu – cierpliwie czekał na swój sukces, a oczekiwanie tylko wzmagało satysfakcję ze zwycięstwa. Malfoy, kryjąc twarz za postawionym kołnierzem, przemknął się niepostrzeżenie przez wąską, słabo oświetloną uliczkę i stanął przed mało zachęcającymi drzwiami podejrzanego sklepiku. Bez zbędnej delikatności pchnął drzwi, otwierając je na oścież, nieomal nie wyłamując przerdzewiałych zawiasów. Przystanął, zaskoczony panującym w głównym pomieszczeniu półmrokiem. Nikt nie wyszedł mu na spotkanie, chociaż irytujące brzęczenie dzwonka mogłoby obudzić śpiącego smoka. Rozglądał się uważnie, powolutku przeczesując wzrokiem każdy centymetr sklepu. 

– Lucjusz Malfoy, jak mniemam. 

Blondyn poczuł, jak krew zamarza mu w żyłach, a wszystko to za sprawą nadnaturalnego tonu głosu – najbardziej złowieszczego jaki w życiu słyszał. Lodowato spokojny, głęboki, przerażająco przytłumiony dźwięk, przyprawił go o dreszcze. Ślamazarnie odwrócił się, dostrzegając stojącego za nim, wysokiego jegomościa, odzianego w budzący grozę strój – gdyby był bardziej bojaźliwy, bez wątpienia zacząłby krzyczeć. Miał ochotę wrzasnąć, jednak powstrzymał go od tego zdrowy rozsądek. Rozpoznawał makabryczny element ubioru nieznajomego, a jeśli miał rację co do jego tożsamości…własnie rozpoczynała się gra, w której stawką było jego życie. 

– Kolekcjoner – skupił się, by zabrzmieć jak najbardziej obojętnie. 

– Trafiła mi się całkiem kumata blondyneczka, co? – zakpił Doktor Plagi – Oszczędzi nam to kłopotliwych uprzejmości. To ja pozwoliłem sobie zaprosić cię tu w tą piękną, krwistą noc. Za mną. 

Mężczyzna w masce nie miał zamiaru czekać na zgodę Malfoy’a, ani udzielić mu bardziej obfitych w szczegóły wyjaśnień. Dumna natura Lucjusza nie pozwalała mu od tak wypełniać rozkazów zupełnie obcego człowieka – w jego mniemaniu Kolekcjoner nie miał nad nim żadnej władzy, nie uważał również, by ośmielił się podnieść na niego rękę. Butny arystokrata nie poruszył się nawet o milimetr i szybko pożałował swojej pochopnej decyzji. Kolekcjoner, z nadludzką prędkością, znalazł się tuż obok niego, po czym szarpnął długie, platynowe włosy czarodzieja, ułatwiając sobie tym samym dostęp do jego szyi. Na bladej skórze Malfoy’a zatańczyło srebrzyste ostrze sztyletu o złowrogich wyszczerbieniach.  

– Nie wyraziłem się dostatecznie jasno? – Doktor Plagi subtelnie docisnął sztylet – Powiedziałem ZA MNĄ! Tym razem zrozumiałeś, blondasku? 

Lucjusz z trudem skinął głową na znak potwierdzenia. Nie miał pojęcia co tu się działo, ale zasady gry Kolekcjoner objaśnił aż nazbyt dosadnie. Doktor puścił trzęsącego się z nerwów mężczyznę, nie odmawiając sobie uprzedniej przyjemności głębokiego zranienia jego wkurwiająco gładziutkiego gardełka. Zszokowany Malfoy przyłożył dłoń do szyi, po której sączyła się leniwie cienka stróżka krwi. Pomylił się sądząc, że ten szaleniec nie był zdolny do skrzywdzenia go. Teraz rozumiał prostą zależność – albo pójdzie za nim po dobroci, albo skończy wykrwawiając się na brudnej podłodze sklepu, w którym na dobrą sprawę nie powinno go być. 

– Nienawidzę się powtarzać, gnojku. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze – rzucił obojętnie Kolekcjoner, przekraczając próg sklepiku. 

Tym razem Malfoy podążył za nim bezzwłocznie i ukrywając twarz, przed przypadkowymi przechodniami, trzymał się o krok za cudacznym przybyszem. Zaintrygowało go zachowanie mijanych w ciemnych zakamarkach podejrzanych osobistości, których przez Nokturn przewijały się dziesiątki – wszyscy widząc Doktora Plagi, opuszczali nisko głowy, usuwając się z jego drogi. Co bardziej nadgorliwi kłaniali mu się w pas, witając tym samym niezaprzeczalnego i jedynego władcę podziemnego półświatka. Im dłużej Lucjusz patrzył na te osobliwe oznaki głębokiego szacunku, tym wyraźniej widział, że przyszło mu towarzyszyć istnej ikonie, a sam Kolekcjoner wzmacniał to przeświadczenie roztaczając wokół siebie aurę dominującej grozy, przytłaczającą nawet dla tej wyjętej spod prawa dzielnicy – był jak król, kroczący dumnie pośród swoich wiernych poddanych. Zamaskowany nieznajomy zatrzymał się przed pubem “Biały Wiwern”, który od lat pełnił funkcję miejsca spotkań najgorszych szumowin, przez co zyskał ponurą sławę centrum operacyjnego lokalnego podziemia. W zadymionych, obskurnych pomieszczeniach tego lokalu dało się załatwić niemalże wszystko, o czym człowiek zamarzył – oczywiście jeśli znało się odpowiednich ludzi i dysponowało się zasobnym portfelem. Doktor pchnął czarne, odrapane drzwi baru, po czym skinął w stronę Malfoy’a i zniknął za progiem. Zrezygnowany Lucjusz, nie mając wyboru, wszedł tuż za nim, co wcale mu się nie podobało – wizytę u Borgina&Burkersa, jeszcze mógł w uzasadnić, ale przebywanie tutaj…nikt z ministerstwa nie mógł się o tym dowiedzieć! Oczy wszystkich zgromadzonych momentalnie skupiły się na dziwacznie ubranym mężczyźnie, a Lucjusz w duchu dziękował opatrzności za odciągnięcie uwagi od jego osoby. Barman, widząc wysokiego przybysza z twarzą ukrytą za makabryczną maską, wypuścił z dłoni szklankę, którą skrzętnie polerował. Przez całą swą karierę w tym pubie wysłuchiwał zatrważających opowieści ludzi, którzy niewiarygodnym cudem uniknęli śmierci z ręki tego osobnika. Wsłuchiwał się w dziesiątki historii na temat nieludzkich rzezi, jakich dopuszczał się na całym świecie…a teraz? Teraz ten legendarny potwór wkroczył wprost w jego progi! Kolekcjoner całkowicie zignorował otępiałego ze strachu barmana oraz poruszenie, jakie wywołała jego wizyta – był do tego przyzwyczajony i nie spodziewał się ciepłych powitań. Nie zwracając uwagi na nic, podszedł wprost do stolika ustawionego tuż przy osmolonym kominku, przy którym siedziało czterech mężczyzn. Jeden z nich wyglądał jak archetyp zakapiora z gangsterskich opowieści – rosły, barczysty łysol o grubej, pooranej głębokimi bliznami skórze. Jegomość miał wręcz olbrzymie dłonie, którymi wydawał się zdolny bez trudu rozerwać Kolekcjonera w pół. Pozostali trzej, choć mniejsi, nie sprawiali lepszego wrażenia – na pierwszy rzut oka widać było, że zaliczali się do mocno szemranych cwaniaczków, często włóczących się ulicami Nokturnu. 

 – Wynocha – warknął sucho Doktor Plagi. 

Ku szczeremu zdumieniu Lucjusza, trzech mężczyzn wstało momentalnie, zbierając nawet puste naczynia z blatu. Jeden z nich wyraźnie przeciągał odejście, natarczywie wbijając małe, kaprawe oczka w Kolekcjonera, który w końcu stracił cierpliwość. Szybkim, zabójczo precyzyjnym ruchem wbił mężczyźnie sztylet w oko, po czym bezlitośnie przekręcił stalowe ostrze i mocnym, pewnym ruchem wyrwał gałkę wprost z oczodołu. Wrzaski okaleczonego cwaniaczka wypełniły cały pub, przecinając zalegającą w nim, duszną ciszę. 

– NIENAWIDZĘ SIĘ POWTARZAĆ!!! – ryknął Kolekcjoner – Przymknij się, śmieciu, bo wyrwę ci język i wsadzę ci go w dupę.

Ranny mężczyzna usłużnie zamilkł, tłumiąc jęki za pomocą drżących dłoni. Koledzy zabrali go sprzed oczu Doktora Plagi, przekonani o prawdziwości groźby. Nim jednak zdążyli pierzchnąć z pubu ich, oślepiony na jedno oko, znajomy w wyniku niezdarnego, pospiesznego przenoszenia uderzył głową o taboret. Rozgoniony, palący ból wywołał w pełni zrozumiały w takiej sytuacji krzyk, który przelał czarę goryczy. Rozdrażniony nieposłuszeństwem Kolekcjoner chwycił za pustą butelkę, rozbił ją o blat stołu i w ledwie ułamku sekundy wbił ostre odłamki szkła wprost w tchawicę wcześniejszej ofiary. Niesiony nieszczęśnik splunął krwią, która zalewała jego płuca z donośnym, bezlitosnym bulgotaniem. Doktor Plagi, w akcie łaski, odwrócił się plecami od trzech przerażonych tragarzy, mierząc wzrokiem pozostałych gości pubu. 

– ZARŻNĘ KAŻDEGO, KTO NIE WYJDZIE STĄD W CIĄGU 30 SEKUND!!! – wrzasnął Kolekcjoner, spoglądając na ścienny zegar – CZAS START!!!

Błyskawicznie wrócił na swoje miejsce, popchnął zdębiałego Lucjusza na ławę, a sam usiadł naprzeciwko, w milczeniu obserwując narastającą wokół panikę. Klienci puby rzucili się do ucieczki, w ślepym pędzie niemalże taranując się wzajemnie, by jak najszybciej znaleźć się daleko od mężczyzny w upiornej masce. Pomimo krzyków, przekleństw i ogólnej szamotaniny, wyraźnie było słuchać rytmiczne stukanie zegara – nieubłaganie odmierzającego kolejne sekundy, dzielące tych zbyt wolnych od nieuchronnej śmierci. Nim bezlitosne wskazówki odmierzyły 30 sekund, lokal całkowicie opustoszał, goszcząc w swoich progach jedynie Doktora Plagi i sparaliżowanego strachem Lucjusza Malfoy’a. Kolekcjoner roześmiał się cynicznie. 

– No proszę! Udało im się. Zazwyczaj zostaje mi kilku ochotników do zabawy. Muszę dawać mniej czasu na ucieczkę. 

Arystokrata nie śmiał się odezwać, ani nawet głośniej przełknąć nagromadzonej śliny. Siedział bez ruchy, panicznie ściskając swoją nieodłączną laskę, zupełnie jakby wierzył w to, że będzie go w stanie ocalić. Kolekcjoner swobodnym ruchem ściągnął kaptur, ale bez niego prezentował się jeszcze bardziej niepokojąco – w samej masce wyglądał niczym pokraczna, demoniczna bestia z pradawnych wierzeń. Doktor Plagi rozparł się wygonie, wspierając łokcie o krawędź oparcia i zarzucił nogi na blat. Lucjusz starał się nie patrzeć na grubą stal, jaką podkute były jego podeszwy, widząc na nich rozliczne plamy czegoś, co uznał za zastygłą krew. 

– Malfoy, Malfoy, Malfoy…powiedz mi, blondyneczko, czemu tak uparcie plączesz mi się pod nogami. Kręci cię wizja bycia zdeptanym jak żałosny robal, którym tak na marginesie jesteś? 

Lucjusz zdecydował, że milczeniem mógłby poważnie narazić się przymusowemu kompanowi. Wolał zgrywać kretyna i powoli wybadać cel spotkania, mając nadzieję, że uda mu się z tego wszystkiego jakoś wykręcić. Z trudem przełknął gorycz obelg, siląc się na rzeczowy ton. 

– Zapewniam, że nie było moim zamiarem wchodzenie panu w drogę – ciasno splótł dłonie na kolanach. 

– Wiem, gnojku. Gdybym uznał, że wchodzisz mi w drogę celowo, już dawno leżałbyś na dnie jakiegoś mulistego jeziora, posiekany na drobniutkie kawałeczki, razem z całą swoją zasraną rodzinką – Doktor Plagi zamruczał złowrogo. – Dowiedziałem się, że masz zabawkę na której mi zależy. 

Blondyn ciężko przełknął ślinę, próbując uspokoić chaotyczne myśli. Oczywiście, że groźba skierowana w jego najbliższych zdruzgotała go, mógł mieć jednak dużo poważniejsze zmartwienie, któremu musiał zaradzić tu i teraz! Kolekcjonerowi musiało chodzić o dziennik…w takim razie powinien zrobić wszystko co w jego mocy, żeby kupić sobie trochę czasu i zabrać rodzinę w bezpieczne miejsce! 

– Szukam noża – rzucił raźnie przerażający przybysz. – Konkretnie tego, którym zabójca poderżnął gardło Antiochowi Perverell. 

Malfoy miał szczerą ochotę roześmiać się z niewyobrażalnej ulgi. Nigdy nie miał nic wspólnego z poszukiwanym przez Kolekcjonera artefaktem, ani nawet za wiele o nim nie wiedział. Był przekonany, że szczęście się do niego uśmiechnęło i wykpi się z kłopotów bez najmniejszego problemu! 

– Niestety muszę pana rozczarować – stwierdził z udawanym zawodem. – Nic mi nie wiadomo o takim nożu. 

Doktor Plagi sięgnął po ukrytą pod płaszczem skórzaną torbę i wyjął z niej niewielki pakunek, który podsunął wprost przed nos Malfoy’a, jasno dając do zrozumienia, czego oczekiwał. Arystokrata niechętnie chwycił za prosty, lniany sznurek trzymający w ryzach najzwyklejszy, szary papier pakowy. Zdziwiony zauważył, że coś kapało na stół z dna paczki – substancja ciemna i nieprzyjemnie lepka. Przysłonił usta, gdy dopatrzył się jej charakterystycznej barwy, przez którą stracił całą ochotę na otwieranie zawiniątka. Przerażony wpatrywał się błagalnie w statyczną, bezlitosną maskę. 

– Otwórz – polecił ostro Kolekcjoner, nonszalancko kiwając nadgarstkiem. 

Lucjusz, rozdygotanymi rękami, rozwiązał ostrożnie sznurek i niespiesznie rozdarł nasiąknięty krwią papier. Z obawą, przygryzając wewnętrzną stronę policzka, uchylił wieko pudełka, ledwo wstrzymując nagłą, przemożną falę mdłości. Oddychając nierówno, wpatrywał się szeroko otwartymi oczyma w odciętą, ludzką dłoń starannie ułożoną na skrawku brunatnego materiału. Od razu rozpoznał sygnet, zdobiący palec wskazujący martwej kończyny – był boleśnie pewien, że dłoń należała do Nathana. Widząc mieszankę szoku i nudności na twarzy kompana, Kolekcjoner roześmiał się bestialsko. 

– Szanowny pan Rowle osobiście zapewnił mnie, że moi informatorzy się nie pomylili, blondyneczko. Daję ci powiedzmy – przerwał, przeciągając napięcie – dwa tygodnie. Dokładnie za czternaście dni spotkamy się tutaj ponownie, punkt o dwudziestej. Radzę ci oddać nóż po dobroci, bo za każdy jeden dzień zwłoki dostaniesz przesyłkę z kolejnym fragmentem tego dziadygi. Będziesz sobie mógł ułożyć go, jak puzzle! Ostrzegam uprzejmie, że jeśli skończy mi się Nathan i dalej nie będę miał swojej zabawki, następny w kolejności do ćwiartowania jest twój słodziuchny syneczek. Swoją drogą powinienem ci podziękować! – żachnął się nieprzyjemnie – Elegancko ułatwiłeś mi robotę, pozbywając się tego upierdliwego staruszka Dumbledore’a. Teraz, gdy Dumbledore jest gdzieś tam poza Hogwartem, twój ukochany szczeniak jest na wyciągnięcie ręki, a ja takich okazji nie przepuszczam. Pamiętaj, blondasku! Za czternaście dni chcę widzieć mój nóż i nie przyjmę żadnych wykrętów. 

Kolekcjoner najzwyczajniej w świecie wstał i wyszedł, jakby to wszystko – te okropieństwa i drastyczne groźby – jakby to wszystko było jego codzienną rutyną. Malfoy osowiale wpatrywał się w uciętą dłoń, myśląc gorączkowo. Załatwił ich. Cholerny Doktor Plagi załatwił i jego i Rowle’a! Nie mógł powiedzieć o tym co się stało nikomu w ministerstwie. Zapewne nie zdołaliby pojmać władcy półświatka, a on sam byłby zmuszony do wytłumaczenia się z wielu rzeczy, które mogły go podążyć na dobre. Aurorzy, przydzieleni do prowadzenia śledztwa, zajrzeliby w każdy kąt, wyciągając na światło dnia najróżniejsze brudne sekreciki, które ukrywał od lat. Załatwił ich. Ot tak, rozłożył niczym infantylnych amatorów! Lucjusz odetchnął głęboko, stopniowo otrząsając się z szoku. Wybiegł za Doktorem Plagi, jednak na próżno. Kolekcjoner zdążył rozpłynąć się w ciemnościach. 

NOCNE SPOTKANIE

               Dragan, po powrocie z uroczego spotkanka, skierował się wprost do pokoju Vallerin, wiedząc, że dziewczyna nie będzie jeszcze spać o tej porze – Lady ogólnie niewiele sypiała, czym nieustannie doprowadzała do szału zarówno jego, jak i skrzaty. Dziś zeszło mu znacznie krócej niż zakładał, szykował się bowiem na powrót nie wcześniej niż o brzasku. Zważywszy na wszystkie okoliczności, zapukał delikatnie w hebanowe drzwi, woląc spędzić tą noc w towarzystwie przyjaciółki, niż trzech irytujących współlokatorów. 

– Wejdź! – rozbrzmiał melodyjny głos płomiennowłosej. 

Turkusowooki skwapliwie skorzystał z zaproszenia i zamknął za sobą szczelnie drzwi. Z zadowoleniem zauważył, że pokój był pusty, więc nie natknie się na stadko gadatliwych szczeniaków. Wnioskując po dźwiękach, gospodyni krzątała się w łazience, dlatego nie tracąc czasu rzucił się na jej łóżko. Z przyzwyczajenia sięgnął po papierosa, którego odpalił bez chwili zastanowienia i przymknął powieki, delektując się uspokajającą ciemnością. Uśmiechnął się szelmowsko, zaciskając zęby na filtrze fajki, gdy poczuł jak materac ugiął się zaraz obok niego, pod wpływem niewielkiego ciężaru . 

– Weź mi nie pal w łóżku! 

Lady grzmotnęła go zaczepnie w ramię. Wybuchnął niekontrolowanym śmiechem i żeby jej nie drażnić, usiadł na krawędzi łóżka, opuszczając stopy na przyjemnie chłodną podłogę. Vallerin wychyliła się ku niemu, podając przyjacielowi kryształową popielniczkę. 

– Jak poszło? – usiadła obok niego. 

– Malfoy senior to większy tchórz, niż przypuszczałem – zgrabnym ruchem strzepnął popiół. – Mamy go z głowy na dwa tygodnie, bo będzie uganiał się w panice za artefaktem, który mam w swojej kolekcji od kilkudziesięciu lat. 

Błękitnooka roześmiała się cicho, opierając skroń o jego ramię. Otoczył ramieniem eteryczną dziewczynę, wtulając ją mocniej w swój bok. Lubił spędzać z nią czas w ten sposób…rozmawiając o wszystkim. 

– Okrutny jesteś – szepnęła, opierając dłoń o jego muskularny bark. 

– Czy nie za to mnie pani kocha, Lady Crown? – uniósł delikatnie jedną brew, na co odpowiedziała mu głośniejszym śmiechem. 

– Kocham cię pomimo tego, panie Luther! 

– Tak na marginesie, gdzie się wybierasz? – wypuścił obłok dymu. 

– Skąd przypuszczenia, że gdziekolwiek? – zatrzepotała niewinnie rzęsami. 

– Jest w cholerę późno, a ty jesteś w pełni ubrana. Na krześle leży wyprasowany płaszcz, a obok biurka stoją naszykowane oficerki. Nie trzeba być detektywem, żeby zauważyć. 

– Nic nie umknie mojemu Sherlockowi, co? – potargała długie, krucze włosy – Harry zapytał, czy nie pójdę z nim i Ronem do chatki Hagrida. Wolę mieć oko na tych dwóch. 

– Słuszna decyzja, mała! – odsunął papierosa i zerknął na ognistowłosą – Widzę, że mamy dziś same postępy. Uważaj na siebie, Vallerin. Zakazany Las może okazać się zdradliwy, a ty idziesz tam z dwoma kretynami bez instynktu samozachowawczego. 

Autor Flyveen
Opublikowano
Kategorie Harry Potter
Odsłon 448
0

Komentarze

Bez komentarzy

Dodaj komentarz